Artykuły

stress-419085_960_720

Rodzice chcą dla swoich dzieci jak najlepiej – coraz więcej z nich świadomie pragnie wspierać rozwój swoich potomków. Niektóre zachowania tymczasem, przejęte – rzekłabym – w spadku po przodkach zamiast sprzyjać rozwojowi, mogą go opóźniać. Takie formy mało skutecznych sposobów na wspieranie komunikacji dzieci przedstawiam poniżej: oto pięć, moim zdaniem, najczęstszych z kategorii „nietrafione”.

1. Zagadywanie

W towarzystwie ludzi nie przestających mówić zwykle się milknie. Aby dziecko nauczyło się komunikować, trzeba do niego gadać, ino z umiarem. Po zadaniu pytania, czeka się na odpowiedź – i to nie dwie sekundy, ale przynajmniej kilka. Nawet te dzieci, które jeszcze nie mówią, potrafią odpowiedzieć wykorzystując mimikę czy gesty. Warto się na taki rodzaj komunikacji otworzyć, bo stanowi ona podwaliny do rozwijania mowy werbalnej. Źle mi się kojarzy spotykane w artykułach logopedycznych określenie „zalewanie mową” i szczerze mówiąc, nie do końca wiem, co autor miał na myśli. Zalewanie bowiem nie ma nic wspólnego z umiarem, sugeruje raczej nadmiar, a ten w  żadnym wypadku nie jest dobry. Zamiast dyrektywnych komend „Popatrz, jaki samochodzik” czy „Posłuchaj, jak gra” większe znaczenie ma otwarcie na to, czym dziecko interesuje się w danym momencie i powiedzienie, np. „Patrzysz na samochodzik” czy „Słuchasz, jak gra”, tj. nazwanie tego, co dziecko robi, oddanie mu inicjatywy. Ono odkrywa świat, a ja nazywam to, co robi, widzi, słyszy, czuje.

2. Uprzedzanie potrzeb dziecka

Dziecko, którego rodzice odgadują wszystkie jego potrzeby zanim ono samo zdąży je sobie uświadomić – nie musi o nic prosić. Inaczej mówiąc: mając wszystko, nie czuje motywacji do tego, by się ze swoim rodzicem porozumieć. Pierwszym i nadrzędnym bowiem celem komunikacji jest realizacja swoich potrzeb. Mówi się po to, by coś swoim mówieniem osiągnąć. Jeśli dziecko zobaczy na półce cukierki, a rodzic „nie wpadnie” na to, by je nimi poczęstować – może być pewny, że doczeka się interakcji. Jeśli nie – źle to będzie świadczyć o rozwoju tego dziecka (przy założeniu, że dziecko lubi cukierki :).

3. Nadmierna kontrola

G. Mahoney, I. Finger, A. Powell badali związek między rozwojem dzieci a stylem zachowania matek podczas interakcji. Co się okazało?

„[…] negatywnie związane z poziomem rozwoju poznawczego dziecka były kontrola (dyrektywność, niewrażliwość na okazywane przez dziecko zainteresowanie) oraz stymulowanie (oznaczające dużą dominację matki). Najlepiej rozwijały się dzieci, których matki nie były dyrektywne ani kontrolujące. Pozwalały one dziecku na kierowanie przebiegiem interakcji, a same uczestniczyły w nich z entuzjazmem w sposób spełniający dziecięce oczekiwania. Wspierały aktywność dzieci, w mniejszym stopniu zaś starały się angażować je w to, co same chciały. Akceptowały zachowania dziecka także wówczas, gdy było ono nieodpowiednie do wieku.” [1]

Inaczej mówiąc: kiedy rodzic wchodzi w rolę dyrektywnego nauczyciela z kategorii „Ja wiem, czego cię trzeba nauczyć i zaraz to zrobię” – zamiast pchać swoje dziecko w rozwoju ogranicza jego potencjał. (Nawiasem mówiąc, najgorzej mają dzieci nauczycieli, ale to było tylko głośno pomyślane;P) Okazuje się bowiem, że największe osiągnięcia w rozwoju poznawczym – czyli języku także – osiągają dzieci rodziców otwartych na ich potrzeby, pomysły i zainteresowania.

4. Postawa „Dzieci i ryby głosu nie mają”

Odbieranie dziecku prawa do własnego zdania, do decydowania o sobie w stopniu dostosowanym do swojego poziomu rozwoju – nie dość, że obniża jego poczucie wartości, to dodatkowo ogranicza jego rozwój w wielu sferach. Dziecko, które nie wie, że może mieć jakiś wybór, biernie przyjmuje wszystko, co mu zaproponuje rodzic. Z dużym pradopodobieństwem nie będzie umieć dokonywać wyborów nawet wówczas, gdy ktoś nagle mu to umożliwi. Taka bierność hamuje motywację do komunikowania się z otoczeniem – skoro rodzica nie interesuje, co mam do powiedzenia, to po co będę się odzywać. Wezmę, co mi dadzą. Taka postawa rodzicielska zaburza rozwój komunikacji dziecka już na etapie przedwerbalnym.

5. Nadopiekuńczość

Nadopiekuńczość, przejawiająca się ograniczaniem dziecka w zdobywaniu świata, jest oczywista w swej szkodliwości dla wszystkich rodziców mimo iż żaden się do niej nie przyzna. Ja pod tym słowem ukryłam nieco inne zachowania:

  • powiększanie otworu w smoczku, co by się mały nie przemęczał,
  • dawanie mu kubka-niekapka, co by mu się picie nie rozlało na piękną bluzeczkę (dzieci przez niekapki przedłużają ssanie),
  • odkrawanie skórek z chleba, co by się nie zmęczył przy gryzieniu,
  • z tego samego powodu – miksowanie jedzenia dziecku, które powinno się już uczyć gryźć,
  • karmienie dziecka, które mogłoby już próbować samo (a bo się pobrudzi, a bo na pewno jeszcze nie umie, a bo trzeba będzie sprzątać),
  • zatykanie mu ust smoczkiem bez powodu, ino z przyzwyczajenia.
  • wycieranie łyżką górnej wargi dziecka podczas karmienia (taki nawyk trudny do oduczenia, a dziecku uniemożliwia się ćwiczenie górnej wargi) itd…

Jakie znaczenie ma jedzenie dla pięknego mówienia? Ano narządy tzw. artykulacyjne zostały stworzone do jedzenia, a mowa jest jakby produktem ubocznym. Najlepszym ćwiczeniem, przygotowującym artykulatory do mówienia pod względem sprawności, jest dbanie o jakość jedzenia i sposób przyjmowania pokarmów. Złymi nawykami można zepsuć dziecku zgryz  i utrwalić niewłaściwy sposób np. oddychania (prawidłowo przez nos, jeśli nie mówimy), połykania (najpóźniej od czwartego roku życia połyka się z językiem uniesionym do podniebienia). Pozwalanie pić dziecku z butelki ze smoczkiem czy kubka-niekapka wówczas, gdy powinien już uczyć się pić z normalnego kubka (picie z kubka pojawia się jako funkcja pokarmowa po jedzeniu z łyżeczki) jest hamowaniem rozwoju funkcji pokarmowych. Sposób karmienia jest na tyle ważny, że – moim zdaniem – warto zainteresować się tematem. Sama ogromnie żałuję, że nie wiedziałam o tym, kiedy na świecie pojawiło się moje pierwsze dziecko.

[1] Badania G. Mahoney, I. Finger, A. Powell z 1985 roku omówione przez Ewę Pisulę w książce „Autyzm i przywiązanie”, Gdańsk 2003, s. 18

nieodpowiedzialne-dziecko700px

Większość zapytanych dorosłych twierdzić będzie z przekonaniem, że jest odpowiedzialna. A bo zarabia, a bo troszczy się o swoje dzieci itd. Traktując odpowiedzialność jako odpowiadanie za swoje decyzje, sukcesy, porażki — ogólnie mówiąc — życie, nie znajdziemy wielu ludzi nią obdarzonych. Człowiek, który rządzi swoim życiem, nie narzeka, ale działa, a problemy rozwiązuje — mimo iż wygodniej szukać winnych (a że rząd, a że politycy, a że teściowa itd.). Ludzie odpowiedzialni są zagrożeniem dla społeczeństwa — działają, kiedy inni wolą płakać, osiągają sukcesy, kiedy inni w tym czasie użalają się nad swoim losem. Wywołują zazdrość, gniew i agresję. Co by to było, gdyby nagle wszyscy zechcieli brać odpowiedzialność za własne życie? Lepiej już dziś zacząć przeciwdziałać takim tendencjom.

Jak wychować nieodpowiedzialne dziecko? — przepis w kilku punktach.

Uwaga! Uprzedzając komentarze: artykuł zawiera pewne uproszczenia, co wynika z jego formy i przeznaczenia, niemniej jednak przedstawia pewne zależności, które być może warto poddać refleksji.

Krytykuj, oceniaj, karz

Dzieci powielają schematy zachowań rodziców. Dziecko karane będzie karać. Oceniane — oceniać. (Zmiana przekonań jest rzadkością, więc nie zakładam takiego scenariusza w swoich wywodach). Dziecko, które boi się oceny, nie będzie podejmować prób (strategia unikania porażki), a jeśli już to zrobi, iść będzie utartym schematem, bez zbędnego wychylania się, autorskich rozwiązań. W liceum takie dziecko nie wpadnie na pomysł, że mogłoby samo zinterpretować jakiś tekst literacki, ale zapyta Wujka Google. W pracy nie będzie dążyć do innowacji, w życiu do kreatywnych rozwiązań. A jeśli taki ktoś zostanie nauczycielem, to dzieci mają przechlapane  — teoria będzie jedna właściwa, pytania z kategorii: co autor miał na myśli, scenariusz akademii ściągnięty z internetu, nie wspominając o programach pracy czy innych dokumentach.

Chroń przed porażkami

Znacie takie teksty: „Nie próbuj, bo jeszcze ci się nie uda i będzie ci przykro” czy „To za trudne dla Ciebie!”?

Wbrew powszechnemu przekonaniu, to nie sukcesy, a porażki bardziej rozwijają i uczą. Co więcej — one nie oddalają a zbliżają do osiągnięcia zakładanych celów.

rys. Jadźka Rysuje, źródło: https://www.facebook.com/JadzkaRysuje/?fref=photo

rys. Jadźka Rysuje, źródło: https://www.facebook.com/JadzkaRysuje/?fref=photo

Pamiętam sytuację, kiedy nauczycielka po przeczytaniu mojego opowiadania napisanego na konkurs literacki, powiedziała, że Ktośtam w ubiegłym roku też takie smutne napisał i nie wygrał, więc może bym napisała weselsze. Niezrażona tą oceną, wysłałam opowiadanie bez pośrednictwa szkoły i… zostałam nagrodzona.

Chwal tylko za efekt

Dzieci, które chwali się za starania, a nie tylko efekt, są bardziej chętne do podejmowania wyzwań — nie boją się porażek, nie kombinują, nie oszukują.

Muszę w tym miejscu też zaznaczyć, że pochwała w stylu: „Ładnie to narysowałaś, ale chmurka powinna być niebieska” jest — tak naprawdę — krytyką i w dodatku hamuje dziecięcą wyobraźnię.

Decyduj sam

Wyobraź sobie, że gotujesz zupę. Przychodzi teściowa, dosypuje bez twojej zgody jakieś przyprawy. Czy bierzesz wówczas odpowiedzialność za smak tej potrawy? Czy dziecko, którego rodzic miesza się za bardzo, będzie brać odpowiedzialność za swoje decyzje? Czy pracownik, którego szef wtrąca się w szczegóły projektu, może brać odpowiedzialność za jego powodzenie?

Dziecko przyzwyczajone do tego, że inni podejmują za niego decyzje, nie będzie brać odpowiedzialności za ich skutki. I nie ma się mu co dziwić! Gorzej w życiu dorosłym — wtedy będzie tych decyzji oczekiwać, zrzucając z siebie wszelką odpowiedzialność.

Tłum wszelkie przejawy buntu

Bunt jest dowodem odwagi i posiadania własnego zdania. Obie cechy są teoretycznie pożądane, ale jakież sprawiają problemy nauczycielom i rodzicom. Sprzeciw bywa surowo karany. Nie ma się zatem co dziwić, że w życiu dorosłym takie „dzieci” będą iść za tłumem, i nawet w obliczu posiadania innego zdania niż szara masa, nie odważą się go wyrazić. Dziecko „utemperowane” w dzieciństwie nie będzie kierować się w życiu dorosłym honorem, przekonaniem o potrzebie bronienia swojej czy cudzej wartości, a będzie w swym strachu uległe i fałszywe. Z tendencją do bycia szują — nie odezwę się, nie obronię, nie pomogę, bo jeszcze sobie zaszkodzę, a kiedy trzeba właściwym władzom się poskarżę.

Pamiętaj: „To ty tu rządzisz!

Dzieci, które nie mają prawa głosu, stają się bierne, uległe, odtwórcze w swym działaniu i zakompleksione. Takie cechy nie pomogą im w osiąganiu życiowych sukcesów, a co najwyżej sprawią, że za życiowe porażki będą winić rząd, szefa i teściową. To na okoliczności losu zrzucą całą winę. Patrząc z drugiej strony — idealni to będą pracownicy dla autorytarnego szefa. I — jak się okazuje — jest ich w Polsce najwięcej.

