Authors Posts by Patrycja Bilińska

Patrycja Bilińska

Patrycja Bilińska
316 POSTS 22 COMMENTS

Grzeczne dziewczynki z pierwszej ławki wcale nie osiągają sukcesów w życiu. Łobuzy z ostatniej też. Najlepiej radzą sobie pasjonaci, o ile nie podetnie im skrzydeł rodzina i szkoła. Mam na myśli głównie „wciskanie” błędnych przekonań. Skupię się na polskiej szkole. Za co jej nie lubię?

  • Szkoła uczy, że błędy to porażki.  Konsekwencją takiej strategii jest unikanie przez uczniów porażek, co przejawia się w oszukiwaniu. Ciekawe zjawisko występuje na studiach podyplomowych dla nauczycieli, kiedy sami wchodzą w rolę uczniów: stosują te same szkolne strategie, dowodząc ułomności systemu. Dorośli, przekonani o tym, że błędy są porażkami, unikają ryzyka, boją się cudzych opinii, nie chcą się „wychylać”. Zdecydowanie zdrosze dla zdrowia psychicznego i samorozwoju jest przekonanie: „błędy to informacje zwrotne, które pozwalają się uczyć”.

 

  • Wytyka błędy, nie dostrzega plusów. Co bardziej zachęciłoby Jasia do staranniejszego prowadzenia zeszytu: piędziesiąte z rzędu upomnienie „Pisz staranniej” (koniecznie czerwonym długopisem) czy narysowanie zielonym (!) kolorem uśmiechniętej buzi albo korony na stronie (przy wersie) napisanym najładniej? Czy nie większy sens ma wzmacnianie dzieci za to, co zrobiły dobrze, zamiast wytykać im na każdym kroku błędy? Informacja zwrotna pod zadaniem mogłaby składać się z pozytywnych zdań: „Podoba mi się, że…, Cieszę się, że pamiętasz o…, Jestem z Ciebie dumna, że…. Wspaniale, że… itd…”.

 

  • Jeśli masz problem, otrzymujesz informację zwrotną: „Jesteś beznadziejny”. Uczeń z deficytami ma w szkole przechlapane. Szansa na rozwinięcie mocnych stron – żadna. Taki, na przykład, dyslektyk spędzi tysiące godzin na „dłubaniu” w zeszycie, żeby „wyrównywać braki” zamiast rozwijać zainteresowania. Zrozumienie specyfiki różnego typu zaburzeń przez nauczycieli jest niewystarczające, ale wcale nie uważam, że anglista powinien skończyć kurs integracji sensorycznej i studia z pedagogiki specjalnej. Minimalna wiedza jest jednak konieczna do tego, by dzieci z deficytami nie były postrzegane  jako „głupki”. Zamiast informacji zwrotnej „Jesteś beznadziejny, bo masz problem” lepiej przekazać: „Każdy ma z czymś problem, ty masz z tym. Pomogę Ci się z tym uporać”.

 

  •  Do szkoły chodzi się po to, żeby się dowiedzieć, czego trzeba się będzie nauczyć samemu w domu i co nam grozi za lenistwo (oblanie matury, kopanie rowów). Podstawowym sposobem motywowania uczniów do nauki jest zastraszanie. Taki sam system jest powszechny w zakładach pracy. O ile w zarządzaniu coraz częściej mówi się o tym, że większe sukcesy osiąga firma, której szef nie jest tyranem kontrolującym pracowników, o tyle w szkole nie zmienia się nic.

 

  • Szkoła nie uczy, jak się sensownie uczyć. Osobiście dopiero po trzydziestce uświadomiłam sobie, jak bezmyślnie uczyłam się przez wiele lat swojej edukacji. Szkoła nie uczy rozumieć, ale bezmyślnie odtwarzać. Wspominam przepisywanie do zeszytu definicji, uczenie się na pamięć biologii i historii, referaty punktowane za ilość stron. Czy w takim systemie można postrzegać wiedzę jako wartość?

 

  • System szkolny opiera się na nagrodach i karach. Stawianie ocen skutecznie zabija motywację wewnętrzną. Uczniowie uczą się tylko dla ocen, co jest podsycane przez rodziców, którzy pytają: „Jaką dziś dostałeś ocenę?”. Podpowiem, że sensowniejszym pytaniem jest: „Czego się dzisiaj nauczyłeś?”. Kiedy powiedziałam uczniom z klasy IV, że oceny nie mają żadnego znaczenia, liczy się tylko to, co się wyniosło ze szkoły, co się zapamiętało – powiedzieli mi, że to nieprawda, bo w szkole liczą się TYLKO oceny. Takie przekonanie budują nie tylko nauczyciele, ale i rodzice, robiąc za dzieci zadania domowe. I to nawet na zajęcia logopedyczne! Osoby wychowane na takim systemie nie dążą do samorozwoju. Nie ma się co dziwić, że Polacy nie czytają książek, skoro po skończeniu szkoły nikt już za to nie stawia piątek.

 

  • W szkole marnuje się dużo czasu. Jest wiele takich dni w roku, kiedy przychodzi się do szkoły tylko po to, żeby sobie posiedzieć w ławce – na przykład przed świętami albo po wystawieniu ocen (bo wiadomo, że chodzi tu tylko o oceny, więc nauka bez nich traci sens).

 

  • Z nauki robi się obowiązek, zamiast kształtować motywację wewnętrzną, wzbudzać ekscytację, rozwijać zainteresowania. Nauka mogłaby być frajdą. Pytanie, czy dla nauczycieli jest. Znam takich, którzy chodzą na szkolenia tylko z obowiązku (bo dyrektor wytypował). Nauczyciel bez entuzjazmu nie wzbudzi zainteresowania przedmiotem – tak mi się przynajmniej wydaje, że ma marne szanse.

 

  • Dyrektywność. Nauczyciel jest w klasie panem i władcą. Autorytet wielu budowany jest tylko poprzez władzę. Dzisiaj jest pod tym względem znacznie lepiej niż kiedyś. Ze swojej szkoły pamiętam słowne poniżanie uczniów, dyskryminację, a nawet przemoc. Im bardziej dyrektywny nauczyciel czy rodzic, tym bardziej bierne dzieci.

 

  • Pogadanki, inaczej mówiąc: najmniej skuteczna i najbardziej wkurzająca metoda wychowawcza. Pokrzyczymy, ewentualnie każemy pokrzyczeć rodzicom i sprawa załatwiona. O nieskuteczności takiej formy dyscyplinowania pisał już Thomas Gordon w „Wychowaniu bez porażek”. Nikt nie lubi, kiedy mu się wytyka błędy. Powstaje bariera komunikacyjna, bo ten wytykający stawia siebie w pozycji kogoś wiedzącego lepiej, mądrzejszego itp. Przypomina mi się rysunek Marty Frej z kobietą myjącą podłogę na kolanach: „Mycie podłogi ma jedną zaletę: nikt nigdy nie próbuje ci udowodnić, że zrobi to lepiej”.

 

  • Szkoła jest fabryką „coach potato”. Uczniowie są w szkole unieruchomieni przez kilka godzin w ławkach, mają zakaz biegania po korytarzach. Brakuje im ruchu. Szkoła przyczynia się więc do odzwyczajania dzieci od ruszania się. A potem taki dorosły już tylko leży z pilotem w ręku biernie konsumując „Ukrytą prawdę”.

 

  • Szkoła oducza samodzielnego myślenia. Najlepiej funkcjonują w szkole dzieci przeciętne. Ani za mądre, ani za głupie. Takie po środku, czyli nijakie. Nie zadające niepotrzebnych pytań, mało dociekliwe, posłusznie wykonujące zlecone zadania. Idealni będą z nich pracownicy, nieprawdaż?

 

  • Szkoła niszczy wyobraźnię i indywidualizm. Dlaczego? Bo zmusza do myślenia schematami, trafiania w klucz.

