Przemyślenia

dwulatek

Liczne artykuły internetowe podają w zgrabnych tabelkach zestawienie ilości słów, którymi operować powinno dziecko na różnych etapach swojego życia. Takie liczby wyglądają jasno i przejrzyście, rodzic nawet nie śmie z nimi dyskutować – ktoś to w końcu zbadał. Czy liczbom należy wierzyć? Czego nie mówią logopedzi? Odpowiem na przykładzie zasobu słownictwa dwulatka.

10 a może 300? Ile słów powinien mówić dwulatek?

Słowa, o jakich myślą logopedzi, to wszelkie „twory” głosowe, którymi dziecko nazywa stale jakieś obiekty, ludzi czy zjawiska. Przykładowo, jeśli na określenie wody używa dwulatek konsekwentnie sylaby [bu], uważa się, że jest to już słowo.

Wyobraźmy sobie takiego dwulatka: sprawnie już chodzi, samodzielnie je, ma swoje ulubione zabawy i gada. Ile używa słów? Jeden logopeda powie, że 300, inny natomiast, że 500, a są i tacy, którzy uważają, że w normie będzie 30. Cóż za rozbieżność — i to o niej logopeda rodzicowi zwykle nie wspomina.

Sprawdźmy źródła powszechne. Niech będzie Wikipedia. W artykule „Rozwój mowy” w części „Opóźnienia w rozwoju mowy” serwis podaje: „Rodziców powinno zaniepokoić, gdy dziecko w wieku: 2 lat wymawia zaledwie 3-4 słowa, a tworzone zdania nie są dwuwyrazowe […]”

Hmmm… niepokojące są 3-4 słowa. A Internety straszą, że patologią jest 200.

Zajrzyjmy do mądrych ksiąg.

„[…] w słowniku czynnym dwulatka jest około 30 słów.” (Alina Smyczek, Zastosowanie wspomagających i alternatywnych metod komunikacji (AAC approache)  w terapii małych dzieci zagrożonych poważnymi zaburzeniami w porozumiewaniu się, [w:] Jacek J. Błeszyński (red.), Alternatywne w wspomagające metody komunikacji, Kraków 2008, s.67)

Wygląda całkiem realnie. Sięgnijmy  dalej:

„Przed ukończeniem 2. roku życia, w momencie znajomości średnio 50 słów dzieci zaczynają łączyć ze sobą proste słowa w zdania dwuwyrazowe.” (Agnieszka Lasota, Świat gestów i symboli, Kraków s. 32)

Nie ma tragedii – pomyśli rodzic – tyle, to się można doliczyć.

Czytajmy  dalej, jeszcze trochę tych książek na półce mam:

„Najogólniejszym kryterium prawidłowego rozwoju mowy dziecka 3-letniego jest fakt mówienia przez nie zdaniami, umiejętność posługiwania się formami pytajnymi i przeczącymi zdań oraz czynne opanowanie podstawowego zasobu słownictwa — co najmniej 250, średnio około 900 słów” (Małgorzata Fechner, Wychowywanie dzieci z zaburzeniami mowy, [w:] Irena Obuchowska (red.) Dziecko niepełnosprawne w rodzinie,  Warszawa 2008, wyd. 5,  s. 494 powołanie na badania R.S. Paine, T.E. Oppe z 1974 roku)

Wniosek: skoro prawidłowo rozwijający się trzylatek może używać 250 słów, to od dwulatka Małgorzata Fechner wymagać 500 nie będzie.

Nie ilościowo a jakościowo opisuje wymagania wobec dwulatka Jacek Kielin. Analizując „Profil osiągnięć ucznia”, dowiadujemy się, że dwulatek powinien już nazywać znajome osoby i przedmioty, wymieniać z nazwy kilka posiłków, podać swoje imię, zapytany, czy czegoś chce, odpowiedzieć twierdząco słowami. Umiejętności te wchodzą bowiem w zakres tego, co powinno dziecko opanować w końcu drugiego roku życia. Mając na myśli dwulatka, wyobrażamy sobie raczej takie, które jest w trzecim roku życia (skończyło dwa lata, jest w trakcie trzeciego roku, który zakończy się wraz z trzecimi urodzinami). Taki zatem dwulatek na początku trzeciego roku życia używa słowa „siusiu” (lub innego sygnalizującego potrzebę fizjologiczną), wyraża prośbę słowem „chcę”, łącząc je z innym wyrazem (np. Chcę pić), a niedługo potem na pytanie „gdzie” odpowie wyrażeniem przyimkowym, np. na stole. (Jacek Kielin, Profil osiągnięć ucznia. Przewodnik dla nauczycieli i terapeutów z placówek specjalnych, Gdańsk 2002)

Jest dobrze. Patologii powszechnej nie będzie. Ale szukam dalej.

Podręcznik akademicki „Psychologia rozwoju człowieka” pod redakcją Janusza Trempały (Warszawa 2012) podaje, że: „Dzieci zaczynają używać pierwszych słów około 12 miesiąca (między 9 a 24 miesiącem), a ich słownik czynny w wieku 16 miesięcy wynosi 55 słów, w 23 miesiącu — 225 słów, w 30 — 573, co oznacza dziesięciokrotny wzrost w okresie 14 miesięcy (Fenson i in. 1994) Różnice indywidualne są w tym okresie znaczące, słownik czynny dziecka w wieku 2 lat może wynosić od 10 do ponad 500 słów (Bates, Devescovi, Wulfeck 2001). [s. 193]

Wniosek: studenci psychologii uczą się, że przedział słów dla dwulatka obejmuje tak szeroki zakres jak 10 — 500, co jest normalnym zjawiskiem, nie jakąś patologią.