„Polscy pracownicy są bierni intelektualnie. Dwie trzecie – także ci z wyższym wykształceniem – woli kierownika, który nie wymaga własnego zdania, ale dokładnie powie, co i jak zrobić.” (źródło)

Rozwiązuj za nie problemy, chroń przed konsekwencjami

Znam takiego rodzica (i to nie jednego!), który swojemu ukochanemu dziecku zamówił prezentację maturalną, a i takich, którzy kupili magisterską. Są nawet tacy, którzy używają swoich kontaktów, by ich dziecko nie poniosło konsekwencji prawnych swoich czynów. Granice rodzicielskiej „troski” są niepojęte. Na takim etapie życia, jak przytoczone przykłady, jest już — potocznie mówiąc — pozamiatane. Czy odpowiedzialność za własne życie weźmie ktoś, kto był nieustannie chroniony przed konsekwencjami swoich wyborów?

I na koniec refleksja: parafrazując znaną wypowiedź Władysława Bartoszewskiego — bycie człowiekiem odpowiedzialnym nie opłaca się, ale warto nim być. Jeśli więc Twoi znajomi rozkładają ręce w swej bezradności, pomyśl o ich przykrym dzieciństwie, kiedy sam będziesz rozwiązywać problemy. Pamiętaj jednak, że pomagający nie może chcieć bardziej niż osoba, która tej pomocy wymaga — wyrwanie kogoś ze strefy komfortu obrócić się może przeciwko Tobie.

child-1111818_960_720

Rodzice małych dzieci nie dysponują nadmiarem czasu, towarzyszy im raczej niewyspanie i chroniczne zmęczenie. Presja bycia idealną matką (ojców dotyczy to  rzadziej i zazwyczaj nie w kwestii rozwoju) wywierana jest nie tylko przez rodzinę, sąsiadów, ale i różnych specjalistów. Szczególnie rozwój mowy poddawany jest krytycznej ocenie innych (A to on jeszcze nie mówi? Moja Kasia to już wierszyki recytuje).

Doskonale wiem, jak trudno zorganizować w natłoku codziennych spraw edukacyjno-terapeutyczne spotkania z własnymi dziećmi. A gdyby tak udało się wpleść stymulujące mowę elementy bez radykalnej zmiany rozkładu dnia czy stylu życia? Gdyby tak tylko nieznacznie zmienić sposób wykonywania pewnych czynności, by „przy okazji” przyczynić się do wspierania rozwoju mowy swoich dzieci?

Proponuję Wam 5 sposobów na stymulowanie rozwoju mowy małych dzieci. Sposobów skutecznych i jednocześnie nie wymagających dodatkowego czasu.

1. Nazywanie tego, co dziecko robi i widzi

Doskonałym sposobem uczenia mowy biernej (rozumienie) i czynnej (mówienie) jest nazywanie tego, czym dziecko jest zainteresowane w danym momencie. Rodziców nic nie kosztuje wypowiedzenie kilku słów czy zdań, a pozytywne skutki takich zachowań szybko przełożą się na wzrost słownistwa dziecka. Chętniej zainteresuje się ono słowem, które dotyczy obiektu wzbudzającego pozytywne emocje niż tego, na którym akurat zależałoby dorosłym. Jednym z pierwszych słówek wypowiedzianych przez mojego syna była „dziura”, wypowiedziana w sytuacji nagłego odkrycia tejże w swoim prześcieradle. Mnie raczej nie przyszłoby do głowy, że takie słowo może być dla niego i ważne, i potrzebne. Wniosek: obserwacja tego, co wzbudza dziecięce emocje jest ważna przy uczeniu mowy.

Jak formułować zdania, stanowiące wynik obserwacji tego, co dziecko robi?

Przykład: Patrzysz na kwiatki. Uśmiechasz się – podobają ci się. To są fiołki. Ale te fiołki ładnie pachną.

Komentarz: kiedy dziecko zwróciło uwagę na rosnące w ogródku kwiatki, warto podążyć tym tropem, zamiast odwracać jego uwagę na to, co rodzica interesuje bardziej. Taka strategia nie tylko wpłynie dodatnio na rozwój mowy dziecka, ale i umocni relację między rodzicem a dzieckiem, a ono same poczuje się ważne.

Inny przykład: Podnosisz piłkę. Rzucasz do mnie. (Zupełnie lepsze niż dyrektywne: Podnieś piłeczkę, a teraz rzuć do mamusi.)

S. Buckley, psycholog i wieloletni pracownik Uniwersytetu w Portsmouth uważa nawet, że „podążanie za dzieckiem” jest najważniejsze we wspieraniu rozwoju mowy:

„Najważniejszą radą dla każdego rodzica jest to, aby mówili do swoich dzieci – co robią, widzą lub czym się interesują. Języka dzieci uczą się w codziennym życiu <<towarzyskim>> i im więcej mówimy, im lepsze tempo naszej wypowiedzi, poprawność i płynność, tym lepiej dla dziecka.”[1]

Warto może jeszcze zaznaczyć, że nie trzeba wymagać od dziecka powtarzania słów – samo będzie chciało to zrobić, kiedy jego ekscytacja będzie odpowiednio duża. Zachętami do mówienia można więcej zepsuć niż poprawić.

2. Nazywanie uczuć dziecka i swoich

Zdania takie jak:

Widzę, że jesteś smutny.

Przykro ci, bo Adaś cię uderzył.

Jesteś na mnie zły, bo nie włączyłam bajki.

nie tylko przyczynią się do rozwijania zasobu słownictwa związanego z uczuciami, ale – co ważniejsze – budowania relacji z rodzicem (akceptacja uczuć dziecka, zainteresowanie tym, co ono przeżywa, dowodzenie tego, że jest ważne). Dziecko, które nauczy się zauważać przyczyny swoich stanów emocjonalnych i adekwatnie je nazywać będzie zdrowsze psychiczne (por. „Klub Świadomego Rodzica” – odcinek o mentalizacji)

3. Komentowanie tego, co dzieje się w towarzystwie dziecka

Dzieci z reguły uwielbiają towarzyszyć rodzicom podczas czynności zarezerwowanych dla dorosłych. Chcą razem z nimi gotować, majsterkować, a nawet sprzątać. Poczują się przy tym ważne i potrzebne. Ich entuzjazm sprzyja nauce nowych słówek i zwrotów. Warto więc komentować werbalnie to, co robimy. Jak to zrobić? Wyobraź sobie, że tworzysz tutorial;-)

4. Używanie wyrazów dźwiękonaśladowczych do komentowania rzeczywistości

Szybciej zapamiętujemy wówczas, gdy nauka połączona jest z pozytywnymi emocjami. Z dużo większym prawdopodobieństwem dziecko zapamięta słowo „bam” wypowiedziane przez tatę, który upadł na podłogę niż wymówione najstaranniej przez panią logopedę  w warunkach gabinetowych podczas prezentacji ilustracji.

W użyciu powinny być: Och! Ach! Eh! Bam! oraz inne zgodnie z inwencją twórczą rodziców.

5. Kontynuowanie podjętego przez dziecko tematu

Badania naukowe dowodzą znaczenia okazywanego przez rodziców zainteresowania tym, co ma ono do powiedzenia:

„Udokumentowano, że podążanie za dzieckiem przez kontynuację wątków przez nie podjętych wspiera rozwój mowy (Tomasello, Farrar, 1986), a dodać należy, że z pewnością wpływa także na jego spostrzeganie siebie jako ważnego członka interakcji.”[2]

[1] S. Buckley, Speech and language skills: Recent research and implications for therapy, [w:] M.G. Borg (ed.), Creating challengers: Proceedings of the Fourth European Down Syndrome Conference, Actel, Malta 1999, za:  T. Kaczan, R. Śmiegiel (red), Wczesna interwencja i wspomaganie rozwoju dzieci z chorobami genetycznymi, Kraków 2012, s. 51

[2] Ewa Pisula, Autyzm i przywiązanie, Gdańsk 2003, s. 23-24

Uwaga! Jeśli zauważysz niepokojące objawy w rozwoju mowy swojego dziecka, zawsze warto skonsultować się z logopedą. Opóźniony rozwój mowy towarzyszy bowiem często różnym zaburzeniom. Warto je wykluczyć. Niemniej jednak opisana w poście strategia stosowana może być z wszystkimi dziećmi.

 

dziecko

Każdy terapeuta wie, że nie powinno się prowadzić terapii w rodzinie, tym bardziej ze swoim dzieckiem. Dotyczy to wielu profesji, z logopedią włącznie. Tymczasem od rodziców dzieci uczęszczających na specjalistyczne zajęcia oczekuje się współpracy. Bez niej ciężko o efektywność terapii, zwłaszcza wówczas gdy zajęcia odbywają się rzadko. Wydawać się może oczywiste: terapeuta dba o właściwy przebieg terapii, a rodzic ma wypełniać zalecenia specjalisty i ćwiczyć z dzieckiem w domu zgodnie z instruktażem tegoż. Ale czy na pewno i w jakim stopniu jest to uczciwy i korzystny układ?

Stres, odpowiedzialność i depresja

Matki (bo to zwykle one czują się odpowiedzialne za rozwój swoich dzieci bardziej niż ojcowie) wchodzące w rolę terapeutki swojego dziecka są bardziej narażone na depresję niż te, które pozostaną „tylko” (aż) matkami. [1]

„Dla kobiety rola macierzyńska jest często najważniejsza. Wychowując dziecko – zwłaszcza niepełnosprawne – rezygnuje ona z pracy zawodowej, życia towarzyskiego, inwestowania we własny rozwój lub ogranicza swoją aktywność na tych polach. […] Matki są przy tym bardziej skłonne do przypisywania sobie odpowiedzialności zarówno za niepełnosprawność dziecka, jak i za wszelkie niepowidzenia w jego rozwoju.” [2]

Na koszt rodziny

Poświęcanie się dla dziecka niepełnopsrawnego zwykle odbywa się kosztem zdrowego rodzeństwa oraz małżeństwa.

„[…] w rodzinach dzieci upośledzonych umysłowo duża część kontaktów między rodzicami dotyczy spraw związanych z dzieckiem (Pisula za: Lezy-Shiff, 1986). Ich współpraca w sprawach związanych z potrzebami dziecka jest tak częsta, że liczba interakcji wiążących się z dzieckiem w stosunku do innych interakcji wynosi 4:1, podczas gdy w rodzinach dzieci rozwijających się prawidłowo – 1:1. Taka dysproporcja może wpływać na relacje między rodzicami, którzy poświęcają sprawom dziecka bardzo wiele czasu i energii, znacznie mniej przez to inwestując w swój związek.” [3]

Przeczytałam gdzieś, że rodzice, którzy poświęcają swoje życie w stopniu „aż nadto” na zajmowanie się niepełnospranym dzieckiem, żałują swojej decyzji.

Czas, którego nie ma

Trenerzy rozwoju osobistego powiedzą, że brak czasu jest wymówką, że zawsze ma się go na to, na co się go chce mieć. Niby tak, ale znam ludzi tak chronicznie zmęczonych, że nie w głowie im rozwój osobisty. Wyobraźmy sobie przeciętnego rodzica. Pracuje taki 8 godzin, z dojazdem do pracy załóżmy – 9 (tak optymistycznie). Kiedy pomyślę o sobie, to jestem w tym wariancie pesymistycznym – pracuję dużo za dużo – znacząco przekraczam owe 8, więc się z tymi zapracowanymi rodzicami utożsamiam.

Co taki rodzic robi po pracy? Jedną ręką gotuje, sprząta, prasuje, a drugą ogarnia dzieci. Ogarnianie nie ma na celu stymulowania rozwoju dziecka, a ochranianie chałupy, co by jej małoletni nie roznieśli. Konkretnie: zmywa długopis ze ściany, siki z podłogi, marker z brzucha, wydziera plastelinę z włosów itd. Wymieniać mogłabym do jutra. Ci, co dzieci nie mają, nie uwierzą, posiadający – dopisaliby swoją listę. Czy taki rodzic ma jakiegoś pożeracza czasu? Często nie włącza nawet telewizji (moja średnia miesięczna to max 2h), ledwo znajduje czas na prycznic i umycie zębów.

Kiedy dzieci są zdrowe, sytuację da się jakoś opanować. Dzieci niepełnosprawne wymagają dużo większej uwagi, częstszych wizyt lekarskich i innych specjalistycznych. Są takie domy, w których na samo karmienie dziecka poświęca się kilka godzin dziennie.

Krzywdząca rola nauczyciela

Rodzic, który podejmuje się „stymulować rozwój swojego dziecka”, robi to najczęściej w sposób dyrektywny, czyli kontrolujący zachowania dziecka. Przejawem takiej tendencji jest „wydawanie komend, zadawanie pytań, zmienianie tematu niezależnie od okazywanego przez dziecko zainteresowania, a także częste przejmowanie inicjatywy”[4]. Jeśli taka rola nauczyciela jest dominującą formą relacji z dzieckiem, zwłaszcza niepełnosprawnym intelektualnie, robi się dziecku większą krzywdę niż przysługę. Jak pisze Ewa Pisula:

„[…]jeśli układ nauczyciel-uczeń eliminuje lub znacznie ogranicza inne formy kontaktu, to nie tylko nie wspiera to rozwoju dziecka, ale jest dla niego poważnym zagrożeniem”[5].