 

  • Szkoła nie bierze na siebie odpowiedzialności za efekty edukacyjne. Winą za niepowodzenia obarczany jest sam uczeń (no taki leniwy) i jego rodzice (no nic z nim nie robią).

 

  • W szkole króluje pesymizm. Nie lubię rozkładania rąk w poczuciu beznadziei z pytaniem „Co ja mogę w takich warunkach?”. Nie podoba mi się zwalanie winy na system, rodziców. Zamiast narzekać na warunki i okoliczności, lepiej przeanalizować zasoby i możliwości i zaplanować strategię działania najsuteczniejszą w danej sytuacji. Przy tym punkcie postawię jednak gwiazdkę: znam nauczycieli, których nie zniszczył osobisty pesymizm, ale zarobki i/lub dyrekcja.

 

 

„Czy słyszysz tę głoskę na początku słowa, w środku czy na końcu?”- wiele razy zadając dzieciom takie pytanie przekonałam się o tym, że abstrakcją jest dla wielu wyobrażenie sobie, że słowa, których nie widzą, mogą owe poczatki czy końce posiadać. Mój sposób na rozwiązanie problemu jest taki: uczymy, czym jest początek, środek i koniec na rysunku węża. Następnie wypowiadamy słowa, „przejeżdżając” palcem dziecka wzdłuż węża. Etap trzeci: określanie, w którym miejscu znajduje się dana głoska (dalej ćwiczymy z wężem). Dzieci mają szansę to „zabaczyć”. Uruchomienie zmysłu wzroku pomoże im dojść do ostatniego etapu nauki, kiedy podpowiedzi rysunkowe nie będą już potrzebne.

Dla rodziców: po co dzieciom wiedzieć, czy taka, na przykład, głoska [sz] jest na początku, w środku czy na końcu słowa? Podczas nauki wypowiadania głosek w słowach, dziecko musi wiedzieć, jak ułożyć język (tu: w którym momencie unieść go do do wałka dziąsłowego) czy wargi (tu: zaokrąglenie). W pierwszym etapie nauki jest to potrzebne. Poza tym umiejętność ta przyda się przy nauce pisania i czytania.

0 19774

Cel: Różnicowanie [r]-[l] w wyrazach w formie gry „Tabu”

Zasady: gracz bierze z puli kartę, czyta w myślach hasło (druk wytłuszczony) i próbuje zdefiniować je w taki sposób, żeby nie użyć wyrazów zapisanych na karcie. Tradycyjna gra wymaga przynajmniej czterech graczy, tj. dwóch drużyn. Na zajęciach logopedycznych zasady trzeba zapewne zmodyfikować. Testowałam grę z czwartoklasistami, którzy nie domyślili się, że znam wszystkie hasła (w końcu sama je wymyśliłam), więc się dobrze bawili.

0 5104

W tym miejscu dzieliłam się z Wami grą, którą przygotowałam sama inspirując się zasadą działania powszechnie znanej gry dla dzieci. Nie znając właściwie oryginału, ale opierając się na przeróbkach, których mnóstwo jest w Internecie, zmodyfikowałam zasady – nigdy bowiem nie przeczytałam oryginalych. Dostawałam od Was nawet wiadomości o tym, że w moją grę gra się inaczej niż w znany wszystkim oryginał – w związku z czym nie wszystkim podobała.

Jak się okazuje, firma, która stworzyła pomysł na grę, poczuła się urażona, moją domową wersją i zagroziła mi sądem za naruszenie praw autorskich za sprawą stworzenia przeróbki.

Co sobie myślę? Z jednej strony nieświadomie czyjeś prawa naruszyłam, dlatego grę usunęłam. Z drugiej – nie myślę dobrze o spółce, która wyszukuje Internautów, którzy śmieli stworzyć swoje wersje gry na użytek domowy. Moja wina polega na tym, że się tą swoją wersją w tym poście podzieliłam, o istnieniu spółki nie mając pojęcia.

I tylko takie pytanie nasuwa mi się na usta: Serio?!?

Nie zachęcanie do powtarzania jest kluczową kwestią w nauce wyrażeń dźwiękonaśladowczych. Ba! Owe „zachęcanie” może nawet zniechęcić dziecko do mówienia. Liczy się natomiast wspólna uwaga, poczucie bycia z rodzicem w kontakcie, zaangażowanie emocjonalne i … dobra zabawa.

Najskuteczniejszy, moim zdaniem, sposób to „wplatanie” owych wyrażeń w zabawę. Mogą być nazwą zabawy lub elementem wypowiedzi z jej przebiegu. Dzisiaj podzielę się jedną z nich.

„Raz, dwa, trzy: BAM”

Rodzic wypowiada powoli kwestię: „Raz, dwa, trzy…”, by na koniec zrzucić jakiś przedmiot na podłogę („BAM”). Daję Wam słowo, że zrzucanie przedmiotów rozbawi nie tylko niemowlaki, ale i małe dzieci. Mój dziesięciomiesięczny Franek nauczył się zasad w dziesięć minut. Wysłuchiwał odliczania, po czym rzucał brelokiem, mówiąc [ba]. Następnego dnia używał już opanowanego „bam” w swojej swobodnej aktywności: zrzucał samochodziki ze stołu i mówił wyuczone „bam”.

Czego uczy ta zabawa?

W zakresie realizacji: wypowiadania wyrażenia dźwiękonaśladowczego, zawierającego dwuwargowe, dźwięczne [b].

W zakresie kompetencji komunikacyjnej: doświadczania pozytywnych emocji związanych z mówieniem.

Ponadto: uwagi słuchowej (dziecko musi „usłyszeć” właściwy moment, by rzucić przedmiot), kojarzenia słowa z czynnością ([bam]=upadek). Poza tym dziecko usprawnia koordynację wzrokowo-ruchową.

Podstawowa zaleta z zabawy:

Wypowiadana sylaba ma znaczenie, a nie jest tylko bezmyślnie powtarzanym zbiorem dźwięków.

Uwagi

Nie ma znaczenia jakość wypowiedzianej sylaby. Dziecko do pierwszego roku życia powie raczej [ba], dopiero starsze zaczynają uczyć się wypowiadać sylaby zamknięte. Nie wolno więc dziecka poprawiać, żeby się nie zniechęciło do mówienia. Liczy się to, że ma ono opanować znaczenie. Bezmyślne powtarzanie bez zrozumienia sensu nie ma znaczenia (lub bardzo niewielkie) w nauce komunikacji.

Kiedy zacząć?

Myślę, że można zacząć już z sześciomiesięcznym dzieckiem – z akcentem na „zacząć” – bez presji i stresu, że efekty osiągnie się w ciągu tygodnia. Dziecko, które siedzi i zaczyna gaworzyć, powinno wykazywać zainteresowanie zabawą.

0 5175

Czy logopedia może mieć płeć? Czy warto zabiegać o to, by terapeutami mowy częściej niż dotychczas zostawali mężczyźni? Po co do logopedii mieszać płciowość? Zaciekawiona pomysłem nietypowego projektu Pawła Majcherczyka, poprosiłam go o przybliżenie swojej wizji logopedii. Logopedii Damsko-Męskiej.

Patrycja Bilińska: Znaczącą większość logopedów w Polsce stanowią kobiety. I chociaż fakt sfeminizowania naszego zawodu jest powszechnie dostrzegalny, Pan pierwszy zaczął publicznie tę kwestię poruszać. Czy logopedia traci na tym, że zajmują się nią głównie kobiety?

Paweł Majcherczyk: Istnieje mnóstwo placówek, szkół, w których pracują wyłącznie kobiety-logopedzi, pedagodzy… I te miejsca świetnie funkcjonują pod kątem merytorycznym, pedagogicznym czy właśnie – logopedycznym. Ale, mam nadzieję, wspólna praca damsko-męska może być bardzo dobrym uzupełnieniem, nazwałbym to pracą pełną. Nie chodzi o wykształcenie, doświadczenie, osobowość, empatię – cechy, które powinien posiadać każdy dobry logopeda – ale właśnie o płciowość. Każda kobieta oraz każdy mężczyzna ma spektrum cech, które są charakterystyczne, oczywiście istnieją wyjątki od przypadku.