Aż tu nagle…

…skrzykują się logopedzi w Internecie, ogłaszają akcję 272 Słowa, zapraszając na darmowe konsultacje.  Na swojej stronie umieszczają informację: „Zdrowy, niezaburzony dwulatek mówi około 300 słów.”, powołując się przy tym na autorów, takich jak np. Kaczmarek czy Zarębina. Czy akcja jest zła? Bynajmniej! Cieszę się, że taka powstała. Nie podoba mi się tylko odwołanie do liczby, która jest podejrzana w świetle innych źródeł niż te podawane przez inicjatorów akcji.

I tutaj rodzi się zasadnicze pytanie-zagadka: jak to się dzieje, że jeden badacz pisze o tym, że dwulatek ma prawo mówić 30 słów, kiedy inny upiera się przy 300 czy nawet 500? A może to nie badacz się upiera?

Refleksja nad sposobami przeprowadzania badań nad zasobem słownictwa dzieci

Zastanówmy się: w jaki sposób prowadzono badania, kto notował owe słowa, jakie kryteria przyjął, i – co najważniejsze – ile zbadał dzieci?

Józef Porayski-Pomsta w artykule ”Zagadnienie periodyzacji rozwoju mowy dziecka” („Logopeda” 2009 nr 1(9)) charakteryzuje wybrane sposoby tworzenia podziałów rozwoju mowy. Tradycyjne (przedstrukturalistyczne) periodyzacje opierały się na zbieractwie. Badacz-naukowiec chodził z dzienniczkiem za swoimi dziećmi i zapisywał wszystkie usłyszane słowa. Badania takie obejmowały zatem dzieci z rodzin inteligenckich! Takie oto dzieci (w liczbie czterech) zbadał Leon Kaczmarek, któremu średnia liczba używanych przez dwulatka słów wyszła taka że ohoho. Czy można robić uogólnienia na cały kraj z badań nad stale stymulowanymi dziećmi pierwszego w Polsce logopedy?

Potem były periodyzacje strukturalistyczne. Techniki zbierania materiału: zbieractwo plus — jak podaje Porayski-Pomsta „dokładna i systematyczna analiza”. Któż reprezentuje ten nurt? Otóż Maria Zarębina, która mając do dyspozycji troje (powtórzę: TROJE) dzieci uzyskała dla dwulatka wynik 500 słów. Ku pokrzepieniu serc rodziców mało gadających chłopców dodam, że badane przez Zarębinę dzieci – dwie dziewczynki i jeden chłopiec — pod koniec pierwszego roku życia gadały jak następuje:

Chłopiec – 32 słowa

Dziewczynka nr 1 – 118

Dziewczynka nr 2 – 178.

Około 24 miesiąca życia chłopiec używał już 731 słów, co daje przyrost ponad dwudziestokrotny (dogonił baby!), a dziewczynka nr 1 — 623 (przyrost ponad pięciokrotny), druga — 837 (przyrost prawie pięciokrotny). [za: Prayski-Pomsta]

Nadzieja na nowe liczby

Myślę, że badania, jakie prowadzi obecnie Magdalena Smoczyńska, będą bardziej wiarygodne niż dotychczasowe podejmowane przez innych w zakresie oceny ilościowej zasobu słownictwa. Obejmować będą bowiem dużą liczbę dzieci. To, co mnie zastanawia to polecenie wypełnienia kwestionariuszy przez rodziców (nawiasem mówiąc — sama taki wypełniłam trzykrotnie w określonych odstępstwach czasu). Rodzice mają bowiem tendencję do zawyżania umiejętności swoich dzieci. Zakładam, że większość z nich zakreśli więcej słów niż powinna i wcale nie zrobi tego w złej woli. Idealnym rozwiązaniem nie byłoby również spisywanie słów przez samego badacza, bo dzieci nie zachowywałyby się przy nim naturalnie.

Ponadto badanie nie zakłada spisywania wszystkich używanych przez dziecko słów, ale wybrania używanych z przedstawionej listy. Co więcej — rodzice, którzy zechcą wypełnić kwestionariusz (wykazując się przy tym zaangażowaniem i poświęcając swój czas na refleksję) charakteryzować  się będą określonymi (specyficznymi?) cechami. Taka teza pozwala przypuszczać, że dzieci takich „zainteresowanych” rodziców będą mówić „ładniej”. Zebrane dane pozbawione będą liczb dotyczących dzieci, których rodzice są w mniejszym stopniu zainteresowani ich rozwojem bądź na tyle zapracowani, że na wypełnienie wysłanej pocztą ankiety (a trzeba ją jeszcze odesłać!) nie znaleźli już czasu.

Mnie nasuwa się następujący wniosek: nie tak łatwo zbadać zasób słownictwa małych dzieci (czytaj: ustalić sztywnych norm), co samo w sobie powinno być przesłanką do ostrożnego traktowania publikowanych gdzieniegdzie liczb.

Refleksja, za którą zlinczują mnie logopedzi

Uważam za niewłaściwe powoływanie się na normy podane przez jakiegoś badacza, bez poinformowania rodzica o skrajnie różnych zdaniach innych naukowców. Nawet jeśli przyjmuje się koncepcję jednego, uczciwość wymaga podania do informacji istnienia innych teorii, zwłaszcza w przypadku słownictwa wyrażanego liczbami w sytuacji tak skrajnych wyników. Do tabelek i liczb warto podejść sceptycznie i zastanowić się: jak to zostało zbadane? W przypadku słownictwa uważam za zasadne uwzględnienie

  1. Względnej chronologii rozwoju, tj. faktu, że „każde dziecko dojrzewa do określonego stadium rozwojowego w różnym, właściwym dla siebie czasie” [Porayski-Pomsta, dz. cyt. s. 10]
  2. Jakościowej (a nie ilościowej na podstawie jakichś tabelek) analizy umiejętności komunikacyjnych. Nie tylko zasób słownictwa decyduje bowiem o efektywnym komunikowaniu się, ale wiele innych czynników, które warto wziąć pod uwagę. Jeśli dziecko z autyzmem wymawia choćby 900 słów, ale nie służą one celom praktycznym, to jakaż jest ich wartość?