Nazwała mnie kiedyś głupią i niekompetentną osobą czytelniczka, która – ćwicząc ze swoim dzieckiem przy stoliku zadania zlecone przez terapeutę (konsekwentnie i systematycznie siedem dni w tygodniu) – przeczytała moje słowa krytyki dla takiej „terapii”. Dzieci nie chcą mieć w domu terapeutów, chcą kochających rodziców. Zastanawiałabym się nawet, czy taka „nawiedzona” postawa w wyciąganiu dziecka do normy nie jest przejawem zaburzeń, które warto skonsultować z psychoterapeutą. Nie wróży na pewno jednego – zdrowia psychicznego dziecka poddanego takiej „stymulacji”.

Jeśli nie terapia, to co?

Nie chciałabym być źle zrozumiana: nie zachęcam do rezygnowania z wszelkich form wspierania rozwoju swoich dzieci. Apeluję o zdrowy rozsądek. Po pierwsze dlatego, że nadmierna ilość bodźców i tzw. stymulacji może doprowadzić do zahamowania rozwoju dziecka – układ nerwowy próbuje się w ten sposób obronić. Po drugie zachęcam do świadomego wybierania form owego wsparcia. Warto sobie zadać pytanie: czy podejmowane działania polepszą jakość życia mojego dziecka i czy aby na pewno warto? Przykład dla zobrazowania: jeśli dziecku z dysleksją kazano by przez kilka lat chodzić na dodatkowe zajęcia „eliminujące objawy jego deficytów” zamiast skupić się na rozwijaniu jego mocnych stron i zaintersowań – efektem byłoby jego przekonanie o tym, jaki jest beznadziejny i że na pewno nic mu się w życiu nie uda. Czy nie lepszym rozwiązaniem jest wspierać takie dziecko w pokonywaniu swoich trudności w stopniu umożliwiającym szkolne funkcjonowanie, a w ramach zajęć dodatkowych zapisać choćby na grę w piłkę?

Terapeutów wszelkiej maści z kolei zachęcam do formułowania zaleceń w taki sposób, by ich realizacja była możliwa jakoby „przy okazji” wykonywania czynności, które wchodzą w codzienny rozkład dnia rodziny (np. zabawy sensoryczne podczas kąpieli, formy wsparcia rozwoju komunikacji podczas spaceru, jazdy samochodem, mycia zębów itd.), a stolikowe formy, wymagające większego zaangażowania rodziców dostosować do ich możliwości czasowych i psychicznych.

Ostatnie wnioski ku refleksji

Dzieci niepełnosprawne uczestniczyć będą w różnego typu terapiach zwykle przez cały okres obowiązku szkolnego, inne całe życie. Jeśli tego typu zajęcia są przyjemnością – nie ma problemu. Jeśli natomiast mają formę „wyciągania dziecka do normy” za wszelką cenę, to być może kosztem takiego podejścia być szczęście i zdrowie psychiczne nie tylko dziecka, ale i jego rodziców.

Odpowiadając na pytanie postawione w tytule: moim zdaniem nie warto bawić się w terapeutę swojego dziecka, bo taka strategia wyrządzić mu może więcej krzywdy niż pożytku. Wartość, jaką dla rozwoju i budowania relacji zapewnia swobodna zabawa z rodzica dzieckiem (bez oceniania, narzucania własnych rozwiązań, zbędnego komentowania) znacząco przewyższa wszelkie formy dyrektywnych, stolikowych „terapii”.

[1] Są badania na ten temat, ale nie jestem w stanie przytoczyć źródła – ich wyniki usłyszałam na jakiejś konferencji.

[2] Ewa Pisula, Autyzm i przywiązanie, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2003, s.15

[3] Tamże

[4] Tamże, s. 19

[4] Tamże, s. 24

HIPOPOTAM

To, że dziecko ma problem z wymówieniem jakiegoś słowa nie wynika zawsze z tego, że nie umie wypowiedzieć jakiejś głoski. Przykładowo realizacja słowa 'hipopotam’ jako [hihopota] najczęściej wynikać będzie z zaburzeń syntagmatycznych, tj. dotyczących struktury wyrazu, a nie paradygmatycznych (substytucje, deformacje, elizje). Inaczej mówiąc: popsuło się coś nie dlatego, że wymowa pojedynczych głosek jest nieprawidłowa, ale dlatego, że połączenie głosek/sylab w całość okazało się ponad siły dziecka. Tutaj akurat wystąpiło zjawisko nazywane asymilacją – dziecko wymówiło sylabę [ho] zamiast [po] nie dlatego, że nie umie wyartykułować głoski [p], ale z powodu bliskiego sąsiedztwa [h] – tak mu było łatwiej. Pominięcie wygłosowej głoski [m] natomiast zazwyczaj wynikać będzie z uszczuplenia struktury wyrazu (tu: tendencja do „zjadania” ostatniej głoski), rzadziej elizji, czyli pomijania konkretnej głoski w konkretnej pozycji (zaburzenie paradygmatyczne).

Słuchowe 'ogarnięcie’ takiego długiego słowa nie jest łatwe, kiedy liczyć można tylko na jeden zmysł. Dzieci, które umieją czytać wspomóc mogą się pismem – łatwiej odczytać trudny wyraz niż wymówić z pamięci trudne słowo, nie zobaczywszy uprzednio zapisu.

Moja obserwacja wskazuje na dość częste występowanie zaburzeń syntagmatycznych (problem nie z głoskami, a strukturą wyrazu).

Jakie są na to sposoby?

Poleca się, przede wszystkim, sylabową naukę czytania. Dla wielu dzieci jednak zapisanie wyrazu nie wystarcza – litery dla nich są zbyt nudne percepcyjnie, by zapamiętać ich kolejność.

Na potrzeby własne wymyśliłam inny rodzaj kontroli wzrokowej i dodatkowo – kinestetycznej.

Kiedy mój syn miał 2,5 roku i spodziewał się narodzin brata, za wszelką cenę chciał wymówić jego imię. Kolejne próby wypowiedzenia słowa „Tymek” kończyły się niepowodzeniem, a realizacja w formie „Myte” czy  „Tyte” nie zadowalała mojego malucha. Wtedy to rozpisałam trudne słówko na gesty i obrazy.

tymek

Wskazywałam palcem na syna, by podpowiedzieć pierwszą sylabę TY, następnie pokazywałam obrazek kozy (później mówiłam już tylko: koza), by ten – obeznany świetnie z odgłosami zwierząt – powiedział ME, a na koniec robiłam gest ręką, podpowiadający cofnięcie języka do K. Po dwóch dniach wymowy świadomie kontrolowanej (TY-ME-K), Kacper wymówił prawidłowo imię brata.

Nic by nie dało ćwiczenie pojedynczych sylab, bo problem pojawiał się tylko w strukturze – na etapie łączenia „do kupy” składowych elementów słowa.

Zainspirowana wynikającym z potrzeby chwili pomysłem, zaczęłam wykorzystywać rysunki i gesty w pracy zawodowej z dziećmi z zaburzeniami syntagmatycznymi.

Przykładem do Waszej inspiracji niech będzie wspomniany wcześniej hipopotam:HIPOPOTAM

Mówiąc HI, rysuję uśmiech na twarzy, sugerując rozciągnięcie warg do [i], następnie „strzelam” dwa razy czterema palcami zwiniętymi w kulkę – o kciuk, imitując wybuch (głoska [p] jest zwarto-wybuchowa), a na koniec wykonuję intuicyjny gest MAKATON oznaczający TAM. Dzięki takiemu wyjaśnieniu struktury wyrazu, dziecko może go „zobaczyć” (dla wzrokowców), a kiedy wykonuje ze mną gesty „poczuć” (dla kinestetyków), co znacząco ułatwia wymówienie trudnego dotychczas słówka.

Dajcie znać, jeśli mój sposób się Wam przydał;-)

Na planie dziesiątego odcinka "Klubu Świadomego Rodzica" z neurologopedą Anetą Kotowicz-Urban. Temat: komunikacja wspomagająca. Emisja we wtorek

Na planie dziesiątego odcinka „Klubu Świadomego Rodzica” z neurologopedą Anetą Kotowicz-Urban. Temat: komunikacja wspomagająca. Emisja we wtorek

Kiedy dziecko jest niepełnosprawne, rodzice (zwłaszcza mamy) angażują się całym sobą, by je wspierać w różnego typu terapiach. Jedna z takich mam prowadzi bloga, opisując przebieg zajęć. Wspomniała też o zajęciach logopedycznych. Posłuchajcie:

„Tego samego dnia mieliśmy zajęcia logopedyczne. Wszystko wskazuje na to, że znaleźliśmy odpowiedniego specjalistę. Zajęcia bardzo mi się podobały, Adasiowi z całą pewnością również, ponieważ wszystkie ćwiczenia wykonał bez protestu, mam nadzieję, że nie jest to chwilowe:) Stałym punktem zajęć, będzie nauka sylab. Jako zadanie domowe mamy utrwalić prawidłową wymowę literki M połączonej z innymi samogłoskami np.: MA, MI, ME, MY, MU, MO. Dużo myślałam na temat metody AAC i logopedy, bałam się że te dwie terapie wykluczają się, ponieważ jak każdy logopeda i nasz nie jest zachwycony, że Adaś korzysta z mówika. Jednak uważam, że obie terapie mają ten sam cel, obie dążą do tego, żeby nauczyć Adasia komunikacji. Jestem świadoma tego, że Adaś ma duże deficyty i mowa może sprawiać mu ogromny problem, dlatego będziemy również równolegle kontynuować terapię AAC, ponieważ dzięki komunikacji alternatywnej Adaś będzie mógł nawiązać kontakt z innymi osobami.” [źródło]

Mama wie, że komunikowanie się z dzieckiem jest ważne i z perspektywy rodzica, i dziecka. To przekonanie pchnęło ją do zapisania syna na zajęcia z komunikacji alternatywnej, które prowadzi, prawdopodobnie nie-logopeda. Co jest przerażające dla mnie? Że logopeda, który od razu widać, jaką pracuje metodą,  „nie jest zachwycony”, bo dziecko mówi korzystając z „Mówika”.

Czym jest „Mówik”?

Aplikacja ta pozwala dzieciom niemówiącym lub mało mówiącym na porozumiewanie się z otoczeniem. Dziecko naciska obrazki, a syntezator mowy odczytuje przypisane im komunikaty. Dzięki „Mówikowi” budować można całe zdania. Aplikacja dla wielu dzieci okazać się może wręcz zbawienna. Adaś dzięki niej gada sobie z mamą. Wartość bezcenna.

Co na to logopeda?

Nie jest zachwycony. Chce mi się krzyczeć: O matko, skąd się taki logopeda wziął ? W złośliwości swej nie odpowiem, bo pewnie i Wy macie to miasto na końcu języka.

Lepiej dać dziecku MA, MO, ME, sylaby, które się nijak nie przełożą na funkcjonalne komunikowanie się dziecka na tym etapie. Proszę mnie nie zrozumieć źle – nie chodzi o to, by mowy werbalnej nie uczyć, ale niech się to dzieje w zgodzie z potrzebami dziecka.

Czy obie terapeutki mają ten sam cel?

Mama uważa, że tak. Ja myślę, że jednak nie. Pani (zwykle to jednak panie) od AAC stawia za cel skuteczne komunikowanie się dziecka z otoczeniem (mamą?), a pani logopedce zależy tylko na mówieniu. Co z tego, że takim tempem [1], dziecko nabawiłoby się problemów emocjonalnych i wtórnych zaburzeń spowodowanych brakiem systemu językowego! Co tam frustracje dziecka z powodu niewyrażonych potrzeb!

Co bardziej przerażające – z wypowiedzi mamy-blogerki można wyczytać informację o tym, że nie jest to jedyny logopeda z tak odbiegającymi od nauki (tak, nauki!) poglądami („jak każdy logopeda”).

Mamie-blogerce i innym rodzicom powiem:

Na szczęście takie niebezpieczne poglądy – dzięki coraz szerszemu promowaniu wiedzy o komunikacji alternatywnej i wspomagającej – zanikają. Nauka mowy werbalnej i pozawerbalnej, w tym AAC, prowadzona powinna być równolegle. AAC nie opóźnia mowy werbanej, a ją przyspiesza.

Najbliższy odcinek „Klubu Świadomego Rodzica” poświęcony będzie komunikacji wspomagającej. Mam nadzieję, że rozwieje on niektóre mity o AAC.

[1] Zanim dziecko wychodząc od samogłosek i pojedynczych sylab osiągnie etap, który realizuje dzięki „Mówikowi” minie wiele lat.

rmysle-mowie5

Co ma mowa do myślenia?

Mowa powiązana jest ściśle z procesami myślenia. Przechodzi nawet takie same fazy: sytuacyjną, konkretno-wyobrażeniową oraz abstrakcyjną.[1] Zależność tę dostrzega się zwłaszcza w pracy z osobami z niepełnosprawnością intelektualną: im większy bowiem stopień niepełnosprawności intelektualnej, tym mniejsze możliwości i potencjał komunikacyjny.