Jakie wydarzenia zawodowe zrodziły takie refleksje?

W szkole, w której pracuję, jest dwoje logopedów. Po badaniach przesiewowych, rozpoczęliśmy terapię logopedyczną, jak co dzień, zszedłem do zerówki po dzieci na zajęcia. Dziewczynka, która miała ze mną iść na ćwiczenia (podczas badania było wszystko w porządku), zrobiła wielki krzyk i zaczęła płakać. Staraliśmy się wytłumaczyć, na czym takie spotkania polegają, proponowaliśmy pójście na zajęcia dodatkowo z panią (pomocą nauczyciela). Zarówno moja, jak i wychowawcy siła przebicia była znikoma. Ponowne próby wywoływały większy płacz. Wspólnie z psychologiem stwierdziliśmy, że będzie lepiej jeśli dziewczynka będzie uczęszczała na zajęcia do mojej koleżanki (logopedy). Zajęcia odbywają się bez problemu.

Tymczasem inne dziecko (chłopiec z drugiej klasy szkoły podstawowej) prosiło bardzo mamę, aby zapisała go na zajęcia do mnie, ponieważ woli mieć logopedię z panem. I tak to działa (śmiech). Często proszą mnie koleżanki (nauczycielki), abym z jakimś „niegrzecznym” dzieckiem porozmawiał po „męsku”, ale okazuje się, że wcale nie chodzi o inny ton czy krzyk. Zauważyłem, że dzieci (częściej chłopcy) inaczej reagują na rozmowę z mężczyzną. Tak chociażby znacznie lepiej współpracuje ze mną na zajęciach jeden chłopiec z autyzmem. Oczywiście są dzieci lepiej współpracujące z kobietą-logopedą – jest to naturalne.

Jest Pan pomysłodawcą projektu „Logopedia Damsko-Męska”. Proszę powiedzieć, jak narodził się pomysł na podkreślenie roli płci w logopedii?

Będąc uczniami czy studentami, najbardziej ceniliśmy tych nauczycieli, wykładowców, którzy obdarzali nas zaufaniem, empatią, pomocą i sprawiedliwością. Tę naukę od nich wykorzystujemy w życiu, przez długie lata możemy mieć ich w pamięci, właśnie dlatego, że byli prawdziwymi nauczycielami. Pamiętam o tym, co kiedyś mówił profesor podczas swych wykładów odnośnie małżeństwa: „dawniej pobierano się względem posagu, dzisiejszym posagiem jest osobowość”. To bardzo mądre słowa. Staram się podchodzić indywidualnie do każdego ucznia i go rozumieć. Pracuję jako logopeda, dlatego w tym zawodzie chciałbym, aby było więcej mężczyzn. Ponieważ wiem, jak istotną rolę jednak odgrywa właśnie płeć. Pomysł na projekt narodził z potrzeby pełniejszego zrozumienia dziecka, pojmowania jego potrzeb, lepszej komunikacji… Bo dziecko ma się przede wszystkim dobrze czuć na zajęciach. Nie ma być w kółko tej samej gry logopedycznej, ale właśnie dialogi. Kierując się tą zasadą dyskutowałem z sześciolatkiem o jego ulubionym artyście – Davidem Bowiem. Wysłuchaliśmy jego dwóch utworów. Chłopiec był bardzo zadowolony i wdzięczny, że uwzględniłem jego zainteresowania. Podczas pisania pracy magisterskiej na temat studium przypadku osoby z afazją, uświadomiłem sobie, jak ważna jest rozmowa z każdym pacjentem, jak dialog, dyskurs ma funkcje terapeutyczne. Proszę zwrócić uwagę na wymowną ilustrację naszego tła (proszę wybaczyć, nikt z grona redakcji nie jest grafikiem, dlatego wszystko nie jest tak piękne, ale staraliśmy się jak najlepiej oddać sens naszego projektu). Kobieta pyta mężczyzny: razem?” Mężczyzna odpowiada: „Razem!” Prościej i wymowniej tego nie dało się ująć. Dlatego podkreślamy ważność obu płci.  Akcja „Logopedia Damsko-Męska” nie wskazuje, że lepszym logopedą na pewno będzie kobieta lub mężczyzna, byłby to nonsens. Jest raczej zachętą do współpracy pomiędzy specjalistami (w gronie damsko-męskim) oraz promocją mężczyzn w logopedii, aby było ich nieco więcej. Pozwolę sobie przypomnieć, że w skład redakcji wchodzą świetni szkoleniowcy, terapeuci, wykładowcy, redaktorzy, ale przede wszystkim logopedzi: Magda Mazur, Tomasz Kuta, Sylwia Armijak, Mateusz Borys, Patrycja Drews, no i ja (śmiech). Przy okazji, chciałbym podziękować za współpracę i wsparcie przy projekcie dr Mirze Rządzkiej, dr. Michałowi Bitniokowi oraz dr. Jakubowi Skrzekowi.

Jakie działania planowane są w ramach akcji?

Pisanie tekstów logopedycznych, współpraca z uczelniami wyższymi, wydawnictwami, wykładowcami, kołami logopedycznymi, logopedami. Zawsze marzy się jakieś czasopismo, chociażby internetowe. Być może konferencja, szkolenia. Pomysłów jest mnóstwo…

Na koniec powróćmy jeszcze myślami do okresu studiowania. Jak się czuje mężczyzna na studiach logopedycznych – sam jeden pośród stada kobiet?

 Nie mogę hurtowo odpowiadać za mężczyzn, którzy studiują logopedię. Każdy odczuwa to zupełnie inaczej. Ja byłem typem samotnika, który łaził do biblioteki, czytając literaturę dwudziestolecia międzywojennego. Bardziej uważałem się wtedy za humanistę, niż logopedę. Większość moich koleżanek z roku chciała zostać logopedami. Osobiście dobrze się czułem pośród nich – dziewczyny były bardzo pomocne. Wprawdzie pociągała mnie wtedy analiza dzieła literackiego, ale szybko doceniłem logopedię, która nie zajmuje się tylko – jak się uważa powszechnie – nauką prawidłowej wymowy głoski [sz] czy [r]. Jest natomiast kopalnią wiedzy medycznej. Przypomnę, że logopeda zaznajamia się z wiedzą m. in. z zakresu neurologii, językoznawstwa, psychologii, foniatrii, audiologii… Przechodząc na magisterskie studia z filologii polskiej z logopedią, myślałem, że będzie trochę mniej czytania. Miło się jednak zaskoczyłem: było go równie dużo, co na samej polonistyce. Wspominam miło książkę: „Afazja a interakcja TEKST – metaTEKST – konTEKST” prof. Jolanty Panasiuk. Liczy ona ponad 900 stron. Na logopedii jest zatem co czytać (śmiech).

Paweł Majcherczyk (ur. 1988) – absolwent filologii polskiej z logopedią na Uniwersytecie Warszawskim. Logopeda, nauczyciel języka polskiego, redaktor. Publikował swoje artykuły, wiersze, recenzje i inne teksty w „Twórczości”, „Odrze”, „eleWatorze”, „Zeszytach Poetyckich”, „Logo – Magazynie Kreatywnego Logopedy”, „Helikopterze”, „Projektorze”, „Magazynie Przestrzeń”, „2Miesięczniku”, „Aspiracjach”, „Jednorożcu”, „Nowym BregArcie”, „Akancie”, „Jednorożcu”, „Magazynie Przestrzeń”, czasopiśmie „Społeczna czyli jaka?”, „Moja Przestrzeń Kultury”. Pomysłodawca, a także członek jury w ogólnopolskim konkursie poetyckim: „Brwinowski Parnas” (2017), były redaktor działu poezji oraz logopedii w „Magazynie Przestrzeń”. Obecnie prowadzi stronę: „Współczesna Polska Poezja”. Pomysłodawca projektu: „Logopedia Damsko-Męska”. Ekspert oraz recenzent w abczdrowie.pl.