Liczby są dobre, jeśli służą dobrym celom. Normy potrzebne są — trzeba się przecież do czegoś odnieść — ale pożądany w ich korzystaniu jest również sceptycyzm i  zdrowy rozsądek.

Skąd moje oburzenie? Nie spotkałam dwulatka, który posługuje się 500 słowami. Kiedy ośmieliłam się podzielić tym faktem na forum logopedycznym, dowiedziałam się, że skoro przychodzi do mnie patologia, to mam prawo nie znać. A ja się pytam: gdzie się ukrywa ta norma, bo chyba tylko w książce. Pojedyncze przypadki pięknie mówiących dwulatków (i to zazwyczaj dziewczyn) nie mogą dyktować norm.

Czy mamy na siłę równać dzieci do podejrzanych tabelek czy dać im prawo do rozwoju w swoim tempie? Nie chodzi o to, że wpisuję się w nurt „wyrośnie z tego”, ale staram się popatrzeć na to obiektywnie. Norma nie może być mniejszością.

Mało mówiący dwulatek może mieć trudne życie, kiedy nie jest rozumiany. Wspierać go można — dla jego zdrowia psychicznego dostarczyć repertuar gestów (dzieci, które ich używają, zaczynają mówić szybciej! por. Lasota, dz.cyt.) i/lub zmienić zachowania komunikacyjne rodzica (Czy rodzic czeka na odpowiedź? Czy nie zagaduje dziecka? itd.) — ale po cóż od razu doszukiwać się patologii?

Jedna z moich wykładowczyń ze studiów powiedziała kiedyś, że czarne punkty na drogach działają na nią odwrotnie niż zamierzał ich inicjator — widząc tablice, informujące o ilości zabitych, przyspiesza, by jak najszybciej ominąć niebezpieczne miejsce. Przypominam sobie tę wypowiedź, kiedy czytam niektóre — skierowane do rodziców — artykuły logopedyczne.  W czym tkwi analogia? Już wyjaśniam, o co mi chodzi.

nie-mowic

Sposób zwracania się do drugiego człowieka bywa czasem ważniejszy od samej intencji. Forma ma ogromne znaczenie. To, w jaki sposób budujesz zdania, wpłynie na rozwój psychiczny twojego dziecka — szczególnie uwidoczni się w jego poczuciu wartości. Niekonstruktywne wypowiedzi wpiszą się w podświadomość młodego umysłu, tworząc całe pokłady błędnych przekonań, blokujących osiągnięcie osobistego sukcesu w życiu dorosłym.

Oto 5 niekonstruktywnych zdań, które słyszy na co dzień — zgaduję że — co drugie dziecko. Jak odbiera je maluch i jakie rodzą dalekosiężne konsekwencje — przeczytaj w dzisiejszym poście.

0 2428
patrycjaWielokrotnie przejmowałam terapię logopedyczną po innym logopedzie, co stało się źródłem wielu refleksji. Kilkoma chcę się podzielić.

Refleksja nr 1: Rodzice nie wiedzą, co ich dziecko robi na zajęciach.

 
Zdarzyło mi się, że mama, którą poprosiłam o numer telefonu do ich drugiego logopedy, żeby zapytać o dotychczasową terapię, ucieszyła się, bo – jak powiedziała – „sama chętnie się dowie, co jej dziecko robi na zajęciach”. Dlaczego? Pani logopedka niechętnie odpowiadała na jej pytania, więc mama po jakimś czasie przestała pytać.
Rodzice często nie są wpuszczani za drzwi gabinetu, co zazwyczaj uzasadniane jest tym, że dziecko lepiej ćwiczy bez ich obecności. Często sami nie chcą uczestniczyć w zajęciach, żeby zagospodarowany czas poświęcić na wypicie kawy, szybkie zakupy czy przeczytanie gazety.
Które rozwiązanie jest lepsze? To prawda, że niektóre dzieci lepiej zachowują się bez rodziców. To prawda, że czasem rodzice bardziej przeszkadzają niż pomagają. Uważam jednak, że rodzice powinni – jeśli nie zawsze – to, jeśli to możliwe, przynajmniej raz na kilka tygodni, uczestniczyć w zajęciach. Po co? Na przykład po to, żeby wiedzieć, jak ćwiczyć z dzieckiem w domu. Sam komentarz logopedy może się okazać niewystarczający. Po to też, żeby z większą świadomością uczestniczyć w terapii dziecka i brać współodpowiedzialność za jej powodzenie.

Refleksja nr 2: Rodzice mylą cele terapii ze sposobami ich realizacji

Każde działanie pedagogiczne ma jakiś cel. To on jest najważniejszy na każdych zajęciach i to jego osiągnięcie warunkuje dobór ćwiczeń. Sformułowanie celów terapii wynika z diagnozy. Cele powinny być jasne, mierzalne i realne. Jaki z tego wniosek wypływa dla rodziców? Warto wiedzieć, co sobie założył logopeda – jakie są cele terapii – żeby świadomie oceniać jej skuteczność.Kiedyś jedna mama na pytanie o to, co ćwiczyli z poprzednim logopedą (w domyśle: jaki problem miało dziecko i jakie cele realizował logopeda), odpowiedziała: „Robiliśmy o tak: <demonstracja kląskania> i tak <nadymanie policzków> i tak….”. Mama nie znała jednak odpowiedzi na pytanie: po co to robili?