Świadomie zaplanowane oddziaływania logopedyczne, ukierunkowane na jednoczesne stymulowanie myślenia i mowy, pozwalają na pełniejsze wspieranie rozwoju mowy dzieci, a tym samym osiąganie lepszych efektów. Strategia zakładająca łączenie nauki mowy i myślenia jest szczególnie istotna  w wieku przedszkolnym, kiedy wspomniana zależność jest najbardziej widoczna.

Jak wspierać mowę i myślenie u przedszkolaków?

Kreatywnym logopedom na pewno nigdy nie brakuje pomysłów na zabawy i ćwiczenia logopedyczne, niemniej jednak nawet oni szukają czasem inspiracji. Jeśli potrzebujecie zatem pomysłów na stymulację myślenia i mowy – polecam zapoznanie się z przemyślaną merytorycznie  propozycją Wydawnictwa Edukacyjnego. „Myślę i mówię” to zbiór dziesięciu zeszytów ćwiczeń, zawierających atrakcyjne zadania angażujące mowę i procesy myślowe. Seria dostarcza małym dzieciom okazji do porównywania, uogólniania, klasyfikowania, a także rozwijania wyobraźni. Co więcej – doskonali umiejętność rozumienia i werbalizacji podstawowych pojęć ogólnych, rozwija mowę czynną (mówienie) i bierną (rozumienie).

Autorem książeczek jest Bożena Senkowska, praktykujący logopeda, dotychczas znana terapeutom mowy jako twórca serii „Sylaby, słowa, wyrazy”.

„Myślę i mówię” Bożeny Senkowskiej – o zeszytach ćwiczeń

Seria składa się z dziesięciu czterdziestostronicowych zeszytów pogrupowanych tematycznie:

  • Zeszyt 1. Taki sam, inny. Podobieństwa i różnice
  • Zeszyt 2. Duży, mały. Przeciwieństwa
  • Zeszyt 3. Czerwony, zielony. Kolory
  • Zeszyt 4. Koła, trójkąty. Kształty
  • Zeszyt 5. Słonie, konie. Zwierzęta
  • Zeszyt 6. Gruszki, pietruszki. Owoce, warzywa
  • Zeszyt 7. Bluzki, szaliki, guziki. Ubrania
  • Zeszyt 8. Zima… Lato… Pory roku
  • Zeszyt 9. Lale, misie, huśtawki. Zabawy i zabawki
  • Zeszyt 10. Szafy, dzbanki, filiżanki. W domu

Zadania w zeszytach ułożone są zgodnie z zasadą stopniowania trudności. Z każdym ćwiczeniem zwiększa się także poziom użycia języka. Przykładowo zeszyt pierwszy „Taki sam/inny. Podobieństwa i różnice”, mający na celu naukę dostrzegania relacji między przedmiotami i zjawiskami, rozpoczyna się od zadań na znanych dziecku przedmiotach, a kończy na analizie i różnicowaniu dźwięków. Dzięki zeszytowi dziecko ma okazję nauczyć się, że podobieństwa i różnice, dostrzegane na co dzień na konkretach, dotyczą także zjawisk ulotnych, takich jako słowa.

Homonimy i analiza sylabowa, zeszyt pierwszy z serii "Myślę i mówię" Bożeny Senkowskiej

Homonimy i analiza sylabowa

Refleksja metajęzykowa u przedszkolaków?

Już dwuletnie dziecko jest zdolne do refleksji nad stylem wypowiedzi dorosłych [2], a pięciolatki mogą posiadać zdolności metasyntaktyczne, umożliwiające korygowanie błędów  w odmianie wyrazów [3]. Uzasadnione jest zatem wprowadzanie przedszkolakom ćwiczeń i zabaw, rozwijających refleksje o charakterze metajęzykowym. Takie też dostrzegłam w serii „Myślę i mówię”.

Kiedy do zamku, a kiedy do zamka – Bożena Senkowska wzbudza refleksje metajęzykowe u przedszkolaków

Kiedy do zamku, a kiedy do zamka – Bożena Senkowska wzbudza refleksje metajęzykowe u przedszkolaków

Przypuszczam, że zadania, mające na celu uświadomienie dzieciom istnienia tak samo brzmiących słów o innych znaczeniu (homonimia) czy podobieństw słuchowych niektórych słów (rymy) wzbudzą w przedszkolakach zainteresowanie tym, jak się mówi. Z dużym prawdopodobieństwem rozwiną także uwagę słuchową i motywację wewnętrzną (ja chcę się dowiedzieć) do samodzielnego pogłębiania wiedzy o języku ojczystym, co zaowocuje w późniejszym okresie.

Słonie – konie, krowy – sowy – podobieństwa i różnice na przykładzie zjawisk ulotnych, tj. słów.

Słonie – konie, krowy – sowy – podobieństwa i różnice na przykładzie zjawisk ulotnych, jakimi są słowa.

Czarno-białe czy kolorowe – jakie rysunki są najlepsze

Graficzną stronę zeszytów postrzegam jako duży plus. Dostępne na rynku pomoce logopedyczne są przeważnie albo czarno-białe, albo „wielce kolorowe”. Zaletą tych pierwszych jest możliwość efektywnego (bezproblemowego) kserowania. Są zatem wygodne dla nauczycieli i terapeutów, dla dzieci natomiast mało motywujące (ileż można kolorować!). Te drugie z kolei – z uwagi na zbyt dużą ilość kolorów i obiektów na jednej stronie – mogą rozpraszać uwagę i utrudniać tym samym realizację założonych celów logopedycznych (a zakładam, że nie jest nim w tym przypadku wyodrębnianie figury z tła).

W zeszytach ćwiczeń „Myślę i mówię” zastosowano zasadę złotego środka: są strony czarno-białe, wymagające użycia kredek, ale i atrakcyjne dla dziecka – kolorowe. Pastelowe odcienie nie pobudzą psychoruchowo dzieci nadwrażliwych wzrokowo. Ilość ilustracji na stronie jest adekwatna do proponowanych zadań. Nie ma niepotrzebnych dzieciom  w wieku przedszkolnym „ozdobników”, mogących rozproszyć uwagę. Rysunki są na tyle realistyczne, by każdy przedszkolak właściwie je rozpoznał i równocześnie na tyle sympatyczne, by nie były nudne.

Format zeszytów A4 jest adekwatny do wieku grupy docelowej (3-5 lat). Przedszkolaki, nie mając jeszcze precyzyjnie rozwiniętej motoryki małej, nie poradziłyby sobie z ćwiczeniami angażującymi ręce, mając do dyspozycji mniejsze kartki.  Tymczasem A4 jest w sam raz.

Plusem serii jest także cena: ok. 12 zł za zeszyt, uzależniona od księgarni. Możliwość zakupu w pakiecie całej serii (najlepiej bezpośrednio u wydawcy).

Co na to dzieci?

O opinię zapytałam same przedszkolaki. Trzyletni Alek – po zajęciach z wykorzystaniem jednego z zeszytów – przytulił go, mówiąc „Moje!”, a starszak Krzyś powiedział, że „lubi takie zagadki”. Określenie zadań angażujących myślenie „zagadkami” dowodzi tylko frajdy, jaką sprawiało mu ich wykonywanie.

Serię testowałam także przez dwa tygodnie z dziećmi z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu lekkim i umiarkowanym. Sprawdziła się także w tym przypadku. Dzięki zeszytom Gabrysia zrozumiała znaczenie słów: taki sam-inny, duży-mały, krótki-długi. Adaś nauczył się rozróżniać owoce i warzywa, a Ela właściwie już nazywa elementy swojego stroju.

Sama też się cieszę, że sprawiłam sobie takiego „gotowca”;-)

[1] Z. Gruntkowski, Gry i zabawy stymulujące rozwój myślenia i mowy, [w:]Władysława i Jan Pileccy (red), Stymulacja psychoruchowego rozwoju dzieci o obniżonej sprawności umysłowej, Wydawnictwo Naukowe WSP, Kraków 1998, s.144

[2] B. Kwarciak, Świadomość metajęzykowa jako źródło wiedzy dziecka o świecie społecznym, [w:] I. Kurcz, D. Kądzielawa (red.) Wiedza i języka, tom II, Warszawa 1987, s. 181

[3] G. Krasowicz-Kupis, Rozwój świadomości językowej dziecka, Lublin 2004

fot. prywatne archiwum Magdaleny Grycman

Porozumiewanie się z osobami, które z różnych powodów nie mogą mówić, stanowi wyzwanie terapeutyczne. O tym, jak komunikować się z dziećmi ze złożonymi zaburzeniami komunikacji, opowiada w swojej książce-poradniku Magdalena Grycman. Wartość opisywanej metody tkwi, między innymi, w tym, że szansę na „rozmawianie” daje wszystkim dzieciom, także tym, które inni – brzydko mówiąc – spisali na straty. O książce „Porozumiewanie się z dziećmi ze złożonymi zaburzeniami komunikacji” rozmawiałam z Autorką.

Patrycja Bilińska: Porozumiewanie się jest przez większość społeczeństwa utożsamiane z mową. Tymczasem dla wielu dzieci werbalne komunikaty nigdy nie będą podstawowym sposobem komunikacji.

Magdalena Grycman: Słowa to tylko jeden ze sposobów na porozumienie się. Istnieje  wiele  skutecznych możliwości  wspomagania rozwoju oraz nauczania nowych komunikacyjnych zachowań. Umożliwianie dziecku komunikacji w ogóle jest dla rozwoju kompetencji społecznych i emocjonalnych najważniejsze. Strategie wspomagające porozumiewanie się  kompensują złe doświadczenia i w wyniku wielokrotnych interakcji usprawniają dotychczasowe  komunikacyjne sposoby.

Patrycja Bilińska  Rozumiem, że komunikować alternatywnie mogą się nie tylko dzieci w normie intelektualnej, ale także te z niepełnosprawnością intelektualną bez względu na współwystępujące deficyty czy niepełnosprawności sprzężone. Dla jakiego dziecka dobór sposobu komunikacji okazał się dla Pani największym wyzwaniem?

MG: Najczęściej przyjeżdżają do mnie rodzice, którym nie udało się  uzyskać porozumienia ze swoim dzieckiem pomimo trudu włożonego we wspomaganie jego rozwoju. Spotykam się z rodzicami, którzy odczuwają rozgoryczenie i zmęczenie różnymi, w ich wypadku nieskutecznymi, oddziaływaniami. Mają poczucie wypalenia oraz dojmującego  braku satysfakcjonującego z dzieckiem kontaktu, a pragną go bardzo. Pokonujemy więc nie tylko bariery związane z niepełnosprawnością fizyczną i umysłową dziecka. W tej relacji potrzebujemy odbudować zaufanie i – co najistotniejsze – znaleźć  sposób na skuteczne porozumienie się. Pomagam rodzicom odnaleźć również często zagubioną po drodze radość z kontaktu z dzieckiem. Komunikacja wspomagająca nie jest naturalnym sposobem na porozumienie się. Opiera się o rusztowania zwane strategiami, które rozwój porozumiewania się wspomagają. Często rodzice oraz nauczyciele przyjeżdżają z jakimś pomysłem, który mam zrealizować szybko. Czasami przywożą komunikacyjne pomoce, których dzieci z niejasnych im przyczyn do porozumiewania się nie wykorzystują. Osadzenie nowych sposobów w życiu rodzin jest procesem wieloletnim i złożonym.  Każda rodzina stanowi dla mnie  wyzwanie. Przez wiele lat nie udawało się im porozumieć ze sobą, a to doświadczenie, które blokuje i utrudnia dalsze działanie. Pyta pani o największe wyzwanie. Dla mnie, terapeuty,  każda aktywność dziecka  jest lepsza niż jej brak. Zdecydowanie łatwiej przemienić aktywność niepożądaną lub niezrozumiałą w skuteczny sygnał komunikacyjny niż wyprowadzać dziecko z bierności i zamrożenia spowodowanego złymi  doświadczeniami. Takie terapeutyczne wyzwania są dla mnie najtrudniejsze.

PB: W jakim zakresie pomocna może okazać się Pani książka rodzicom, którzy mają takie złe doświadczenia?

MG: Żadna, z funkcjonujących w strukturach naszego państwa, instytucja nie zapewnia stosownej pomocy rodzinom dzieci ze złożonymi trudnościami w komunikacji. Zarówno w służbie zdrowia, jak i w edukacji próżno szukać systemowych rozwiązań dotyczących postępowania z tą grupą osób. Brakuje odpowiednich programów wspierających oraz książek dostarczających niezbędne informacje. W poradniku dla rodziców ukazuję, jak wiele osób mierzy się z podobnymi trudnościami, jak wymagający i trudny jest to  proces uczenia się.  Najważniejsze, że rozwiązanie napotykanych barier i trudności komunikacyjnych  jest możliwe. Opisuję rodziców i terapeutów, którzy  z determinacją i odwagą pokonują przeszkody, by lepiej porozumiewać się z dziećmi. Książka jest zbiorem porad dotyczących rozwiązania komunikacyjnych problemów. Zapoznaję rodziców, terapeutów i nauczycieli z praktycznymi sposobami wspomagania rozwoju porozumiewania się. Książka dostarcza obszernej wiedzy o tym, dlaczego, kiedy i jak stosować interwencję wobec dziecka z zaburzeniami rozwoju porozumiewania się. Prezentuję w niej doświadczenia rodziców i terapeutów we wprowadzaniu sposobów wspomagających porozumiewanie się do życia codziennego i edukacji. Jestem mamą piątki dzieci. Przeżyłam wiele trudnych momentów w ich wychowywaniu i edukacji. Rzetelna informacja  pomagała mi w podejmowaniu decyzji oraz poszukiwaniu możliwie najlepszych rozwiązań. Komunikacja dzieci głównie odbywa się w rodzinie, a edukacja szkolna nawet najlepiej zorganizowana, kiedyś się kończy. Najistotniejsze znaczenie ma więc edukacja rodzin.