 

0 4328

Książki wybieram po okładce. Szczególną słabość mam do tych dedykowanych dzieciom. Kiedy zobaczyłam wielką księgę Agaty Hąci pt. „Co robi język za zębami? Poprawna polszczyzna dla najmłodszych” – rozpłynęłam się w zachwycie. Zgodnie z obietnicą złożoną na facebooku, opowiem Wam o niej co nieco.

Co mi się podoba?

Ilustracje. Wielkim plusem książki są ilustracje. Dla mnie – mistrzostwo świata. Maciej Szymanowicz niewątpliwie przyczynił się do nadania pozycji swoistego uroku. Rysunki są sympatyczne, zabawne, stylowe i swojskie.

Styl narracji. Książka napisana jest ciekawe. Autorka w bezpośrednim zwrocie do małych czytelników wyjaśnia im tajniki języka – opowiada o sposobach na wyraźne mówienie (część przydatna logopedom), przytacza ciekawostki językowe (np. wyrażenia dźwiękonaśladowcze w wielu językach), wyjaśnia znaczenia związków frazeologicznych (przydatne na zajęcia z języka polskiego), objaśnia etykietę językową. Co ważne – nie przynudza, ale obrazowo i z humorem przybliża dzieciom wiedzę o języku polskim. Agata Hącia nie przemawia z mównicy, mianując się „poważną panią nauczycielką”, ale wchodzi raczej w rolę sympatycznej ciotki, która zna fajne słówka (hopsasanki, wygibanki, powtarzanki), umie grać w gry i opowiada ekscytujące historie.

Kompozycja. Książka jest przemyślana i dopracowana. Nie dość, że pomysłowa (zasługa autora), to i profesjonalnie przygotowana do wydania (ukłony w stronę wydawnictwa i redakcji).

Test

Książkę czytałam do poduszki sobie samej, własnym dzieciom oraz uczniom na zajęciach logopedycznych. Ta pierwsza była zachwycona. Dwie pozostałe kategorie recenzentów – również. Zarówno moje osobiste chłopaki, jak i te w terapii przejawiły zainteresowanie słuchanym tekstem. Mój test miał jedną wadę: nie sprawdziłam na dziewczynach;-)

Dla kogo ta książka

Że dla dzieci, to wiadomo. Ciekawi pewnie jesteście, czy przyda się logopedom w pracy. Moim zdaniem – tak. Pierwsze rozdziały zawierają dużo ciekawie opisanych ćwiczeń typowo logopedycznych. Zbiór „połamańców językowych” posłuży przy szlifowaniu dykcji. Rozdziały dotyczące wyjaśnienia związków frazeologicznych potraktowałam jako wstęp do właściwych ćwiczeń logopedycznych. Stały się inspiracją do zaprojektowania całych zajęć. Przykładowo – rozdział „Czy cię osa użądliła?”, przybliżający znaczenie związków frazeologicznych, takich jak „cięty jak osa” czy „pracowity jak pszczółka”, stanowił podstawę późniejszych zadań na różnicowanie głosek [s]/[sz]. Zdania do powtarzania nawiązywały do wysłuchanego tekstu. Nie były więc nic nie wnoszącymi konstrukcjami bez większego sensu – „przemycały” bowiem wiedzę z zakresu frazeologii.

Dla kogo jeszcze? Książka przyda się nauczycielom języka polskiego, nauczania wczesnoszkolnego oraz rodzicom.

Kilka konkretów

Autorka jest językoznawcą – nie byle kto. Wydawnictwo PWN – nie byle jakie. Ilość stron: 333 (grube, ciężkie tomisko w twardej oprawie). Cena: 49 zł (w promocji da się kupić nawet za 36) – warta swojej ceny.

Co myślę?

Gdyby książka Agaty Hąci była podręcznikiem do nauki o języku – zmniejszyłby się poziom ignorancji wobec polszczyzny. W obliczu niepokojących zjawisk z kategorii „jakie to ma znaczenie, jak jest poprawnie”, zjawisk, których świadectwem jest Internet – podejmowanie działań mających na celu zwiększenie świadomości i zainteresowania językiem staje się koniecznością. Czytając wypowiedzi niektórych internautów przeszywa mnie strach o to, że polszczyzna kulturalna zginie śmiercią męczeńską. Osobom, które przeciwdziałają wspomnianej ignorancji, miałabym ochotę rozdawać medale. I taki wirtualny niniejszym posyłam Agacie Hąci. Zasłużyła!

0 11617

Wyobraź sobie, że twoja buzia to domek. Zrób w nim porządki. Umyj okna (oblizywanie otwartych
szeroko ust), zetrzyj kurze z sufitu (oblizywanie podniebienia) i ze ścian (wypychanie policzków
językiem). Umyj podłogę (oblizywanie zębów od wewnątrz) i drzwi (oblizywanie zębów z zewnętrznej
strony). Kiedy już wszystko będzie gotowe, połóż się spać (chrapanie).

Karta pracy – „Porządki” do pobrania tutaj.

Pomysł z „Moim słówkiem na dziś” opisywałam już dwa lata temu tutaj. Dzisiaj zrobiłam sobie siedem kart, które do niego nawiązują. Plan jest taki: zapisujemy jedno słowo na szarym polu. Zadaniem dziecka jest ćwiczenie wymowy tylko tego jednego słowa w ciągu jednego dnia. Stawiamy na jakość, a nie ilość. Słowo trzeba wymówić bezbłędnie tyle razy, ile jest rysunków. Kartę można powiesić w widocznym miejscu – na przykład na lodówce. Następnego dnia wieszamy nową kartę z nowym słówkiem i nowymi rysunkami.

 

Dlaczego tylko jedno słowo dziennie?

W natłoku codziennych spraw czasem trudno znaleźć rodzicom czas na powtarzanie słów ze swoim dzieckiem. Mało którzy mogą pozwolić sobie na dłuższe ćwiczenia każdego dnia, a taka wersja „pracy domowej” jest do „ogarnięcia” w najtrudniejszych okresach. Karty pełnią rolę przypominającą i motywacyjną.

Udostępniam Wam siedem kart – w sam raz na jeden tydzień. Idealnym rozwiązaniem byłoby dostosowanie rysunków do zainteresowań dziecka. Jeśli skorzystacie z mojego pomysłu i stworzycie więcej – podzielcie się:)

Pobierz folder z kartami.

Rysunki: Pixabay

Zdarza się, że nieprawidłowa wymowa słów nie wynika z nieumiejętności wypowiedzenia poszczególnych głosek. Często problem dotyczy struktury wyrazu. Karty, którymi się dzielę, przygotowałam dla chłopca, w którego wymowie dominowały upodobnienia (o zaburzeniach syntagmatycznych pisałam tutaj). Obrazując: umiał powiedzieć „ma” oraz „ta”, ale próbując łączyć te sylaby w słowo „mata”, mówił „mama” albo „tata”.

Pomysł był taki: sylaby otwarte umieściłam na kwadratowych kartonikach z odpowiednią ilustracją (miało się kojarzyć). Wydrukowałam pociąg z wagonami. Na nie układałam kartoniki, np. MU, PI – po syntezie MUPI. Poczatkowo ćwiczyliśmy na dwóch sylabach, potem trzech. Chłopiec mógł dotykać obrazki palcem i niejako „zobaczyć” sylaby, które „mieszały” mu się, kiedy wspomagał się tylko słuchem. Pomimo że powstawały nam słowa „bez sensu”, pomysł się sprawdził.  Ideałem byłoby wymyślić takie przykłady, które mają znaczenie nie tylko na poziomie sylaby, ale i calego słowa.