Szczerze mówiąc, chyba się nigdy nie spotkałam z tym, żeby rodzic znał cele poprzedniej terapii, o ile nie była to kwestia oczywista i mało złożona, jak np. wywołanie i utrwalenie głoski [r].
Z drugiej strony spotkałam się też z typem rodziców negujących sens zalecanych ćwiczeń. Przykładowo – zapisałam w zeszycie jednemu z uczniów z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu umiarkowanym, zadanie domowe. Chciałam, aby wybrał z pokoju kilka rzeczy, pooglądał je, podotykał, powąchał itp, a następnie określił z pomocą rodzica, jakie one są (duże, małe, cienkie, grube, śliskie itd….). Mama stwierdziła, że zadanie wykracza poza jego możliwości, bo on się w ten sposób nie nauczy żadnego przymiotnika. Zdziwiona, zapytałam, dlaczego tak uważa. Usłyszałam, że ona musiałaby najpierw zgromadzić 20 przedmiotów o jednej cesze, np. dużych,  i pokazać, że one wszystkie są duże, to wtedy może by zapamiętał, co to znaczy duży. I odmówiła wykonania zadania…

Refleksja nr 3: Zaufanie – potrzebne, ślepe zaufanie – szkodliwe

 
Zaufanie do specjalisty jest warunkiem koniecznym do osiągnięcia sukcesu w terapii, ale wydaje mi się – że ślepe zaufanie może być tragiczniejsze w skutkach niż jego brak. Jeden terapeuta nie jest wszystkowiedzącym guru. Czasem warto skonsultować się z wieloma specjalistami i świadomie wybrać metody terapii.
Nawiasem mówiąc, spotkałam się z tym, że rodzice tak twardo trzymali się zaleceń jakiegoś specjalisty, że nie dość, że nie zmieniali żadnego szczegółu w wykonywanych ćwiczeniach, to nie wprowadzali nowych bez zgody swojego terapeuty. Przykładowo – pani terapeutka kazała układać wieżę z 5 klocków, ale o budowę wieży z 6 – rodzice pytali już o zgodę.
Jakie refleksje mieli logopedzi przejmujący „moje” dzieci? Może się kiedyś podzielą 😀

4 3488

minion-888797_960_720

Kupując dzieciom książeczki (więcej tutaj) i zabawki trzeba uważać, by nie trafić na pseudopedagogiczne pomoce – takie, których na pewno nie zrobił żaden pedagog.

Ot, taki na przykład ciuchcio-alfabet. Pomysł był dobry – wykazując się znajomością alfabetu, dziecko łączy ze sobą poszczególne wagony, przewożące przedmioty zaczynające się od danej litery. Opakowanie zawierało zachęcający napis: „Polska wersja językowa.” I rzeczywiście – była to polska wersja językowa – angielskiego alfabetu. Od kiedy bowiem w polskim alfabecie jest Q czy V. Autorzy owej ciuchci też nie wiedzieli, co włożyć do wagonów przewożących owe litery, więc – nie narysowali w nich nic (poza samą literą). „A to numer” – jakby powiedział mój Kacper.

Przykład drugi: Widziałam książeczkę, która na każdej stronie miała obrazek podpisany: o jak osa, m jak mak itd… aż tu nagle s jak szalik. I od razu widać, że do jej powstania nie przyczynił się żaden pedagog. Dlaczego? Małe dziecko, do którego była skierowana książeczka, jeśli już ma się uczyć liter, to nie powinno mu się na początek serwować przykładów, w których mowa nie odpowiada pismu, tj. litera nie równa się głosce.  Jeśli natomiast autor chciał uwrażliwić dzieci słuchowo i miał na myśli nie litery, a głoski – powinien  napisać: sz jak szalik.

2 3053

Cała Polska czyta dzieciom. Też chętnie mojemu Kacprowi poczytam. Wybór „bajki” na pozór łatwy – w rzeczywistości rodzi dylematy. W supermarketach, kioskach i innych ogólnodostępnych miejscach – z kategorii innej niż księgarnia – kupić można cienkie książeczki z grubymi kartkami. Przeważnie jedyne, co jest w nich atrakcyjne, to cena.

Sama przekonałam się o tym, że znaczna część z nich:

– nie ma większego sensu – „fabuła” pozbawiona logiki;

– nie spełnia funkcji wychowawczej;

– zawiera błędy językowe, stylistyczne i interpunkcyjne.

Przykładowo, książeczka „Królowa śniegu”, którą mam niestety na półce, jest krótkim opowiadaniem wykorzystującym tekst znanej baśni. Obok błędu – „tą” zamiast „tę”, który nie powinien się na piśmie zdarzyć, porażają liczne powtórzenia i – nieco mniej – spójniki na końcu linijek. Odnoszę wrażenie, że tekst napisał nie humanista – a grafik!

Przypomina mi się także zbiór baśni, jaki dostał mój uczeń od szkoły. Jako jej reprezentant zaniosłam mu go do domu. Ładnie wydana książka z dołączoną płytą wydawała się być atrakcyjną nagrodą. Do czasu. Zaczęłam czytać „Tomcia Paluszka” – przerwałam w momencie, gdy rodzice wpadli na pomysł, by porzucić dzieci w lesie…

Dostałam kiedyś od osoby, która likwidowała swoją kolekcję książek, powieść dla dzieci. W tytule i na okładce był kot. Zaczęłam czytać. Zapowiadało się dobrze, dopóki rodzice nie wpadli na pomysł, że utopią (!) małe kotki. Dzieci odwiodły ich od tego planu. Książkę bez wyrzutów sumienia spaliłam. Utopić to było mało.

W dużych ilościach nadal sprzedaje się wiersze, na przykład, Konopnickiej, która dla dzisiejszych

dzieci jest już archaiczna. Po co je wznawiać? A bo taniej – Konopnickiej nie trzeba już płacić za prawa autorskie (choć – nawiasem mówiąc – w dzisiejszych czasach autor na książce zarabia najmniej). Z tego samego powodu nadal sprzedaje się  tradycyjne baśnie. Takie też dostał mój Kacper „od Mikołaja z przedszkola”, a ja je odłożyłam i przeczytać mu nie zamierzam. Już żyjący w XVIII wieku Jan Jakub Rousseau uważał baśnie za szkodliwe. Ja też się pod tym podpisuję, choć nie wiem, czy przyczyn owej „szkodliwości” upatrujemy w tym samym. Jedyną sensowną baśnią wydaje się być „Brzydkie Kaczątko”.