PB: Wydawać by się mogło, że zapewnienie dziecku niemówiącemu narzędzia, np. stworzenie książki komunikacyjnej z obrazkami, wystarczy do tego, by zaczęło się komunikować. O tym, że tak się nie stanie wiedzą wszyscy ci terapeuci, którzy ponieśli tego typu porażkę. W książce uczy Pani spojrzenia na naukę komunikacji z innej strony, rozpisując na strategie pojedyncze zabawy i aktywności realizowane podczas porozumiewania się z dzieckiem.

MG: Strategia AAC ze względu na swoją specyfikę oraz konieczność dostosowania procedur do indywidualnych potrzeb każdego użytkownika wymaga uważnego projektowania, a także zastosowania wielu działań wspomagających. Jej opis umożliwia zastosowanie naprzemiennego modelu funkcjonowania oraz uświadomienia najistotniejszych oddziaływań na każdym etapie wspomagania. Ważna jest precyzja wypowiedzi partnera, dostrojenie i dostosowanie zachowań własnych do rytmu dziecka, wzajemność relacji. Opisanie strategii pomaga w zaplanowaniu konkretnej przestrzeni, w której dziecko łatwiej ogarnie związek wzrokowo-przestrzenny podczas komunikowania się z partnerem. Opis strategii pozwala na wykluczenie ocen i komentarzy wypowiadanych przez  partnera. Doświadczenie ukazuje, że w trakcie komunikacyjnego spotkania pojawiają się one często. Opis przebiegu postępowania zawiera kluczowe słowa instrukcji słownej kierowanej do dziecka. Opisywanie uczy terapeutę budowania jednoznacznych wypowiedzi oraz precyzowania przekazywanych treści. Zapisanie przebiegu realizowanych z dzieckiem aktywności sprzyja odczuwaniu w ich trakcie zrównoważenia podczas zabawy i aktywności realizowanych z dzieckiem. Strategia AAC opisuje oddziaływanie, jego przebieg oraz pozwala na zaplanowanie kolejnych kroków postępowania, określa zachowanie docelowe, którego osiągnięcie specjalista AAC planuje. Wymiany komunikacyjne podczas realizacji strategii AAC  powtarzają się i pozwalają na zbudowanie kodu komunikacyjnego, który służy przekazywaniu i odbieraniu informacji. Doświadczanie wymiany, która zachodzi między dzieckiem a jego komunikacyjnym partnerem, wymaga czasu i praktykowania wielu strategii AAC. Dlatego w taki sposób łatwiej planować oddziaływania w tym zakresie. Takie spojrzenie na naukę komunikacji wydaje mi się niezmiernie przydatne podczas łączenia wielu elementów w jednolity i usystematyzowany zbiór strategii komunikacyjnych wykorzystywanych podczas porozumiewania się z dzieckiem.

Adres bibliograficzny książki, będącej podstawą rozmowy:

Magdalena Grycman, Porozumiewanie się z dziećmi ze złożonymi zaburzeniami komunikacji. Poradnik nie tylko dla rodziców, Stowarzyszenie Rehabilitacyjne Centrum Rozwoju Porozumiewania, Kwidzyn 2014

Pozytywne oblicze stosowanej analizy zachowania z empatycznymi terapeutkami behawioralnymi w szóstym odcinku „Klubu Świadomego Rodzica”. Odcinek polecam wszystkim nauczycielom oraz rodzicom. Myślę, że nawet jeśli terapia behawioralna „nam nie leży”, trzeba znać jej założenia, co niejednokrotnie ułatwić może życie zawodowe i prywatne. Sama, jak wiecie, bardziej skłaniam się ku humanistycznym teoriom, ale doceniam też wartość terapii behawioralnej.

Jej moc upatruję we wzmacnianiu dzieci za to, co umyka oczom osób nie praktykujących stosowanej analizy zachowania. Podczas nagrywania tego odcinka na własnej skórze poczułam, że skonkretyzowane pochwały działają budująco. Jedna z pań terapeutek „wzmocniła” mnie bowiem kilkukrotnie. Zgaduję, że świadomie;-)

Kolejnym pozytywem tej terapii jest analizowanie przyczyn zachowania i swoich reakcji na nie, co pozwala na trzeźwe spojrzenie na sytuację. Nawet konsekwencje, które pojawiają się w ostateczności, są przemyślane i mają czemuś służyć. Nie są tożsame z karą, o czym wspomniano na filmie.

Terapia behawioralna jest narzędziem skutecznym i przez to również niebezpiecznym. Dlaczego? Zacytuję klasyka: „With great power there must also come — great responsibility!„. Te słowa wypowiedział wujek Ben do Spidermana (mam dwóch synów, bohaterowie są głównym tematem rozmów:D). W każdej metodzie potrzebny jest zdrowy rozsądek, w TB ze zwiększoną dawką.

Do programu zaprosiłam Agnieszkę Kotowicz i Anetę Kotowicz-Urban, terapeutki, którym nie bałabym się zaufać. Poznajcie je!

Część druga:

Odcinek jest pierwszym z dwóch na wspomniany temat. Za tydzień bardziej praktycznie.

„Klub Świadomego Rodzica” we wtorki o 20:00 w RzeszowNaZywo.pl.

10562716_973552726020753_8310360794453426071_o

Rodzice dzieci sześcioletnich, mając w tym roku wybór między szkołą a przedszkolem, przeżywają nie lada rozterki.  Wielu z nich poddanych zostało presji organów prowadzących szkoły, innych rodziców a nawet społeczeństwa. Szukając porady w szkole dowiemy się, że dziecko warto posłać lub – o zgrozo! (autentyk!) – krzywdę zrobią ci, którzy tego nie zrobią. Panie z przedszkola oczywiście odradzą. No, a rodzic jest w kropce.

Co myślą rodzice ubiegłorocznych sześciolatków?

Pani Magda, której syn poszedł do pierwszej klasy w ubiegłym roku, kończąc we wrześniu 6 lat, wspomina:

„Nie widziałam przeciwwskazań, aczkolwiek miałam obawy, które wynikały po prostu z matczynej troski. Szkoła daje mu wiele radości, radzi sobie, chętnie uczestniczy w każdych zajęciach, dostosował się do zasad panujących w szkole. Córkę poślę również jako sześciolatkę, bo widzę, że da radę spokojnie. Teraz jako nie tylko mama, ale również jako nauczyciel powiem, że absolutnie nie popieram namawiania do puszczenia sześciolatka do szkoły. Uważam, że jeżeli rodzic ma JAKĄKOLWIEK WĄTPLIWOŚĆ nie powinien posyłać dziecka do szkoły i NIKT nie ma prawa tego negować (pomijając skrajne przypadki). Posłałam moje dziecko i poślę drugie tylko dlatego, że nie miałam żadnych wątpliwości.”

W podobnym tonie wypowiada się pani Patrycja:

„Mój sześciolatek jest aktualnie w pierwszej klasie. Po pierwszym semestrze wiem już bardzo dużo, m.in. to, że gotowość szkolna w praktyce mierzona jest nie tyle zdolnością dziecka i umiejętnością koncentracji, ale głównie ilością zgubionych rzeczy, godzin rozmów na tematy okołoszkolne, tłumaczeniem, rozmowami, mnóstwem poświęconego czasu. Z pełną świadomością powiem też, że gdyby mój syn został w przedszkolu na pewno bym nawet nie pomyślała, że jest w stanie z wielką radością przyswoić taki zakres wiedzy.  Jestem przeciwna nakłanianiu rodziców do zapisania dziecka sześcioletniego do szkoły, ale jestem też przeciwna stanowczemu „nie” dla pójścia do szkoły. To jest bardzo indywidualna decyzja.”

Sceptycyzm przejawia pani Dorota, mimo że jej dziecko radzi sobie w szkole:

„Wydawało mi się, że moje dziecko jest gotowe na pójście do szkoły jako sześciolatek. Teraz wiem, że mimo dojrzałości emocjonalnej mojej córki, gotowa nie była szkoła. Moje dziecko nie ma czasu na jakąkolwiek zabawę, bo dostaje do domu tyle zadania domowego, że odrabia je do nocy. Pani zadaje mnóstwo kart pracy, a nauczycielka od angielskiego daje na weekend wierszyki do opanowania. Ja, jako rodzic, jestem zobligowana  do uczenia się z własnym dzieckiem mnóstwa rzeczy, bo nauczyciele boją się, że nie wyrobią się z materiałem. Dzieci po lekcjach płaczą nad książkami, bo im skrócono dzieciństwo. Nie mają czasu na wyjście na podwórko. Nie tak to powinno wyglądać. Rodzice nie wykazują wcale większego rozsądku. To oni wpadają w wyścig szczurów. Już niedługo zaczną się korepetycje na poziomie nauki wczesnoszkolnej.”

Rozczarowanie szkołą przeżywa także pani Agata:

„Jak matka jestem bardzo rozżalona: mój syn płacze siadając do lekcji. Robi zadania szybko, byle je tylko mieć za sobą.”

Obawy rodziców dotyczące szkoły spotykają się niekiedy z niezrozumieniem. Głównie matki oskarża się o nadopiekuńczość, która utrudnia dzieciom rozwój. W ironiczny sposób skomentowała kwestię posłania sześciolatków do szkoły pani Katarzyna:

„Jak to jest, że niektórzy rodzice ,,faszerują” dzieci tabletami x-boxami i przeróżnymi multimediami na potęgę (bo np. znam rodziców, którzy cieszą się, że maja zdolne dzieci, bo w wieku 2 lat obsługują tablet ) i na te rzeczy ich dziecię nie jest za małe, niedojrzale i nie zastanawiają się, jaki ma to wpływ na rozwój dziecka a np. mają wielki problem, czy posłać dziecko do zerówki przy szkole czy zostawić w przedszkolu.”

Zapytajmy specjalistów

W telewizji śniadaniowej wypowiadają się różni ludzie na temat wychowywania czy wspierania rozwoju dzieci, niekoniecznie związani zawodowo z tematem. Nie interesuje mnie zdanie aktorek, modelek czy piosenkarzy. Zapytałam o refleksje osoby pracujące z dziećmi.

Obawy odnośnie celowości posłania do szkoły sześciolatka przejawia Ewa Boznańska, nauczyciel edukacji wczesnoszkolnej, logopeda,  terapeuta wczesnego wspomagania rozwoju dziecka:

„Jednoznacznie stwierdzam, iż osiągnięcie tzw. gotowości szkolnej w wielu przypadkach niestety jest sprawą odległą. Dzieci przedszkolne prezentują zróżnicowany poziom umiejętności i wiadomości. Niejednokrotnie rodzice nie otrzymują wskazówek jak z dzieckiem pracować, by braki wyrównywać. Dlatego też zerówka powinna zostać swoistym buforem przed wejściem w nową i trudną rzeczywistość szkolną. Mimo wszystko rodzice zatroskani o rozwój dziecka powinni mieć dobrowolny wybór przed posłaniem dziecka sześcioletniego do klasy pierwszej. Sama jestem takim przykładem, gdyż w wieku 6 lat po badaniach w poradni psychologiczno-pedagogicznej uzyskałam możliwość wcześniejszego pójścia do szkoły. Z drugiej zaś strony wspominam wielu kolegów, którzy mimo prawidłowego wieku, mieli problemy w nauce i zachowaniu. Od tamtej pory mimo wszystko nie tak dużo się w tej kwestii zmieniło. Podsumowując, rodzicu bądź czujny, wspieraj i wspomagaj swoje dziecko jak potrafisz. Nie bój się też  szukać pomocy u specjalistów, którzy profesjonalnie pomocą się zajmują.”

Dajmy też głos psychologowi! O opinię poprosiłam Mariolę Piróg:

„W wyniku dojrzewania układu nerwowego zaczyna rozwijać się kontrola uwagi, a pamięć mechaniczna przekształca się w logiczną. Wiąże się to z lepszymi strategiami zapamiętywania i pojawieniem myślenia przyczynowo-skutkowego. Dziecko jest wtedy zdolne do rozumowania na pojęciach fizycznych, matematycznych i społecznych.

Ponieważ dopiero ok 7. r.ż. ukończona zostaje modyfikacja poszczególnych struktur anatomicznych mózgu oraz jego mielinizacja – młodsze dzieci nie są na tyle dojrzałe, by szkolny start przebiegł bez większych trudności czy nawet kryzysów. Brak odpowiedniego poziomu rozwoju intelektualnego i społeczno-emocjonalnego sprawia, że trudniej jest sprostać wymaganiom stawianym przez szkołę i nauczycieli. Niepowodzenia szkolne stanowią źródło stresu i w konsekwencji zaburzeń wegetatywnych i obniżonego samopoczucia psychofizycznego.