W folderze jest także kartonik z „M”. Wargi są podpowiedzią dla dziecka, że trzeba je złączyć. „M” przydaje się przy ćwiczeniu sylab zamkniętych: MUM, PIM itd.

Folder z obrazkami do pobrania tutaj.

PS Kartoniki sprawdzą się też w nauce czytania.

Bronka jest sympatyczną biedronką, wymyśloną po to, by nauczyć dzieci mówić głoskę [r]. Postać narodziła się już dawno, ale dopiero w tym roku udało mi się sfinalizować prace nad wydaniem książeczki.

Całość podzielona jest na poziomy: motywacja, przygotowanie, wywołanie, utrwalanie głoski [r] w grupach spółgłoskowych, we wszystkich pozycjach wyrazu, w mowie kontrolowanej oraz różnicowanie głosek [r]-[l] w sylabach i wyrazach.

Po co stworzyłam „Bronkę”?

Korzystając z dostępnych na rynku pomocy poświęconych głosce [r], odczuwałam niedosyt ćwiczeń dotyczących etapu wywoływania głoski. A ten trwa najdłużej. Posiłkując się własnymi pomysłami, zebrałam je w końcu w zwartą formę. Już nie muszę własnoręcznie rysować dzieciom drabiny w zeszytach – teraz mam tę wyczarowaną przez Kingę Kulawiecką:

Zależało mi na tym, żeby z zeszytu mogli korzystać rodzice. W tym celu każdy z poziomów terapii poprzedziałam krótkim wstępem, a każde zadanie opatrzyłam komentarzem. Zadania dla dzieci mają formę rymowaną, co – mam nadzieję – sprzyjać będzie motywacji do nauki głoski.

Uwzględniając Wasze komentarze dotyczące wcześniej wydanych pomocy – format dostosowałam do łatwego kserowania. Tak, tym razem to jest A4;-)

Zeszyt ma 21 stron (ostatnia jest dyplomem). Format A4.

Wizerunek biedronki wyczarowała Kinga Kulawiecka.

Cena: 12 zł.

Zamówienia: brzeczychrzaszcz1@gmail.com

Będę też wdzięczna na wszelkie uwagi, podpowiedzi i refleksje.

1 36694

 „Postaw na fluor” – w ten sposób jeden z portali dla rodziców reklamował pasty do zębów dla dzieci. Tymczasem to, co stomatolodzy mówią na temat dobroczynnego działania fluoru, sprzeczne jest z wiedzą z zakresu toksykologii i chemii. Szukając odpowiedzi na pytanie o to, czym bezpiecznie czyścić dzieciom zęby, postanowiłam porozmawiać z chemikiem, profesorem Politechniki Rzeszowskiej, dr hab. inż. Przemysławem Saneckim.

Patrycja Bilińska: Panuje powszechne przekonanie, jakoby fluor, stanowiący dodatek do wody pitnej, past do zębów czy płynów do płukania ust, był magiczną substancją, dzięki której zęby są chronione przed próchnicą. Tymczasem z punktu widzenia chemii czy toksykologii kwestia ta wygląda zaskakująco inaczej. Czym jest ów fluor?

Przemysław Sanecki: To przekonanie to tylko efekt oszukańczej propagandy o fatalnych konsekwencjach zdrowotnych. W ten sposób korporacje pozbywają się toksycznego odpadu przemysłowego i jeszcze na tym zarabiają. Fluor, ściślej anion F to silna neurotoksyna, której działanie zaznacza się już przy stężeniu 0,5 ppm (1 ppm to jedna część na milion), co potwierdzają tysiące prac naukowych. Nauka sobie, a polityka i nachalna reklama korporacji, wspierana finansowaną przez nich pseudonauką, sobie. Anion fluorkowy jest jak pocisk: niewielki, agresywny o silnym ładunku ujemnym, wypiera lub wiąże istotne dla organizmu składniki, jak np. magnez. Dezorganizuje w ten sposób, między innymi, gospodarkę hormonalną.

Jaki wpływ ma fluor na mózg?

Fatalny wpływ. Spowalnia reakcje, pełni rolę konia trojańskiego przy infekowaniu mózgu aluminium. Sprawia, że ludzie stają się powolni, apatyczni i posłuszni, podatni na manipulacje. Obniża inteligencję (IQ), zwłaszcza dzieci. Uszkadza szyszynkę. Większe dawki rzędu kilku gramów powodują szybką śmierć wskutek rozkładu hemoglobiny krwi i uduszenia. Na podobnej zasadzie działa cyjanek. Fluor uszkadza także trzustkę, a cukrzyca spowodowana fluorem występuje już u dwunastolatków.

Interesują mnie historyczne początki wmawiania społeczeństwom dobroczynnego działania fluoru na zęby. Jak doszło do tego, że zaczęto go dodawać do wody?

Do II Wojny Światowej była to w pełni trucizna i neurotoksyna. I jest nią nadal według każdego podręcznika toksykologii. Po II WŚ, od 1946 roku, stopniowo z trucizny zrobiono z tego środek leczniczy rzekomo uszczelniający szkliwo, a tak naprawdę je niszczący. Ta zabójcza ideologia osiągnęła swoje apogeum kilkanaście lat temu. Dzięki pasji i talentom szeregu badaczy, także w Polsce, ten mit jest skutecznie obalany.

Jak ocenia Pan jakość past do zębów dostępnych na polskim rynku?

W handlu są wreszcie pasty bez fluoru, bo producenci nie mieli innego wyjścia. Klienci zagłosowali nogami. Internet, powszechny dostęp do informacji, zrobił swoje. Widoczne na półkach pasty bez fluoru to dopiero pierwszy najważniejszy etap. Drugi etap to eliminacja past zawierających SLS, detergenty, sacharynę i glicerynę, bo i one nie są dobre. Co pozostanie: niewiele past. Ale mamy naprawdę pewne i skuteczne inne środki.

Gliceryna w pastach, także w tych bez fluoru, to prosty chwyt działający szczególnie na kobiety, zwłaszcza młode. Taka pasta po umyciu daje uczucie gładkości zębów wyczuwalne językiem. Jest traktowana jako lepsza od tego środka, co takiego odczucia nie daje. Tymczasem powleczone gliceryną zęby nie przyjmują odbudowy w postaci naturalnej remineralizacji. Szkliwo ulega wypłukaniu.

Czym jest fluoroza?

Generalnie każda fluoroza to zastępowanie naturalnych hydroksyapatytów kruchymi i twardymi fluoroapatytami. Są dwa rodzaje fluorozy: zębowa i kostna. Fluoroza zębowa wizualnie zaczyna się od białych plam pochodzących od fluorku wapnia, takie niby wybielanie. Potem plamy żółkną, brunatnieją i zaczynają się ubytki: czyli próchnica fluorowa spowodowana pastą. Na nią może się nałożyć próchnica „normalna” wywołana cukrem i węglowodanami oraz wynikającym stąd zakwaszeniem. Jeśli jest brak witaminy C, to odsłaniają się szyjki zębowe, a to właśnie początki szkorbutu – dość powszechne zjawisko.
Fluoroza kostna z kolei powoduje kruchość i łatwe pękanie kości długich. Przy okazji zaburzona jest synteza kolagenu.

Co – w kontekście współczesnej wiedzy na temat fluoru – mógłby Pan powiedzieć na temat zabiegów fluoryzacji w szkołach?

To skandal i zbrodnia na dzieciach, zwłaszcza wobec powszechnego skażenia środowiska i żywności fluorem. I nabijanie kieszeni amoralnym lobbystom i korporacjom. Tu rodzice muszą wykazać się rozumem, wiedzą i charakterem i to zablokować. W Gdańsku, najbardziej skażonym fluorem mieście w Polsce gdzie fluor jest w wodzie i powietrzu, dzieci są poddawane terrorowi fluoryzacji. Ignorancja służb medycznych w kwestii fluoru jest porażająca.

Jeśli nie pasty, to co? Czym najbezpieczniej czyścić zęby?