Moja mama opowiada Kacprowi „stuningowane” wersje znanych baśni i opowieści. Przykładowo – Czerwony Kapturek spotyka w lesie mało strasznego wilka, który wprawdzie ma niecny plan, ale akcja rozgrywa się w atmosferze „przymrużenia oka”: dzieje się coś złego, ale w taki sposób, by nie wywołać paniki i strachu. Coś jak „Żar z tropików” – główny bohater żartuje nawet u progu śmierci. (por. U. Eco, Superman w literaturze masowej).

Moim ideałem nie są opowieści dla małych dzieci pozbawione zupełnie złego pierwiastka. Trzeba go w końcu oswoić i wiedzieć o nim choćby dla bezpieczeństwa. Jak śpiewa Kacper w piosence „przyniesionej” z przedszkola: „Nie otwieraj, nie otwieraj, bo za drzwiami może być ktoś zły…”. Chciałabym jednak, żeby to, co czytam moim dzieciom, czegoś mądrego je uczyło. Tymczasem…

Czego uczy taki, na przykład, Kopciuszek? A że ucieczką z niedoli jest ślub z bogatym księciem. Słyszałam takie wersje, w których zgromadzeni goście cieszyli się z powodu śmierci macochy, co jest mało wychowawczym zakończeniem.

Do czego nawołuję? Do świadomych wyborów tego, co się dzieciom czyta.

Jak rozwiązałam mój dylemat dotyczący wyboru bajki dla Kacpra? Usiadłam przy komputerze i sama zaczęłam pisać.

A na koniec „z życia wzięte”;)

Opowiadam Kacprowi bajkę na dobranoc, która ma mieć wydźwięk terapeutyczny i zachęcić go do mycia zębów: Dawno, dawno temu żył sobie chłopiec, który nie lubił myć zębów. Pewnego dnia, kiedy siedział sobie w fotelu, usłyszał głos: „Hej, ty tam na górze!” To krzyczały do niego z buzi bakterie i osad nazębny. <tutaj krótka wymiana zdań zmierzająca do przemyśleń chłopca na temat mycia zębów i końcowego zdania:> Od tamtej pory chłopiec zawsze mył zęby.

Kacper się uśmiechnął i powiedział: „Mamo, opowiem ci bajkę. Dawno, dawno temu żył sobie chłopiec, który nie lubił myć zębów. Pewnego dnia, kiedy siedział sobie w fotelu, usłyszał głos: „Hej, ty tam na górze!” To krzyczały do niego z buzi bakterie i osad nazębny. Ale chłopiec nadal nie mył zębów, bo <i w tym momencie Kacper popatrzył mi w oczy, by dobić morałem> i tak nie umiał umyć dokładnie.”

0 2493
– Żołądko też mam zjeść? – zapytał Kacper przy jedzeniu gotowanego jajka.
Wydawać by się mogło, iż neologizmy świadczą o jakichś nieprawidłowościach w rozwoju mowy małego dziecka. Otóż nie! Neologizmy dowodzą czegoś przeciwnego – jego inteligencji. Nowe słowa są tworzone (nieświadomie) przez dzieci poprzez analogię do słów już znanych. Analiza dziecięcych neologizmów może stać się okazją do refleksji nad obrazem świata ukrytym w języku i zasadami słowotwórczymi, z których nie zdajemy sobie sprawy. Co ja robię z takimi nowymi słówkami? Zapisuję dla potomności. 

A dla Was literackie wykorzystanie neologizmów w wykonaniu Mirona Białoszewskiego:
„Namuzowywanie”

Muzo

Natchniuzo

      tak

  ci

końcówkowuję

z niepisaniowości

natreść

     mi

  ości

      i

   uzo

Istnieje wiele typów logopedek (panowie stanowią niestety margines, więc ich w swoim wyliczeniu pominę). Poznajcie cztery najczęściej spotykane typy:
Typ nr 1: Ach, och wielka pani logopeda!

To jest typ z kategorii dużo muczącej krowy, z tym, że nie wiadomo, ile tak naprawdę jest tego mleka. Może być i dużo, i mało – różnie bywa. Wielka Pani Logopeda krytykuje głośno innych specjalistów (szczególnie poprzednich logopedów danego dziecka), w sytuacjach tego niewymagających używa specjalistycznego słownictwa (np. w rozmowie z rodzicami posługuje się terminami, których znaczenia nie wyjaśnia), chwali się  za nadto ukończonymi szkoleniami i kursami. Przyjmuje pozę z kategorii: „Jestem najlepsza – kłaniajcie mi się w pas”.

Taki typ spotkałam kiedyś na szkoleniu – pani prowadząca przez cztery dni opowiadała o błędach swoich koleżanek z pracy, upatrując w sobie największego fachowca, przy czym sama wykazała się w wielu kwestiach brakiem kompetencji i niewiedzą.
Typ nr 2: Skromna: Wiem, wiem, ale nie powiem, bo może się mylę?
Skromość tego typu logopedki wynika albo z nieśmiałości, małej wiary w siebie, albo jest wynikiem refleksji, jakiegoś rodzaju dojrzałości. Często jest tak, że osoba z tytułem profesora prezentuje wysoki poziom skromności, otwarcie mówi o swoich wątpliwościach, podczas gdy wielu magistrów, jest przekonanych, że zjadło wszystkie rozumy, a ich wiedza jest pewna i niezaprzeczalna.
 

Typ nr 3: Narzekająca

Pracy nie ma, godzin mało, marnie płacą, dzieci wredne, rodzice nie współpracują, co ja mogę zrobić?Jesteśmy blisko stereotypu nauczyciela, chociaż pracując w szkole upewniłam się w przekonaniu, że stereotyp wcale nie jest tylko stereotypem… Im starszy nauczyciel, tym więcej narzekania przypada na godzinę pracy.