Doświadczane przez dziecko powodzenia bądź niepowodzenia szkolne bezpośrednio wpływają na to, czy ukształtuje ono poczucie własnych kompetencji oraz skuteczności w działaniu czy – uwzględniając mniej pozytywny scenariusz – wytworzy niskie poczucie własnej wartości, nieadekwatności wobec oczekiwań dorosłych oraz różnego rodzaju zahamowania utrudniające optymalny rozwój.”

A co na to logopeda?

Podzieliła się ze mną opinią neurologopedka Agata Garbacz:

„Od siedmiu lat pracuję z przedszkolakami. Jestem w 100% przeciwna pójściu maluchów do szkoły. Kiedyś standardy wyznaczały nam trend, że siedmiolatek idący do szkoły powinien mieć pełen zasób głosek. Sześciolatki natomiast mają niezakończony rozwój mowy: nieutrwalone głoski szumiące i często jeszcze brak głoski [r]. Nagle wszystkim wydaje się, że rozwój fizjologiczny dziecka trzeba przyspieszyć, także w zakresie mowy. Są tacy logopedzi, którzy wywołują głoski szumiące u czterolatków. Zapytam więc ironicznie: czy to znaczy, że układ neurologiczny ma szybciej dojrzeć?”

A co ja myślę?

Całkiem długi kawał tekstu wytrzymałam w jako takim obiektywizmie, ukrywając swoje zdanie, nawet w kwestii logopedycznej. Nie byłabym sobą, gdybym jednak zupełnie przemilczała swoje zdanie. Co ja myślę?

Nie w interesie szkół jest podawanie rodzicom obiektywnych informacji, odwołujących się choćby do stanu badań. Argumenty „za” szkołą dotyczą najczęściej tematu wiedzy. Dzieci chcą się uczyć. Ano chcą. Pytanie brzmi: czy na pewno unieruchomione w ławce? I czy przez nauczycieli, którzy zamiast dostosować się do specyficznej grupy, jaką są sześciolatki, próbują na siłę pchać je w górę, zadając do domu stertę zadań. Mnie osobiście przypomina to sytuację z wprowadzeniem gimnazjów. Nauczyciele liceum zaczęli narzekać, że wiedzę, którą zwykli przekazywać w cztery lata, nagle muszą zmieścić w trzy. Tak też zachowują się niektórzy nauczyciele nauczania wczesnoszkolnego. Chcąc wyrównać „braki” (czytaj: dostosować poziom dzieci do swoich oczekiwań, uformowanych na siedmioletnich pierwszakach) sześciolatków, dokładają zadania do domu. Szkoda, że nie rozumieją, że owe „deficyty” wynikają przeważnie nie z lenistwa, a niedojrzałości układu nerwowego. Co tam strefa najbliższego rozwoju czy jakieś inne teorie! Podstawa programowa górą!

Rodzice zadowoleni z posłania dziecka do szkoły w wieku 6 lat przejawiają radość opartą o satysfakcję z zakresu zdobytej przez ich pociechę wiedzy. Moim zdaniem nie wiedza powinna być tematem refleksji w dyskutowanej kwestii. Pytanie brzmi: czy emocjonalnie dzieci gotowe są na szkołę, nazwę ją, tradycyjną? Rozwój mózgu (głównie płatów czołowych) sugeruje, że nie. Problemy emocjonalne dostrzeżone mogą zostać dopiero wtedy, kiedy ich eskalacja doprowadzi rodzica do rozpaczy.

Negatywne skutki zbyt wczesnego posłania dziecka do szkoły (por. wypowiedź psychologa) odbiją się w przyszłości.

Czy naprawdę, rodzice, zależy Wam na wiedzy? Ja bym wolała, żeby zamiast tej „wiedzy” moje dziecko wyniosło ze szkoły podstawowej przekonanie o własnej wartości, wiarę we własne siły, odwagę posiadania własnego zdania, twórcze myślenie i ciekawość świata. To nie wiedza zapewnia sukces w życiu, a cechy, które dziecko do wiedzy doprowadzą. Co z tego, że uczyliście się w życiu tysiąca rzeczy, skoro wypracowana przez szkołę strategia unikania porażki (lepiej nie zacznę, bo jeszcze się nie uda) sprawia, że zamiast zrobić coś samemu szukacie gotowców w Internecie?

Co więcej – nie wiecie, jaka wiedza przyda się Waszym dzieciom w dorosłości. Cechy, które wymieniłam wyżej, bez względu na okoliczności umożliwią Waszym dzieciom sukces w każdej rzeczywistości.

I nie jest problemem niegotowość dzieci. Problemem jest szkoła i skostniałe myślenie o nauczaniu. Na szczęście coraz większą popularność zyskują alternatywne formy wychowania przedszkolnego czy nawet nauki szkolnej (por. Montessori, tu film o przedszkolu, niedługo nagram szkołę), udowadniając chociażby, że nie unieruchomienie w ławce jest kluczem do sukcesu pedagogicznego. Niestety nawet na różnego rodzaju terapiach już dwulatki zmuszane są do siedzenia przy stoliku w czasie przekraczającym ich możliwości skupienia uwagi.

Podsumowując:

Czy sześciolatek jest gotowy na szkołę? Tak, ale nie tradycyjną: z ławką, ponurą panią nauczycielką bez wiedzy o rozwoju dziecka czy jakichkolwiek podstawach z psychologii (Nie wiem, czy wiecie, że nauczanie wczesnoszkolne można skończyć gdzieniegdzie w rok. Ja bym się bała!).

Zauważcie, że do szkoły namawiają politycy, jakieś tam znane twarze z telewizji, organy prowadzące szkoły oraz sami rodzice, nie mający wiedzy specjalistycznej o rozwoju dzieci. Tymczasem przeciwnicy sześciolatków w szkole rekrutują się wśród specjalistów – psychologów czy logopedów. Nawet ci, którzy ocenili pozytywnie gotowość osobistego dziecka do nauki w szkole, sprzeciwiają się odgórnemu nakazowi wysyłania wszystkich sześciolatków. Dostrzegają bowiem różnice wśród dzieci w tym wieku w zakresie umiejętności i ogólnego poziomu rozwoju.

Czy rodzice poślą dzieci do szkół? Większość, czego dowodzą dotychczasowe analizy, nie.

Jedna z mam, pani Elwira  podzieliła się ze mną uzasadnieniem swojej decyzji:

„Uważam, że moje dziecko lepiej dojrzeje i więcej się nauczy w przedszkolu na dywanie niż w szkolnej ławce.”

Przejawiając ogromne obawy w stosunku do tradycyjnego systemu szkolnego, skwituję więc decyzję pani Elwiry następująco: też tak myślę.

PS A na koniec przepraszam tych, którym obiecałam, że artykuł będzie obiektywny – prawie mi wyszło:)

PS 2: Tym, którzy myślą, że moje poglądy są jakieś odosobnione, polecam wykład na temat tego, że tradycyjna szkoła nijak się ma do rozwoju mózgu. Angelika M. Talaga dowodzi tego, że szkoła nie uczy („Bo kto normalny pamięta, czego się uczył w szkole?”). Co więcej – zmuszenie uczniów do siedzenia w ławce jest „gwałtem na naturze ludzkiej”, krzywdą fizyczną i psychiczną. I najważniejsze: „Szkoła jest przejawem nieznajomości ludzkiej psychiki i ludzkiego mózgu, w całej swojej okazałości”.

Wreszcie ktoś się odważył powiedzieć wprost coś, o czym pisało już wielu „na około”. Bogusława Beata Kaczmarek obalając mity na temat komunikacji alternatywnej i wspomagającej nawiązuje do poglądów niektórych logopedów, jakoby wspieranie nauki mowy gestami bądź obrazkami hamowało jej rozwój. Otóż, drodzy rodzice! Nie dajcie sobie wmówić takich bredni. Badania naukowe dowodzą przyspieszenia rozwoju mowy za sprawą AAC.

Pozwoliłam sobie wkleić bardzo ważną stronę z książki „Autyzm i AAC”, mając nadzieję, że nielegalne upublicznienie kopii zostanie mi wybaczone z uwagi na szczytny cel:)

Bogusława Beata Kaczmarek, Posłowie. Mity i fakty o AAC i naturalnym rozwoju mowy, [w:] B. B. Kaczmarek, A. Wojciechowska (red), Autyzm i AAC. Alternatywne i wspomagające sposoby porozumiewania się w edukacji osób z autyzmem, Kraków 2015,

Bogusława Beata Kaczmarek, Posłowie. Mity i fakty o AAC i naturalnym rozwoju mowy, [w:] B. B. Kaczmarek, A. Wojciechowska (red), Autyzm i AAC. Alternatywne i wspomagające sposoby porozumiewania się w edukacji osób z autyzmem, Kraków 2015, s. 351

I jeszcze jedna uwaga: uczenie dziecka niemówiącego czytania sylab w sytuacji, kiedy ono nie nawiązuje z rodzicem kontaktu w sposób ani werbalny, ani pozawerbalny, jest moim zdaniem stratą cennego czasu. Nie rozwija go komunikacyjnie. Znam dziecko z autyzmem, z którym nie ma kontaktu i nikt tego nie rozwija. Ale czyta – ku zadowoleniu rodzica i logopedy – pojedyncze sylaby. Mowa werbalna ma charakter echolalii.  Co mu daje to czytanie? Poza kojarzeniem kilka znaków graficznych z odpowiadającymi im słowami – nic. Żaden z tego pożytek w obliczu faktycznych potrzeb dziecka.

No, a teraz zapraszam obrażonych  do hejtowania 😛

Dopisane 2503. 2016 r:

W związku z licznymi komentarzami oburzonych na facebooku dopowiem, że udostępniony fragment (z którym zgadzam się w 100 procentach) nie jest krytyką żadnej metody. Bynajmniej! Dotyczy tylko jednej kwestii – dyskredytowania przez MK metod wspomagających komunikację. Nie jestem przeciwnikiem Metody Krakowskiej jak mnie postrzegają niektórzy. Jestem zwolennikiem AAC.

Już niedługo pierwsze odcinki programu „Klub Świadomego Rodzica”. Z Katarzyną Kłosowski, terapeutą SI z Zespołu Szkół im. UNICEF w Rzeszowie, rozmawiałam o integracji sensorycznej (odcinek #1), aby przybliżyć Wam specyfikę pracy z dziećmi z autyzmem odwiedziłam przedszkole „Niebieska Kraina” w Łańcucie (odcinek #2), a o metodę Marii Montessori zapytałam w przedszkolu „Akademia Przedszkolaka” w Rzeszowie (odcinek #3). Premierowy odcinek już w marcu.

Po szkoleniu z terapii behawioralnej miałam ochotę wykorzystać zdobytą wiedzę w praktyce. Jako że nie znałam wówczas alternatyw dla tego podejścia, nie miałam sprecyzowanych poglądów na kwestię motywowania dzieci. Wydawało mi się w swej naiwności, że sposób jest tylko jeden: nagradzanie. Przeżyłam przynajmniej trzy porażki, które stały się podwalinami pod szukanie nowych dróg.

Porażka nr 1 – cel uświęca środki w szkole podstawowej

W trzydziestoosobowej klasie V wprowadziłam system żetonowy – zasady określiłam z góry, każdy miał swoją kartkę, na której zbierał punkty. Nagroda była wszystkim znana. Czy dzieci poczuły się zmotywowane? Oczywiście! Wizja nagrody doprowadziła do sytuacji, w której uczniowie nie liczyli się z jakością wykonywanych zadań – wybierali jak najłatwiejsze i najszybsze rozwiązania. Celem była nie przyjemność z wykonywanej aktywności a nagroda. Jej brak powodował histerię. Dosłownie – histerię! Bardziej zmartwiły mnie jednak oszustwa, jakich dopuszczali się uczniowie, by zdobyć nagrodę. Oni walczyli o nią, nie licząc się z kolegami (po trupach do celu) i lekceważąc zasadę uczciwości (cel uświęca środki). Nie tego ich chciałam nauczyć.

Porażka nr 2 – jak kilkulatek próbował ominąć system

System żetonowy postanowiłam wypróbować na własnym dziecku. Wprawdzie w klasie się nie udało, ale na pojedynczym dziecku mogło być inaczej. Łudziłam się. Mój syn szukał najróżniejszych sposobów na szybkie zdobywanie punktów. Mocno zaniepokoiła mnie sytuacja, kiedy zapytał babcię, czy chce jabłko. Kiedy ona nie była zainteresowania – popłakał się, że przez nią nie dostanie nagrody.

Porażka nr 3 – nagroda albo psikus

Wychowawca zaproponował dzieciom system żetonowy. Punkty przyznawano za pilną pracę, także na zajęciach dodatkowych. Dzieci były zmotywowane, z tym, że nie do pracy, a do dostania nagrody. Zadania wykonywały szybko, niestarannie i „na sztuki” – każde ćwiczenie wiązało się bowiem z punktem. Dzieci szybko dostrzegły zależność: im więcej zrobią zadań, tym lepiej. Nie liczyła się dla nich jakość wykonania. Odmowa przyznania punktu w sytuacji, kiedy wiedziałam, że uczeń nie włożył żadnego wysiłku w poprawne wykonanie zadania (toż to za chęci też się należy, ich zdaniem, nagroda), rodziła złość, agresję i poczucie tragedii.