Szczoteczką i wodą. Jako dodatek najlepszy jest czysty kwaśny węglan sodu (bez aluminium). Prosty, tani, skuteczny. Jeśli jego resztki pozostaną po umyciu to bardzo dobrze. Lekka alkalizacja dziąseł sprawia, że jeśli nawet pozostaną resztki jedzenia i bakterie na nich żerujące, to nastąpi alkalizacja kwasów przez bakterie wytwarzanych i szkliwo nie zostanie naruszone. Jeszcze lepszy, ale trudniej dostępny, jest kwaśny węglan potasu bo wzbogaca organizm w potas, często nieco deficytowy. Do czyszczenia zębów jest także dobra woda utleniona o stężeniu poniżej 3%, od czasu do czasu. Przy okazji dezynfekuje szczoteczkę. Jean-Marc Dupuis, założyciel newslettera Poczta Zdrowia poleca do czyszczenia także węgiel drzewny (aktywny) odpowiedniej czystości: ma wybielać zęby. Poza tym stan zębów i dziąseł bardzo poprawia żucie oleju (słonecznikowego, kokosowego lub innego roślinnego) przez kilkanaście minut aż do wytworzenia emulsji ze śliną, którą się potem wypluwa. Sposób znany w medycynie naturalnej.

Jak przeprowadzić detoksykację?

Nie trzeba robić specjalnej detoksykacji, lecz jedynie nie blokować naturalnej mineralizacji. Po prostu wyrzucić wszystkie pasty, nawet te bez fluoru, bo zawierają glicerynę blokującą mechanicznie naturalną remineralizację szkliwa przewidzianą przez naturę. Remineralizacja wymaga słabo alkalicznego środowiska, które zapewnia zdrowa ślina, soda oczyszczona i brak kwasów pochodzących z metabolizmu cukrów. Trzeba jedynie dbać o dostateczny poziom magnezu i krzemu w organizmie, a można te składniki podawać także przez skórę.
Z wód mineralnych tylko te o niskiej zawartości fluoru, nie więcej niż 0,5 ppm, najlepiej 0,05 ppm. Unikać tzw. wody mineralnej alkalicznej o dużej zawartości fluoru równej 1,28 ppm. Wystarczy przeczytać etykietę.

Jak uniknąć kamienia nazębnego?

Kamień nazębny to niewłaściwie skierowana remineralizacja zębowa, gdzie sole wapnia osadzają się u nasady zębów i obsuwają dziąsła w dół. Zęby mają być czyste, lekko szorstkie, gotowe na przyjęcie regenerujących soli wapnia. Jeśli są pokryte gliceryną z pasty np. na noc, to warstwa naprawcza na nich się nie osadzi. Osadzi się za to na szorstkiej krawędzi szkliwa z fatalnym skutkiem kamienia, najczęściej u nasady przednich zębów.

Jak utrzymać zdrowe zęby do końca długiego życia?

 Czyścić zęby tylko szczoteczką, wodą i sodą oczyszczoną. I dieta: możliwie niskowęglodanowa, bez cukru, słodkich kolorowych napojów, wypieków, wafelków, dżemów i innego chemicznego świństwa. Za to sporo dobrych tłuszczów i olejów, niskoskrobiowych jarzyn, wartościowych bezglutenowych nasion. Owoce słodkie też nie są dobre. I naturalna witamina C w dużych dawkach, aby dziąsła poszły w górę i przykrywały dół zębów. To naprawdę działa. Całość wymaga trochę charakteru i dyscypliny, ale daje zdrowe zęby i ogromną satysfakcję.

Czy fluoru może zabraknąć w organizmie?

Mowy nie ma. Fluor nie jest nam potrzebny do niczego. Jeśli nawet, to super śladowe ilości. Na skutek działalności przemysłu i spalania paliw – żywność (ziemniaki, zboża, ryby, herbata, winogrona, piwo, wino) zawiera toksyczne stężenia fluoru.

Czy mógłby Pan polecić literaturę dotyczącą fluoru?

Polecam obszerną, konkretną i dobrze udokumentowaną pracę:.

Sanecki P., Głowczyński Ł., Skitał P. Trucizna XXI wieku. Fluor – Narastający problem zdrowotny, Chemia w Szkole (2) 2016, 34-42. (POBIERZ)

 Polecam także znakomitą książkę: Binder, J. Wahler, Cukier, biała trucizna, Oficyna Wydawnicza INTERSPAR, Warszawa. Wcześniejsze polskie wydanie tej książki: F. Binder’a, J. Wahler’a ukazało się pod tytułem Cukier-nie, dziękuję. Jest tam też sporo o oszustwie fluorkowym.

Osoby bardziej dociekliwe mogą zajrzeć także do pracy prof. Jacka Namieśnika, aktualnego Rektora Politechniki Gdańskiej. Ż. Polkowska, M. Diduch, J. Namieśnik, Oznaczanie stężeń jonów fluorkowych w próbkach wody pitnej z terenu miasta Malborka, Ecological Chemistry And Engineerings, Vol. 17, No. 3 2010. Jest tam dużo więcej informacji, niż tylko to co w tytule. (POBIERZ)
Poza tym warto zajrzeć do popularno-naukowych prac dr. Jerzego Jaśkowskiego z Gdańska, który spośród polskich autorów zrobił najwięcej dla obalenia kłamstw dobroczynnego działania fluoru.

Kiepsko u mnie z uwagą słuchową, dlatego potrafię zrozumieć trud niektórych dzieci podczas nauki „na pamięć”. Sama wspomóc mogę się pismem (lub wyobrażeniem wyrazów w myślach), więc jako dorosły nie mam najgorzej:) Dzieciom, które nie umieją jeszcze czytać, proponuję taki oto sposób na naukę wierszyka:

Zasada jest taka: palcem dziecka „skaczemy” po rysunkach i czytamy tekst wierszyka. Może ono dzięki temu „zobaczyć słowo”, co – gwarantuję –  znacząco przyspieszy proces zapamiętywania.

Taki sposób jest dobry u dzieci, które są wzrokowcami. Wspomagać można się także innymi zmysłami. Dobrym pomysłem jest wymyślenie gestów ilustrujących tekst (por. piosenki z pokazywaniem). Nie omieszkam dodać, że u dzieci mało jeszcze mówiących takie zabawy wspomagają naukę mowy. Obrazowo mówiąc – ruch „napędza” mowę. Co znaczące –  gest wykorzystywany w zabawie może być użyty przez dziecko w sytuacji, kiedy „zabraknie” mu słowa.

PS Nie jest mi znany autor rymowanek utrwalonych na zdjęciach. Są to wierszyki, których uczyły się moje dzieci. Nie podpisuję się pod wydźwiękiem pedagogicznym drugiego.

0 5226

Planszami Wydawnictwa WiR zainteresowałam się ze względu na ilustratorkę – Kingę Kulawiecką (to ona jest bowiem twórcą ilustracji do mojego zeszytu logopedycznego). Wypatrzyłam je w kwietniu na stoisku wydawnictwa na Sesji Logopedycznej na URz. Zdążyłam je już przetestować, dlatego podzielę się swoimi spostrzeżeniami.

Plansz jest cztery: zagroda, miasteczko, park, przedszkole. Przeznaczone są z założenia do nauki czytania sylabowego, dlatego na każdej z nich są dymki, w które można wpisywać sylaby bądź wyrazy. Plusem plansz jest to, że nie zawierają materiału do czytania, który skazywałby na stosowanie jednej konkretnej metody. Rodzajem atrakcji są dodatkowe zadania, np. „Bystre oczko” (ćwiczenie spostrzegawczości) czy „Ile jest?” (liczenie).