Typ nr 4: Pasjonatka

Tacy bywają w każdym zawodzie i jeśli ich pasja nie przeradza się w nawiedzenie, nie mam nic przeciwko;) Zaangażowaniu w pracę towarzyszyć musi zdrowy rozsądek oraz – przynajmniej niewielki – dystans do tego, co się robi.

Którym ja jestem typem? Każdym po trochu. Zależy od pogody, samopoczucia, towarzystwa, a najbardziej chyba od jakości śniadania;)

6 3669
 
Brzęczychrząszcz otrzymał wyróżnienie od Mamoholiczki.  Dziękuję:) :*
Czym jest tajemniczo brzmiący Liebster Blog Award?
„Nominacja do Liebster Blog Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę”. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz je o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował”.
Moje odpowiedzi na pytania Mamoholiczki:
1. Skąd pomysł na taką nazwę bloga?
Nazwę wymyślił mój mąż – wykorzystując znany wszystkim wers wiersza: „W Szczebrzyszynie chrząszcz brzmi w trzcinie…”. Sama nazwa miała być, w założeniu, połamańcem językowym.
2. Jaki jeden przedmiot wzięłabyś na bezludną wyspę? 
Wzięłabym dwa – zeszyt i długopis. Bez pisania jakoś pusto…
3. Na jakim koncercie byłaś ostatnio?
4. Wolisz obcasy czy adidasy?
 Obcasy – przy moim niskim wzroście zawsze to kilka centymetrów wyżej ziemi.
5. Twoja ulubiona potrawa to…
pierogi ruskie.
6. Kto był Twoim idolem, gdy miałaś naście lat?
Mając jedenaście lat, wzdychałam do Piaska. Mając blisko trzydzieści, nie potrafię zrozumieć tamtego wyboru;)
7. Co chciałabyś robić na emeryturze?
Pisać książki dla dzieci (wnuków?).
8. Bez czego nie wyjdziesz z domu?
Telefonu. Daje mi poczucie bezpieczeństwa.
9. Twoja ukochana bajka z dzieciństwa to…
„Smurfy” i „Czarodziejka z księżyca.”
10. Czego najbardziej nie lubisz robić?
a. Rzeczy, które wymagają ode mnie dokładności. b. tego, co nie wiąże się z wykorzystaniem myślenia (przykładowo moja studencka praca z jednych wakacji – prostowanie szczypczykami knotów w zniczach podjeżdżających na taśmie).
11. Co porabiasz, gdy nie blogujesz?
Ostatnie pięć miesięcy spędziłam z nowym skarbem w naszej rodzinie, Tymkiem;) Z przerwą w czwartki na basen i wtorki – aerobik. Powoli wracam do pracy.
Moje nominacje:
 Pytania do nominowanych:
1. Byłoby mi smutno bez….
2. Najmilsze wspomnienie z dzieciństwa…
3. Gdybyś po raz drugi wybierała zawód, czy podjęłabyś inną decyzję?
4. Jakie słowo najbardziej cię denerwuje?
5. Czego nigdy nie ubierzesz?
6. Czego nigdy nie zjesz?
7. Jakim dodatkowym talentem nie wzgardziłabyś?
8. Wierszyk/wyliczanka/powiedzonko z dzieciństwa, którego nigdy nie zapomnisz.
9. Ile czasu dziennie spędzasz na przeglądaniu Internetu?
10. Jakiego imienia nigdy nie dałabyś swojemu dziecku?
11. Jaki bohater książki lub filmu z dzieciństwa jest ci bliski?

Trzy kwestie, które wydają mi się być najważniejsze:

1) Nie wymawiamy słów doliterowo (wymowa ortograficzna). W języku polskim zachodzi wiele zjawisk, które sprawiają, że wyrazów nie wymawiamy tak jak piszemy, np.
* Ubezdźwięcznienia
Słowo 'krzew’ zawiera dwuznak „rz” i literę „w”,  których nie słychać w wymowie. Mówimy [kszef]. „Rz” straciło swoją dźwięczność pod wpływem bezdźwięcznego „k”. Sytuacja z „w” w wygłosie wygląda tak, że wszystkie głoski dźwięczne tracą dźwięczność na końcu wyrazu. Nie mówimy zatem: [kominiarz] tylko [kominiasz].
* Udźwięcznienia
Przykładowo – mówimy [proźba] pomimo zapisu 'prośba’. Bezdźwięczne „ś” uległo wpływowi dźwięcznego „b”.
* Samogłoska [ę] na końcu czasowników w I osobie liczby pojedynczej nie brzmi jak [eł]. Można wymówić ją z półnosowością, czego ja osobiście nie potrafię, lub jak [e]. Mówimy zatem: [prosze] a nie: [prosz]. Często spotykana jest także wymową [ą] jako [om], np. „Jestem fajnom dziewczynom”. Jest to błąd wymowy, a nie wada, więc z założenia logopedia się nimi nie zajmuje. Ale nie można przejść obojętnie wobec takiej wymowy. Ucho usycha, po prostu! Wymowa pozbawiona nosowości w przypadku [ą], czyli np.”Oni ido” najczęściej ma pochodzenie gwarowe.
2) Jeśli dziecko nauczy się wymawiać głoskę w izolacji, np. [sz], to nie wymagamy od niego używania jej od razu w słowach. To nie jest taka prosta droga. (Mnie osobiście zdarzyło się tylko dwa razy, by wprowadzonej głoski dziecko używało od razu we wszystkich słowach. Dotyczyło to bardzo charakterystycznej głoski [r] – jest drżąca, przez co łatwo zauważalna.) Logopeda nie zapisze dziecku lekarstwa, które uleczy go z wady mowy i po sprawie. Terapia może trwać kilka miesięcy, a w niektórych przypadkach nawet lat. O ile, wywołanie głosek bywa sprawą przeważnie łatwą, o tyle ich utrwalanie jest już procesem dłuższym i nie może obyć się bez zaangażowania w terapię rodziców /opiekunów.
3) Zła wymowa dzieci nie wynika z ich „niechcenia”. Spotkałam się wielokrotnie z opinią rodziców, którzy twierdzili, że ich dziecko nie mówi dobrze, bo mu się nie chce. Wprawdzie skupienie uwagi na mówieniu, ma znaczenie przy prawidłowej realizacji głosek (przy jąkaniu przeciwnie – odwraca się uwagę od mówienia), ale przeważnie oburzenie rodziców wynika z niezrozumienia problemu ich dziecka. Jeśli powiemy dziecku: „Powiedz: rrrr”, a ono nie powtórzy, to nie będzie to wynikać z jego niechęci, ale zwykle z niemocy.
Skąd owa niemoc może wynikać? Przede wszystkim, dziecko musi słyszeć, że dany dźwięk istnieje w języku polskim. Musi go różnicować słuchowo z innymi podobnymi głoskami (w przypadku [r] z [l] i [j]). Pomyślmy o angielskich samogłoskach – dopiero osłuchanie się z nimi pozwoli na ich rozróżnienie. Jeśli w innym języku występuje głoska, której nie ma w naszym, możemy mieć kłopot z jej „usłyszeniem”. Tak samo dzieci nie rodzą się z ukształowanym słuchem fonematycznym. 
Kolejną przyczyną wadliwej wymowy może być brak pomysłu, jak ułożyć język, wargi, by dany dźwięk zrealizować. Terapia takich dzieci przebiega przeważnie szybko.
Prawidłową realizację głosek mogą utrudniać, niekiedy wręcz uniemożliwiać, wady anatomiczne w obrębie narządów mowy. Zbyt krótkie wędzidełko, na przykład, utrudnia uniesienie języka do góry, co skutkuje wadliwą wymową głosek [sz], [ż], [cz], [dż], [r].
Niemoc może kryć się także w małej sprawności języka czy warg. Tak jak my możemy mieć słabe mięśnie brzucha i problem ze zrobieniem „brzuszków”, tak dziecko może mieć problem z uniesieniem języka do podniebienia.
Zdarzyć się także może, że ów problem wynika nie tyle ze sprawności, co braku uświadomienia sobie, co język robi w danej chwili – taki brak kontroli nad własnym językiem. Jeden z moich uczniów nie potrafił bez kontroli wzrokowej wysunąć języka! I proszę mi uwierzyć – nie z lenistwa.
Poleciłabym zatem odrobinę wyrozumiałości względem dzieci podczas mozolnych ćwiczeń domowych, zalecanych przez logopedę.

P.S. Co dodalibyście od siebie?

0 2271
Kacper, mój trzyipółletni syn, bardzo lubi wypełniać przeróżne karty pracy, książeczki z zadaniami itp…  Mój mąż kupuje mu je masowo przy okazji zakupów w jednym z marketów. Niejednokrotnie zastanawiałam się, czy zadania w owych książeczkach zostały ułożone przez pedagoga, czy może pana Zbyszka, który pełni w wydawnictwie funkcję grafika, korektora i specjalisty do spraw sprzedaży. Jeśli dwulatkowi każe się, na przykład, obrysowywać malutkie kształty, to jest to według mnie nieporozumienie.
W jednej z książeczek na ostatniej stronie narysowana została Kasia. Dziewczynka w niebieskiej koszulce, granatowej spódniczce, z opaską na włosach wygląda jak aniołek. Obok niej stoi na trawie koszyk, a w koszyku grzybek. Zadanie dla trzylatka nie jest trudne – trzeba dołożyć Kasi cztery grzybki do koszyczka. Mniejsza o to, że dziewczynka zbiera grzyby bez opiekuna. Kolejne zadanie: przyklej na niebie cztery gwiazdki. I w tym momencie mój Kacper aż się oburzył:
Kacper: Mamo, jak to … gwiazdki ?!?
Ja: Tak, tutaj jest napisane, żeby przykleić na niebie gwiazdki.
Kacper: To znaczy, że jest noc… Dlaczego ta dziewczynka poszła do lasu w nocy?
Dzieci wielokrotnie bywają mądrzejsze od dorosłych…

0 8866
emocje039

fot. Pixabay

„Jestem Misiem o Bardzo Małym Rozumku i długie słowa sprawiają mi wielką trudność” – oznajmił Kubuś Puchatek sowie. Kubusiem nie interesują się jednak logopedzi, ale psycholodzy podejrzewając go najczęściej o kompulsywne podjadanie się i upośledzenie umysłowe w stopniu lekkim. Logopedzi natomiast zainteresowaliby się przyjaciółmi Kubusia – jąkającym się Prosiaczkiem czy sepleniącym Tygryskiem.

Bohaterowie kreskówek bardzo często obdarzani są wadami wymowy lub szerzej: mowy. Najczęściej jest to zabieg celowy, który ma stanowić charakterystyczną cechę bohatera, rozbawić widza; rzadziej wada wymowy lektora, nie będąca raczej zabiegiem świadomie zastosowanym ( przykładowo – chłopiec podkładający głos jednej z pszczół z kreskówce „Ul” deformuje głoski szumiące). Drugi przypadek spotykany jest dość rzadko głównie z tego powodu, iż lektorzy zazwyczaj bywają aktorami, a tym wada mowy przekreśla karierę. Trzecią, osobną kwestią jest poprawność użytych form wyrazów oraz ich prawidłowa wymowa (błędy wymowy). Nie jest to jednak działka logopedii.