Dalekosiężne konsekwencje nagradzania

Mimo iż motywacja zewnętrzna w postaci pochwały, naklejki czy zabawki wzmacnia zaangażowanie dziecka, jej dalekosiężne skutki niekoniecznie będą zadowalające. Dzieci poddane intensywnemu behawioralnemu wzmacnianiu mają dużo mniejsze szanse na sukces w dalszej edukacji (w szkole średniej czy na studiach) i w życiu dorosłym, kiedy nikt nie będzie nagradzał ich wysiłków, a sami nie będą czerpać przyjemności z poszerzania wiedzy. Nigdy nie uczyli się przecież dla osobistej satysfakcji.

Co więcej – od wzmocnień w postaci pochwał czy nagród rzeczowych można się uzależnić. Zdarzyło się Wam pewnie usłyszeć w ust dziecka pytanie: „Co ja z tego będę miał?”. Te, wobec których zastosowano system żetonowy, szczególnie często pytały mnie, czy za zrobienie czegoś dostaną punkt, nawet wówczas gdy były to kwestie związane z codzienną życzliwością i pomocą koleżeńską. Dopominały się o nagradzanie za wszelkie przejawy zachowań pożądanych, nie odczuwając osobistej satysfakcji z samej pomocy komuś czy wykonania czegoś.

Wyjścia awaryjne

Jeśli nagradzanie nie zawsze jest dobrą strategią, jaka postawa może okazać się skuteczna? Wielu nauczycieli wychodzi z założenia, że dziecko musi się podporządkować i robić wszystko, co się mu narzuci. Także w terapii behawioralnej nie pyta się dziecka, czy ma ochotę wykonać jakieś zadanie. Ono dostaje polecenie i musi je wykonać. Taka strategia jest skuteczna tylko na krótką metę.

Zmuszanie dziecka do wykonywania ćwiczeń wywołuje u niego stres, a ten nie sprzyja funkcjonowaniu poznawczemu, głównie pamięci. Kiedy mózg podpowiada ucieczkę, trudno myśleć konstruktywnie o rzeczach, które są nam narzucane. Jeśli w zajęciach uczestniczy dziecko, w swoim odczuciu: „za karę” – nie tylko nie zdobędzie oczekiwanych umiejętności, ale nabawić się może problemów emocjonalnych. Myślę w tym momencie głównie o poczuciu braku kontroli nad własnym życiem (a chcą ją mieć wszyscy bez względu na wiek) i – co się też z tym wiąże – obniżonym poczuciu wartości.

Jako że staram się wyciągać wnioski z porażek, traktując każdą jako cenną informację zwrotną, zaczęłam analizować konsekwencje motywowania zewnętrznego i czytać – już nie behawioralne – a humanistyczne teorie. Mimo iż nadal stosuję wzmocnienia zewnętrzne (nie umiem u wszystkich dzieci wzbudzić motywacji wewnętrznej do wykonywania wielu logopedycznych zadań), robię to bardziej świadomie. Ale niech to będzie temat już na inny post;-)

dr Magdalena Grycman

fot. archiwum prywatne mojej rozmówczyni

Alternatywna i wspomagająca komunikacja jest zagadnieniem, wokół którego narosło dużo mitów. Chcąc je wyjaśnić, poprosiłam o rozmowę osobę, która w znaczący sposób przyczyniła się do jej rozwoju w Polsce – dr Magdalenę Grycman. Czy wspomaganie komunikacji, np. gestami, hamuje mowę? Czy wszystkie dzieci mogą się komunikować? Czy wprowadzenie AAC może wyeliminować tzw. zachowania trudne? – odpowiedzi na te i inne pytania, znajdziecie w zapisie rozmowy.

Patrycja Bilińska: Mowa jest często utożsamiana z komunikacją. Takie przekonanie rodzi u rodziców dzieci nie porozumiewających się werbalnie poczucie katastrofy, porażki. Obalmy stereotypy: jak się ma mowa do komunikacji? Czym jest komunikacja bez mowy i jaką wartość ma mowa bez komunikacji?

Magdalena Grycman: Mowa stanowi najdoskonalszy i najbardziej powszechny, bo używany przez większość społeczeństwa, sposób komunikacji. Ale bez mowy można żyć. Tak jak można żyć bez ręki i nogi. To dużo trudniejsze życie, ale przecież mamy tylko jedno. Fakt, że mowy jeszcze nie ma lub istnieje obawa, że może się nie pojawić wywołuje sprzeciw i poczucie niesprawiedliwości. To zrozumiałe uczucia. Z rodzinami, z którymi pracuję, asymilujemy je, by nie dać im się pochłonąć. Poszukujemy różnych dróg na odzyskanie kontroli i rekompensaty tej straty. Uczymy się nowych sposobów na skuteczne porozumiewanie się. Tylko wówczas istnieje szansa, że dostrzeżemy nowe nie znane nam wcześniej możliwości, w których kryje się wiele dobrego. Ważniejsze to jak te oddziaływania wprowadzać, ale to temat na oddzielną rozmowę.

PB: Alternatywna komunikacja kojarzona jest często ze znakami graficznymi konkretnej metody. Dziecko dostaje zestaw, np. piktogramów, oznaczających przedmioty takie jak krzesło czy but, uczy się je rozpoznawać w sytuacji zadaniowej przy stoliku, dobiera w pary takie same obrazki itd. Jak ocenia Pani taką strategię postępowania?

MG: Nie lubię oceniać. Pozwolę sobie jedynie stwierdzić, że ten sposób myślenia i działania jest mi obcy. Takie sposoby postępowania przynoszą więcej szkody niż pożytku.

PB: Co postrzega Pani za największy – lub może najczęstszy – błąd przy wprowadzaniu alternatywnej komunikacji?

MG: Dziś najpoważniejszym mitem jest myślenie o komunikacji jako o pojedynczej metodzie. Rozmawiałyśmy o tym przy innej okazji, co stało się podstawą innego artykułu – myślę, że warto go w tym momencie przywołać. (Zobacz tu).

PB: Nadal panuje w społeczeństwie obawa przez AAC jako tym, które hamuje rozwój mowy. Czy takie lęki w świetle badań naukowych i Pani praktyki są uzasadnione?

Obawy te nie mają potwierdzenia w badaniach naukowych ani też w mojej wieloletniej praktyce. Przypuszczam, że są wynikiem złożoności tego tematu.  Nauczyciele i logopedzi dzielą się ze mną na facebooku swoimi trudnościami, opisując swoje doświadczenia. Pozwolę sobie zacytować: „Co Pani robi? Po co te gesty? Niech Pani mu nie miesza….U nas pracuje się metodą pi si es!!” lub „Dziewczynka nie korzysta z książki. Książka jest za gruba. Tematyka zbyt obszerna. Jedyna umiejętność, jaka się pojawiła po obcowaniu z książką, to przekładanie kartek bez końca i stukanie palcem w obrazki….wszystkie obrazki i wszędzie gdzie się da…. Ale książka to obowiązek w szkole.” Gdy czytam takie wpisy, to myślę, że przed nami daleka droga. Posuwajmy się więc do przodu.

Przekornie zapytam: Czy nauczanie pływania sprawi, że dziecko nie będzie chciało chodzić? Przecież to absurd. Powiem więcej. W Stanach Zjednoczonych przeprowadzono badania grupy osób z poważnymi problemami komunikacji, wspomaganych oddziaływaniami z zakresu AAC i grupy kontrolnej pozbawionej tych oddziaływań. Znacznie szybciej zaczęły mówić dzieci z grupy pierwszej. Gdy do głosu dochodzą przesądy i lęki to żadne badania nie przegonią złych duchów. Do zmiany świadomości potrzeba nam edukacji, czasu i świadectwa rodzin.

PB: W ramach strukturalizacji czasu wprowadza się dzieciom plany dnia, mające formę zdjęć, obrazków lub wyrazów. Dają im one poczucie bezpieczeństwa. Jaka jest ich wartość w kontekście komunikacji?

MG: Uporządkowane środowisko uczy dziecko przewidywania następujących po sobie interakcji. Panowanie nad komunikacyjną przestrzenią potrzebne jest również partnerowi tej interakcji. Struktura umożliwia obu partnerom naukę aktywnego uczestnictwa w kontrolowanej przestrzeni.

W zorganizowanej i zaplanowanej sytuacji porozumiewanie się staje się bardziej zrozumiałe dla obojga uczestników.

PB: Wydawać by się mogło, że AAC można stosować dopiero u tych dzieci, które osiągnęły określony poziom rozwoju poznawczego. Niektórzy podają IV stopień rozwoju inteligencji sensoryczno-motorycznej według Piageta, inni zaglądają w orzeczenie poradni psychologiczno-pedagogicznej, by zobaczyć chociaż znaczny stopień niepełnosprawności intelektualnej. Gdzie jest ta dolna granica wymaganych możliwości intelektualnych?

To kolejny mit. W naszej rozmowie mierzymy się z nimi. Przyznam, że ten szczególnie mnie zadziwia. Poszukiwałam przesłanek teoretycznych jego powstania. Nie rozumiem takich podejść. Na dodatek moja praktyka zupełnie przeczy tym stanowiskom.

By rozpocząć wystarczy, że dziecko jest z tobą nawet, gdy relację dopiero budujemy. Postępowanie takie polega na wykorzystaniu aktywności dziecka, która nie ma charakteru funkcjonalnego i zamienieniu jej w jednoznaczny sygnał. Osiągnięcie wyższej kompetencji komunikacyjnej muszą oprzeć się na fundamencie wcześniejszej umiejętności. Porozumiewanie się można porównać do gry w tenisa — pozwolę sobie zacytować fragment swojej książki – Nie wystarczy zakup rakiet tenisowych oraz piłeczki. Nie wystarczy wynajęcie kortu. Obie uczestniczące w grze osoby muszą wpierw nauczyć się grać, by później grać ze sobą. Czas i wielokrotne powtarzanie ćwiczeń w końcu umożliwią grę” [1].

PB: Usłyszałam niejednokrotnie, że wprowadzanie AAC zaczyna się od tak i nie. Czy takie podejście nie przekreśla szans na komunikowanie się wielu dzieciom?

MG: Trochę przekreśla. W wyjątkowej sytuacji, gdy dziecko ma wiele dobrych doświadczeń za sobą może się udać. Planując komunikacyjną strategię zawsze korzystam z Oceny efektywności [2]. Początkowo opracowałam ją na potrzeby własne, by w planowaniu oddziaływań się nie gubić. Prowadziłam badania nad efektywnością wprowadzania w proces komunikacji dzieci ze złożonymi trudnościami, opisanych kolejno umiejętności w ich rozwojowej komunikacyjnej kolejności, po czym opublikowałam tę Ocenę. Dziś z tego modelu korzystać mogą inni terapeuci. Wracając do „Tak i nie”- umiejętność ta znajduje się dopiero na poziomie trzecim, a więc dziecko powinno wcześniej doświadczyć wielu innych oddziaływań.

PB: Dzieci niemówiące, nie mające możliwości wyrażenia swoich potrzeb, przejawiają zachowania, które interpretowane są często jako tzw. trudne. Jaki wpływ miałoby wprowadzenie alternatywnej komunikacji na zachowanie niemówiącego dziecka?

MG: To odrębny, bardzo złożony temat. Powiem krótko. Jeżeli potrafisz pracować z komunikacją, to tych zachowań będzie mniej, a w sytuacji pełnego porozumienia się będą zdarzać się rzadko lub wcale. Mama Martynki na facebooku napisała: „Martyna była tak bardzo niespokojna, że nie może przekazać nam czego chce, że musieliśmy z nią jechać do psychiatry, żeby dał jej leki na wyciszenie. W tej chwili jak ma wprowadzoną komunikację, to ona potrafi nam bardzo dużo rzeczy przekazać, co ona chce. Nie ma już napadów agresji i złości, które były spowodowane tym, że ona coś chce, a my nie wiemy co.”

PB: Wraz ze wzrastającą świadomością rodziców i coraz większą potrzebą dbania o relacje z własnymi dziećmi – myślę w tym momencie o rodzicielstwie bliskości i idei niedyrektywności – przykłada się coraz większą wagę do efektywnego porozumiewania się, także w okresie przedjęzykowym. Rodzice dzieci zdrowych stosują gestu Makatonu, chodzą na zajęcia z bobomigów. Jak ocenia Pani takie podejście?

MG: Podstawą efektywnego porozumiewania się jest relacja komunikacyjna. Wszystko, co ją pogłębia, rozwija i wzmacnia sprzyja jej rozwojowi. Przestrzegam jedynie przed upraszczaniem myślenia. Wsłuchujmy się w siebie. Pytajmy: Czy to działanie służy naszej relacji? Czy lubimy być ze sobą w taki sposób? Jeżeli odpowiedz brzmi tak, działajmy w celu jej pogłębiania.

[1] Grycman M. (2014), Porozumiewanie się z dziećmi ze złożonymi zaburzeniami komunikacji. Poradnik nie tylko dla rodziców, Stowarzyszenie Rehabilitacyjne Centrum Rozwoju Porozumiewania, Kwidzyn.