Zalety plansz:

  • Format: 70×100 cm. Czytaj: duży. A wiecie, że ja lubię takie formaty:) Plansze można powiesić lub rozłożyć na podłodze. Sprawdzą się na zajęciach indywidualnych i grupowych.
  • Możliwość pisania po nich pisakiem suchościeralnym
  • Dwustronność: każda z plansz ma na odwrocie grę
  • Grafika: ilustracje są wystarczająco realistyczne, by dzieci nie miały wątpliwości, co przedstawiają, a jednocześnie bardzo sympatyczne. Co ważne – nie są ani zbyt „dziewczyńskie”, ani zbyt „chłopakowe” — jak to określa mój syn — dzięki czemu podobać się mogą wszystkim dzieciom.
  • Cena: sprzedawane osobno za 35 zł lub w pakiecie za 140 to mało biorąc pod uwagę dwustronność i format.
  • Uniwersalność: mimo iż wydawca przeznaczył je do nauki czytania, przydać się mogą także do rozwijania słownictwa, ćwiczeń w budowaniu zdań czy narracji. Możliwość uzupełniania dymków pozwoli na ćwiczenie kreatywności.
  • Atrakcja: nie jest to kolejna nudna kserówka, ale pomoc, na którą dzieci reagują z entuzjazmem. Zachwyt wzbudziłam nimi u trzylatka, pięciolatka, a nawet siedmiolatka.

A tutaj sobie gramy. Zdjęcie mało profesjonalne, ale oddaje klimat gry:-)

 

 

Kiedy dziecko uczęszcza na zajęcia logopedyczne, przynosi zwykle do domu mnóstwo kserówek, karteczek czy rysunków, które to często „gdzieś i jakoś się zapodziewają”. Rozwiązaniem takiego probemu może być zeszyt logopedyczny. Taki zwykły w kratkę czy linię jest wystarczający, by materiały z zajęć przechowywać w formie uporządkowanej. Ja jednakże proponuję Wam zeszyt nietypowy – taki, który spełnia funkcję nie tylko organizacyjną, ale i motywacyjną, a nawet terapeutyczną.

Zeszyt logopedyczny Brzęczychrząszcza

Opracowałam zeszyt, który zawsze chciałam mieć. Z pomocą przyszła mi ilustratorka Kinga Kulawiecka, która moją wizję zamieniła w realną publikację.

Zeszyt zawiera aż 100 stron. Ma wystarczająco dużo miejsca na zapisywanie słówek, wklejanie ćwiczeń itp. To jest w końcu jego główne zadanie. Od zwykłego zeszytu różni się jednakże w tej kwestii sympatyczniejszą szatą graficzną. Dla jasności dodam: nie ma w nim gotowych zadań, to nie jest zeszyt ćwiczeń.

Pierwsze strony służą personalizacji – jest miejsce na narysowanie autoporteru, oznaczenie osób pomagających w terapii, wpisanie danych kontaktowych do logopedy. Wszystko to po to, by dziecko poczuło się z tym zeszytem związane emocjonalnie. Na kolejnych stronach witają nas Ważniaki, Tajniaki, Punkciaki itd. Wprowadzenie swoistych nazw na określenie „stałych zadań ważnych do odwołania”, „informacji do rodziców” czy „systemu żetonowego” sprzyja przywiązaniu dziecka do zeszytu i zajęć logopedycznych, a także buduje atmosferę swojskości.

 

Założenia

  1. Sukcesom sprzyja nie krytyka a informacja zwrotna o dobrych stronach naszych starań. Znacznie bardziej motywująca do pracy jest dla dziecka (i rodzica też!) informacja, że „Na dzisiejszych zajęciach Staś uniósł czubek języka do podniebienia, co jest podstawą do opanowania wymowy głoski [sz]” niż komunikat: „Głoska [sz] nadal nie jest wywołana.” Mając na uwadze dbanie nie tylko o motywację dziecka, ale i jego poczucie wartości, wynikające z doświadczania sprawstwa – zaplanowałam w zeszycie miejsce na wpisywanie sukcesów.
  2. Jasność i przejrzystość celów terapii jest koniecznym, moim zdaniem, warunkiem jej efektywności. Rodzic ma prawo do wyników diagnozy i wiedzy na temat tego, co logopeda planuje osiągnąć w pracy z jego dzieckiem. Miejsce na skrótowe wpisanie wyników diagnozy oraz programu zostało zatem przewidziane w Zeszycie. Graficzne rozmieszczenie elementów na karcie z celami umożliwia potraktowanie tej części podobnie do lalometru – można zaznaczać osiagnięte już etapy.
  3. Motywacja zewnętrzna też się przydaje. Ideałem byłoby, gdyby dzieci w uczeniu się wymowy, kierowały się tylko motywacją wewnętrzną (Mnie zależy, żeby się nauczyć), ale nie byłabym realistą wierząc, że jest to możliwe w każdym przypadku. Zeszyt zawiera zatem „Punkciaki”, czyli karty, na których dzieci zbierają punkty. Te, z kolei, wymienione zostaną na nagrodę, którą ustala się w dniu zawierania umowy.
  4. Możliwość wpływu na swoją sytuację na każdym etapie życia wpływa dodatnio nie tylko na poczucie wartości, ale i równowagę emocjonalną. To, co rodzi największy sprzeciw i dorosłych, i dzieci, to brak możliwości doświadczania wolności. Mając to na uwadze, przewidziałam kartę „Pomidor awaryjny”. Logopeda umawia się z dzieckiem, ile razy można z niego skorzystać. Taki pomidor uprawnia dziecko do zmiany zadania. Nie chodzi o to, by to dziecko wybierało cel zajęć, ale by uszanować jego decyzję, która jest w istocie informacją zwrotną o treści: „Nudne wymyśliłeś to zadanie!”. Jest to element niedyrektywnego podejścia do dziecka. Łatwiej przyjąć postawę: „Nie obchodzi mnie to, że się nudzisz, masz zrobić i już, bo ja tak mówię”, charakterystyczną, nawiasem mówiąc, dla polskiej szkoły. O wielkości nauczyciela świadczyć będzie natomiast rezygnacja z władzy autorytatywnej i postawienie się na równi z dzieckiem. Uważam za lepszy komunikat: „Nudzi cię to zadanie. Zgodnie z naszą umową, masz prawo skorzystać z pomidora awaryjnego”  (umowa zawiera miejsce na wpisanie liczby – ile razy pozwalamy dziecku skorzystać z pomidora – element zdrowego rozsądku:-)). Czy dorosły człowiek nie chciałby być traktowany z takim szacunkiem przez pracodawcę? Jasne zasady, komunikacja bezpośrednia.

Zeszyt logopedyczny – po co?

Z punktu widzenia logopedy

Wprawdzie wpisywanie do zeszytu zaleceń, ćwiczeń czy notowanie sukcesów dziecka wymaga od logopedy dodatkowego wysiłku, ale jestem przekonana, że zostanie on oddany w dwójnasób. Myślę także, że używanie zeszytu przez podpopiecznych wpłynie dodatnio na komunikację terapeuty z ich rodzicami.

Z punktu widzenia rodzica

Dzięki zeszytowi rodzic wie, jaka jest diagnoza, cel zajęć i plan działania (program). Z doświadczenia wiem, że są to dla wielu rodziców informacje niejasne, a niekiedy nawet postrzegane jako tajne. Choćby z tego powodu rodzic z własnej inicjatywy zaproponować może korzystanie z zeszytu.

Rodzic doceni zebranie materiałów do ćwiczeń w jednym miejscu, a także dostrzeże motywacyjną moc zeszytu.

Z punktu widzenia dziecka

Największym plusem zeszytu z punktu widzenia dziecka jest jej grafika. Oto dziecko ma przed sobą 100 stron gotowanych do pokolorowania. Ilustracje są sympatyczne i uniwersalne (nie ma księżniczek, na które splunąłby z pogardą niejeden chłopiec czy maszyn drogowych, wobec których ignorancję przejawią dziewczyny).

To, co doceni dziecko, to możliwość skorzystania z pomidora awaryjnego – nie ma takiej możliwości na żadnych innych zajęciach. Z entuzjazmem podpisze także umowę o Punkciaki (system motywacyjny).