Warto zwrócić uwagę na to, że wady mowy charakterystyczne dla bohaterów kreskówek dotyczą głównie problemów z nieprawidłową realizacją głosek, czyli jest to przeważnie dyslalia. Rzadko spotykane są poważniejsze wady, takie jak, na przykład, jąkanie (wyjątkiem jest, wspomniany już, Prosiaczek). Wśród bohaterów z wadami mowy, najbardziej charakterystycznymi wydają się być:

Kaczor Donald jest postacią stworzoną przez Walta Disneya w 1934 roku. W Polsce podkłada jej głos Jarosław Boberek ( ten sam, który użyczył głosu królowi Julianowi w filmie animowanym „Madagaskar”. On też zaśpiewał piosenkę „Wygnam śmiało ciało”. Robiąca wrażenia lista postaci, którym użyczył głosu Jarosław Boberek, znajduje się tutaj: http://pl.wikipedia.org/wiki/Jaros%C5%82aw_Boberek ), wcześniej robił to Mariusz Czajka (http://pl.wikipedia.org/wiki/Kaczor_Donald [dostęp:24 marca 2013] )

W pierwszej kolejności zwraca uwagę nadmierna produkcja śliny – Donald mówiąc pluje. Jego mowa jest mało, a dla innych wcale niezrozumiała. Najczęściej jest diagnozowana jako seplenienie boczne (podczas wymowy głosek s, z, c, dz, ś, ź, ć, dź, sz, ż, cz, dż język wsuwany jest między zęby, ale nie w linii prostej, jak to robi Donald Tusk, ale na bok). Charakterystyczne brzmienie sprawia, że wadę określa się nawet wadą Kaczora Donalda. Problem bohatera kreskówki wydaje się mieć nieco bardziej złożony charakter.

Deformuje głoski także Sylwester – on też ma seplenienie międzyzębowe, a w dodatku mówiąc pluje. Głosu użyczył mu w polskiej wersji językowej Włodzimierz Press. Kot był postacią m. in. w „Zwariowanych melodiach”. Jego głównym zajęciem było uganianie się za ptaszkiem Tweetym i Speedy Gonzalesem.



Grafi– gumiś, znany z kreskówki „Gumisie”, ma talent techniczny, który wykorzystuje do napraw w Gumisiowej Dolinie. Mina mówi wiele o nastawieniu bohatera do życia. W wersji polskiej głosu postaci użyczył Jacek Bursztynowicz. Wada wymowy Grafiego polega na zastępowaniu głosek szumiących (sz, ż, cz, dż) przez syczące (s, z, c, dz). U dzieci takie zjawisko jest traktowane za normę rozwojową do 6 roku życia.
 
 
 

Taką samą wadę ma Tweety, ptaszek, na którego poluje kot Sylwester. Kanarek znany jest z filmu animowanego „Zwariowane melodie” oraz „Sylwester i Tweety na tropie”. Głosu użyczały mu: Jolanta Wilk, Mirosława Nyckowska, Lucyna Malec oraz Małgorzata Puzio. Gdy Tweety spotyka kota, mówi: „Zdawało mi się, ze widziałem kotecka. Dobze mi się zdawało. Widziałem kotecka” (ang. I tawt I taw a putty tat. I did! I did! I did taw a putty tat. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Kanarek_Tweety  [dostęp: 24 marca 2013])

Można by się zastanowić nad sensem obdarzania bohaterów kreskówek wadami mowy. Z jednej strony budzą śmiech (pomyślmy teraz o Kaczorze Donaldzie) i uczą tolerancji; z drugiej – są źródłem wadliwego wzorca. Myślę, że w czasach, w których polska norma wymawianiowa staje się ignorowana na tak dużą skalę, powinno się przykładać więcej wagi do prawidłowego brzemienia słów. Nie znaczy to, że chciałabym pozbawić Kaczora Donalda uroku zabierając mu tak charakterystyczne seplenienie, ale w przypadkach, w których wada nie pełni znaczącej funkcji w kreacji bohatera, byłabym skłonna to uczynić.

 

Książeczkę kupiłam tak naprawdę dla siebie. Oczarowały mnie rysunki Agaty Dudek. Księżniczki są nienaturalne, zabawne, karykaturalne, a przy tym wszystkim – swojskie. Książeczka może się okazać przydatna w pracy z dziewczynkami, które interesują się głównie księżniczkami i czarodziejkami (miałam takie przypadki:) Wierszyki nie są napisane z myślą o zajęciach logopedycznych, więc – jeśli się je chce wykorzystać do utrwalania jakiejś głoski – trzeba je dostosować, np. wierszyk o księżniczce Płaczce, która „kiedy płacze to nie skacze./ Jeśli skacze to też płacze (…)” może służyć do utrwalania głoski [cz] w śródgłosie, a ten o Rozmarzonej, która „żabkę bardzo mieć by chciała (…)” do ćwiczenia głoski [ż].
Jedynie strona o Piegusce może budzić zastrzeżenia. Różowy tekst na różowym tle jest mało czytelny. 
Ogólnie polecam – niekoniecznie na zajęcia logopedyczne, ale jako książeczka dla osobistych dzieci.

Paweł Cwalina, Tylko dla prawdziwych księżniczek, ilustracje Agata Dudek, endo, Ożarów Mazowiecki 2009
strony tekturowe, cena: 10 zł


Wierszyki o strasznych strachach nie zostały napisane z myślą o zajęciach logopedycznych, ale mogą być na nich z powodzeniem używane – szczególnie podczas różnicowania głosek z szeregu szumiącego i syczącego. Zdania: „Słyszysz szelest?”, „straszą stadnie” czy „Wszystkim w żyłach krew zastyga, gdy zza szafy wyjdzie Strzyga” mogą okazać się wyzwaniem także dla dorosłych. Wierszyki są naprawdę zabawne. Dodatkowo groteskowe ilustracje sprawiają, że książeczka jest wyjątkowo atrakcyjna. Gorąco polecam.

Olga Gromek, Straszne Strachy, ilustracje Agata Dudek, Endo, Ożarów Mazowiecki 2010
wymiary: 222 x 150 mm, strony tekturowe
cena: Ja kupiłam za 10 zł + wysyłka (ale nie wiem, czy jest jeszcze dostępna)