Co więcej – posiadanie zeszytu, który nazwać można z użyciem zaimka „mój”, jest dla dziecka ważniejsze niż dla dorosłego personalizacja w telefonie czy komputerze.

Skąd go wziąć?

Zeszytu szukajcie w sklepie: www.brzeczychrzaszcz.pl/sklep

Nie jestem statystycznym Polakiem – nie oglądam telewizji i nie kupuję gazet, w których jest więcej zdjęć niż tekstu. Tymczasem spędziłam trzy dni w szpitalu uraczając się telewizyjną „dwójką” i czytając czasopisma dla rodziców. Do dziś niedobrze mi na wspomnienie żenująco niskiego poziomu „Pytania na śniadanie”, w którym celebryci radzili, jak wychowywać dzieci. Przedmiotem mojego postu nie będą jednakże programy telewizyjne a czasopisma. Z okazji narodzin Franka dostałam od szpitala pudełeczko z próbkami, ulotkami i gazetami. Opinią na temat tych ostatnich chciałabym się z Wami podzielić. Analizie poddałam „Twoje dziecko” nr 17 (781) z listopada 2016 roku.

Różowiutko z samej okładki

Na okładce czasopisma widzimy uśmiechnięte, budzące sympatię dziecko w wieku mniej więcej sześciu miesięcy (siedzi). Okładka różowiutka wywołuje pozytywne emocje, aż się budzi instynkt macierzyński. Wprawdzie tytuł czasopisma zawiera zaimek „twoje” w odniesieniu do dziecka („twoje dziecko”), ale to nie matka czy ojciec zna je najlepiej. Dychotomiczny podział na rodzica potrzebującego rad oraz wszystko wiedzących ekspertów rzuca się w oczy już z okładki. Samo słowo „ekspert” pojawia się aż trzy razy. Specjaliści (drugie w hierarchii ulubione słowo wydawców) nie sugerują rozwiązań, a radzą w trybie rozkazującym: „Sprawdź sama, a będziesz spać spokojnie.”. Co ciekawe – potencjalnym czytelnikiem, jak się okazuje, jest kobieta (matka). Mężczyźnie nikt nie ośmieliłby się bowiem dyktować rozwiązań w takiej formie. A kobieta to, jak wiadomo, słaba istota nie myśląca samodzielnie, potrzebująca jasnych dyrektyw. Także tego…

Zaglądamy do środka

Podstawą tego typu gazet są zdjęcia. Wszystko jest tu ładne, kolorowe, dzieci czyste, uśmiechnięte, matki tryskające energią. Samo życie, nie? Twórcy „twojego dziecka” dbają o kontakt z czytelnikami – zachęcają: „Piszcie do nas”. Opublikowane listy z zachwytami nagrodzone zostają prezentami. Przykładowo – Iwona B. za pochwałę artykułu o jodze otrzymała kosmetyki ( „Dzięki Waszym poradom na wzmocnienie kręgosłupa już jest lepiej i mam więcej sił na kolejne noce.”).

Twórcy czasopisma lubują się w dyrektywnych formach kontaktu z czytelnikiem-matką. Relacja zakłada nadrzędność ekspertów „specjalistyczego” pisma wobec czytających rodziców (matki), co uwidacznia się w formach językowych. Autorzy piszą, co „trzeba” i zaznaczają, że to oni „znają dobrą odpowiedź”.

Artykuły nie są pisane przez byle kogo. Porad nie udziela ciocia Jadzia czy anonimowy lekarz, ale podpisani z imienia i nazwiska specjaliści. To jest akurat atutem „Twojego dziecka”, że jest ktoś, kto bierze odpowiedzialność na opublikowane teksty. Pozytywne odczucia miałam w zasadzie tylko po jednym – wywiadzie z psychologiem. Najgorsze zdanie mam o ginekologu, który kobiety w ciąży chce truć szczepionkami na grypę, ospę i krztusiec. Myślę, że za powikłania wynikające z zatrucia dzieci metalami ciężkimi już nie będzie taki chętny brać odpowiedzialności. W gazecie nie zabrakło oczywiście reklamowania szczepionek także w innych formach.

Czy jest aż tak źle?

„Twoje dziecko” zawiera więcej materiałów reklamowych niż sensownego tekstu. Są to nie tylko jawne reklamy, ale i promowanie produktów (nawet rubryka: „producenci polecają”) czy artykuły zawierające „pranie mózgu” na jedną i obowiązującą „prawdę” (sponsorowane?).

Czy jest coś, czego nie skrytykuję? Wartościowym elementem gazety są dwa felietony. Pierwszy z nich to „felieton nieidealnej matki”, ozdobiony rewelacyjnymi, stylowymi ilustracjami, drugi „facet kontra dziecko”, w którym dopuszczono do głosu mężczyznę. Felieton pierwszy zupełnie nie pasuje do całości materiału, jaki pomieściło to „eksperckie” pismo. Otóż „Twoje dziecko” skupia się wokół macierzyństwa ukazanego tylko z pozytywnej strony (macierzyństwo pełne lukru), a tymczasem tekst Antoniny Kozłowskiej wpisuje się w inną stylizację już samym tytułem: „Matka potwór”.

Podsumowując:

Na co nie można liczyć czytając gazety w stylu „Twoje dziecko”:

  • na obiektywność. Informacje w nich zawarte są zawsze jednostronne, nie ma nawet słowa o tym, że inni eksperci mają inne zdanie w tej kwestii, nie ma odniesienia do badań (ewentualnie zwrot „badania dowodzą, że…”, ale jakie to już tajemnica).
  • na prawdę. Tam, gdzie najważniejsze dla wydawcy jest dbanie o reklamodawców (a „Twoje dziecko” to jedna wielka reklama) nie można liczyć na prawdę. Przykładowo: nie może się w artykule na temat pielęgnacji noworodka pojawić zdanie, że najlepiej skóry nie smarować niczym, jeśli sponsorem jest sprzedawca emolientów (abstrahując od tego, jaka forma pielęgnacji skóry jest najwłaściwsza).
  • na wsparcie emocjonalne. Realny obraz młodej matki jest daleki od tego wykreowanego w „Twoim dziecku”. Świeża mama ma nieuczesane włosy, nieumyte zęby, poplamioną mlekiem (nie chciałam pisać rzygami) koszulkę, poziom zmęczenia większy niż po całonocnej imprezie i nierzadko ogromną ochotę, by krzyknąć: „Nie tak to miało wyglądać. Mam dość!”. Szukając wsparcia otwiera czasopismo, w którym każda kobieta jest piękna, zadbana i szczęśliwa. Myśli wtedy, że jest beznadziejna (w końcu tyllko ona sobie nie radzi) i w ramach podbudowy wrzuca na facebooka słitaśne zdjęcie z nowo narodzonym dzieckiem okraszając je komentarzem, jak to sobie celebruje chwile z potomkiem. Dla zdrowia psychicznego więcej robią grupy typu „Zła matka” niż pisma ukazujące rodzicielstwo pełne lukru (zakłamania).

Co natomiast zyskujesz czytając czasopisma tego typu? Pranie mózgu: jeśli będziesz używać tych wszystkich wspaniałych preparatów, będziesz jedną z tych wspaniałych mam, które uwieczniono na zdjęciach.

Moja refleksja po przeczytaniu „Twojego dziecka” była mniej więcej taka: „Masakra! Kto to kupuje?”. Równie dobrze można sobie włączyć blok reklamowy w telewizji.

Moje zdrowie psychiczne po tym odmóżdzeniu telewizyjno-gazetowym odbudowała koleżanka. Odwiedzając mnie w szpitalu podarowała mi książkę Bruna Bettelheima – wcale nie o tym, jak być idealnym, a jedynie „wystarczająco dobrym rodzicem”. Na tym zamierzam poprzestać, a telewizji i gazet na poziomie chamskiej reklamy nadal będę unikać.