[2] Ocena efektywności, o której wspomina Magdalena Grycman, dostępna jest w książce: Grycman M. (wydanie II 2015), Sprawdź, jak się porozumiewam. Ocena efektywności porozumiewania się dzieci niemówiących wraz z propozycjami strategii terapeutycznych, Stowarzyszenie Rehabilitacyjne Centrum Rozwoju Porozumiewania, Kwidzyn.

mowik

Napisałam swego czasu dwa posty na temat AAC, które sprowokowały dyskusję na temat stereotypów i błędnych przekonań, panujących nie tylko wśród rodziców, ale i samych nauczycieli (link1, link2). Szczególnie ważny dla mnie głos w dyskusji zabrała pani dr Magdalena Grycman. Do mojej listy 5 typów postaw logopedów w stosunku do AAC dopisała kolejne punkty. Jakie postawy nauczycieli stanowią zagrożenie dla prawidłowego rozwoju komunikacji dzieci? – o tym w dzisiejszym poście.

6. AAC to książka komunikacyjna!

Książki komunikacyjne stanowią zwykle zbiór obrazków, które mają – w założeniu – służyć dziecku do tego, co sugeruje nazwa, a mianowicie  – do komunikacji. Błędne zrozumienie tego, czym jest sama komunikacja rodzić może sytuacje, w których dziecko niemówiące pozbawione jest, mimo pięknej księgi, możliwości wyrażania swoich potrzeb. Serwuje się mu za to zadania w stylu: „Pokaż, gdzie jest miś.”

Co o tym myśli pani Magdalena Grycman?

„Książka wygląda prawie zawsze tak samo. Jest pogrupowana w kategorie: owoce, zwierzęta, pory roku, kolory itp. Najczęściej jest dość gruba. Im więcej znaków, tym lepiej. Nie istnieje żadna nawigacja po tym narzędziu. Systematycznie wklejamy znaki. To, że dziecko ich nie używa do porozumiewania – nie szkodzi, przecież COŚ TRZEBA ROBIĆ, jak wprowadza się AAC. Nie mierzymy częstotliwości użycia znaku w środowiskach, w których dziecko przebywa, bo po co. Nie zastanawiamy się nad funkcjonalnością oraz fizyczną i lingwistyczną organizacją słownictwa, bo inni też mieli takie książki. Poza tym widziałam to u dziecka koleżanki.”

7. On nie rozumie znaków

Wiele dzieci z głębszą niepełnosprawnością intelektualną skazuje się na porażkę w zakresie komunikacji. Nieadekwatny w stosunku do oczekiwań poziom rozumienia mowy powoduje — potocznie mówiąc — spisywanie ich na stratę. Praktyka pani Magdaleny Grycman dowodzi jednak, jak wiele osiągnąć można z tymi dziećmi, którym nie dawano nadziei. W ironicznej wypowiedzi charakteryzuje ona postawę nr 7:

„Żeby wprowadzić komunikacyjne strategie wspomagające porozumiewanie się, dziecko ma rozumieć umowny element reprezentujący rzecz lub ideę. Sprawdzamy rozumienie mowy znanymi testami. Nie rozumie. Mówiłam, że nic nie rozumie? Jak zrozumie, zaczniemy stosować oddziaływania wspomagające. Na razie nic się nie da zrobić. KOMUNIKACJA WSPOMAGAJĄCA NIE JEST DLA NIEGO.”

8. Kupno urządzenia wystarczy

Komunikacja alternatywna to nie urządzenie. Jej zakup nie wystarcza do tego, by dziecko zaczęło „mówić”. Kupując narty dla dziecka, nie łudzisz się, że będzie ono od razu umieć na nich jeździć. Nie oczekuj zatem, że dostarczenie dziecku urządzenia sprawi, że zacznie z niego korzystać.

Pani Magdalena Grycman komentuje tę postawę następująco:

„<<Gdzie kupić ten program?>> lub <<Już kupiłam reklamowane urządzenie o wysokim poziomie zaawansowania technicznego. Wyszukałam je na stronie internetowej lub koleżanka poleciła mi je i powiedziała, że jest najlepsze.>> <<Nasza szkoła ma wiele urządzeń i programów. Będziemy je wykorzystywać . Rozdzielimy je na grupy. Przydzielimy nauczycielom. Zastosujemy je do porozumiewania się z dziećmi. TYLKO CZEMU TO NIE DZIAŁA?>>”

9. Pani od AAC lekiem na całe zło!

Zrzucanie odpowiedzialności za porozumiewanie się dziecka na jedną osobę nie sprzyja nabywaniu przez niego kompetencji komunikacyjnej. Samej zdarzyło mi się usłyszeć: „Ty masz to zrobić, bo to Twoja działka”.

Problem dostrzega pani Magdalena Grycman:

„Potrzeby rodziców dziecka, jego sposób porozumiewania się w środowisku domowym i szkolnym, czas na edukację innych nauczycieli uczących jest niedostrzegany jako istotny i szczególnie potrzebny. Tym ma zająć się wyłącznie Pani od AAC. Potrzeba przekazywać partnerom strategie postępowania, nauczać nowych modeli zachowania oraz te działania upowszechniać. Ważne jest nasycanie elementami AAC środowisk, w których żyje dziecko, jego komunikacja z rówieśnikami oraz innymi nauczycielami. A nie, jak to często się zdarza, prowadzenie zajęć sam na sam z dzieckiem w specjalistycznym gabinecie.”

10. Znam metodę na medal!

Dopasowywanie dziecka do metody (w przeciwieństwie do doboru podejść z uwzględnieniem indywidualnych potrzeb) ma swoje negatywne skutki także w zakresie nabywania umiejętności komunikacyjnych.

Jak to wygląda w praktyce? Oddaję głos pani Magdalenie Grycman:

„Uczymy się metody lub wybranego systemu symboli. Nie ważne, czy odpowiada ona potrzebom i barierom dziecka. Nie ważne, czy wykorzysta ją do komunikacji, czy potrafi wykonać znak manualny, czy tego komunikatu potrzebuje. Dziecko ma się dopasować do tej metody. Jeżeli nie, to jego strata.”

11. Daj mi receptę!

Korzystanie z gotowców pozwala oszczędzać czas. Kiedy jednak mamy do czynienia z dzieckiem (a każde jest przecież inne!) – próby stosowania utartych i sprawdzonych sposobów okazują się nietrafione. Osobę, która szuka skrótów, charakteryzuje pani Magdalena Grycman następująco:

„Nie chcę zadawać pytań i poszukiwać rozwiązań. Nie muszę tworzyć strategii wspomagających, które pozwolą dziecku nabyć nowe doświadczenia. Nie chce mi się opisywać strategii w najdrobniejszych szczegółach. To syzyfowa robota. Nie może trwać to tak długo. Chcę prostej odpowiedzi. I to szybko. Poświęcę na to dwa dniu kursu i wystarczy.”

screen2

Dysputy o agresji, brutalności i – często też – głupocie współczesnych kreskówek stanowią jeden z częstszych tematów rozmów między rodzicami. Gdyby do zarzutów o niepedagogiczne przesłania tychże „bajek” dorzucić ten o złym wpływie screenów na mózg dziecka, zastanawiać by się można nad szansami wychowania zdrowego psychicznie potomka w tak niekorzystnym środowisku.

Sama widząc Wujka Dobra Rada albo SpongeBoba mam ochotę rzucać talerzami w telewizor. Większą jednak antypatię czuję do opowieści, jakimi karmiono w dzieciństwie mnie samą. I myślę, że Power Rangers z pokolenia mojej siostry to przy tym pikuś!

Złap bogatego księcia, czyli mądrości ukryte w baśniach

Będąc w pierwszej klasie szkoły podstawowej przeczytałam „Kopciuszka”, by dowiedzieć się, że wybawieniem z nędznej sytuacji życiowej może być tylko bogaty książę. „Kot w butach” dostarczył kolejnej prawdy życiowej: oszustwa, kłamstwa i kradzież prowadzą do sukcesu. Będąc „czwartakiem” płakałam nad losami biednych dzieci, które nie mają oparcia w dorosłych – wspominam Rozalkę, siostrę Antka, wsadzoną do pieca na trzy zdrowaśki (och, jakże wspaniały miał pomysł minister edukacji, by pozytywistyczne nowele serwować dzieciom) i zamarzniętą dziewczynkę z zapałkami, co nie pomogło mi nabrać wiary w człowieka.

Karmiona baśniami nauczyłam się, że zło musi zostać ukarane. Bo wiadomo – albo jest się po jasnej, albo po ciemnej stronie mocy. My jesteśmy dobrzy, a źli niech mają za swoje. Takież to chrześcijańskie podejście!

Co zrobiła dobra świnka w ramach ukarania złego wilka? Otóż: zjadła. A dobrze mu tak!

„Klasyczne bajki”, wyd. Damidos Sp. z.o.o, tekst: zespół redakcyjny

A w szkole przeczytać kazali…

Rodzice prezentują zwykle dwie postawy wobec szkoły:

a. Szkoła jest głupia, pani nauczycielka jest głupia,

b. Szkoła uczy, pani nauczycielki masz słuchać i kropka.

W podejściu drugim zakłada się, że wszystko, co proponuje szkoła jest dobre. Niech będzie! Przeczytajmy zatem fragment przygód sympatycznego pajaca:

pinokio

Nie, nie jest to jakiś kryminał, ino lektura zaserwowana dzieciom klasy V. Wychowawczy „Pinokio” (a bo uczy dzieci słuchać rad rodziców) zawiera scenę, która mnie – trzydziestoletnią babę – porusza i oburza. Gdyby pajaca powieszono za spodenki, szelki bądź kaftanik – czytelnik odczułby powagę sytuacji przy jednoczesnym poczuciu bezpieczeństwa – tak jakby narrator puszczał do czytelnika oko: spoko, to tyko bajka (por. seriale kryminalne, w których bohater żartuje w obliczu śmierci, a widz wie, że jemu nic stać się nie może). Znana na całym świecie opowieść oburza mnie tym jednym fragmentem.

I tak się zastanawiam, czy tylko mnie. Musząc „przerobić” tę lekturę z uczniami  podzieliłam się swego czasu refleksjami na temat zacytowanej sceny z dwiema starszymi stażem nauczycielkami. Nie podzielały moich obaw, wyraziły za to niezrozumienie dla mojego oburzenia.

Abstrahując jednak od osobistych refleksji: czy dziecko w szkole podstawowej jest wystarczająco dojrzałe emocjonalnie, by przeczytać opis wieszania na drzewie bohatera, z którym utożsamiał się przez całą książkę?

Książki wychowują… podobno

W ósmej klasie (tak, naprawdę była kiedyś ósma klasa:P) lekturą szkolną była powieść Małgorzaty Musierowicz „Kwiat kalafiora”. Książka była na tyle ciekawa, że skusiłam się na inne, składające się na cykl „Jeżycjada”. Mimo sentymentu do tych powieści, stwierdzić muszę, że ukazują one wzór rodziny, w której podział obowiązków oburzyłby niejedną kobietę: matka zamartwia się, kombinuje, by przeżyć do końca miesiąca — gotuje z niczego, a sukienki dla córek szyje z firanek, a w tym czasie jej mąż filozof … myśli. Oj, burzy się moja feministyczna dusza!

Takie „wychowywanie” dzieci do ról społecznych przypomina mi pewną sytuację, którą nie omieszkam się podzielić, mimo iż tu nie pasuje:)

Mój przedszkolak przyniósł ostatnio z przedszkola nowinę:

— Nie możesz więcej robić zakupów, bo to mogą robić tylko tatowie — oświadczył pełen oburzenia, że dotychczas śmiałam do sklepów spożywczych wstępować.

— Jak to? — zapytałam zdziwiona

— Pani nam w przedszkolu powiedziała, jak to ma być. Były takie obrazki: mama gotuje, sprząta, pierze, a tata robi zakupy — Kacper wyłożył mi podstawy podziału obowiązków domowych.

— Kacper, to były takie przykładowe obrazki. Tak naprawdę to się rodzice sami umawiają między sobą, jak chcą dzielić obowiązki — próbowałam wyłożyć Kacprowi swoją teorię.

— Nie — zaprotestował stanowczo — ma być tak, jak powiedziała pani!

Jakieś morały?

Nie wiem, czy czytane przeze mnie w dzieciństwie książki miały jakikolwiek wpływ na moją psychikę. Nie będę też dowodzić swojego zdrowia psychicznego mimo ich czytania. Myślę jednak, że szkoda czasu na męczenie oczu przy bezwartościowych książkach. I jestem święcie przekonana o tym, że: Nie, nie jest wszystko jedno, co czytamy. Tak jak pięćdziesiąty z rzędu Harlequin nie ubogaci nas intelektualnie, tak i dziecku niektórych opowieści czytać nie warto.

 

orew

Ośrodki rewalidacyjno-wychowawcze umożliwiają realizację obowiązku szkolnego dzieciom i młodzieży z głębokim stopniem niepełnosprawności intelektualnej, a także tym z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu umiarkowanym lub znacznym ze sprzężoną niepełnosprawnością. Obok psychologów czy fizjoterapeutów zatrudniają także logopedów. Na czym polega specyfika ich pracy — zapytałam neurologopedę Magdalenę Niekrę.

Patrycja Bilińska: Logopeda kojarzy się zwykle z usuwaniem wad wymowy i taką też rolę pełni najczęściej w placówkach, takich jak szkoła. W ośrodkach rewalidacyjno-wychowawczych natomiast wiedza o wywoływaniu głosek okazuje się mało istotna…

Magdalena Niekra: Rzeczywiście, próby wywoływania głosek u moich wychowanków raczej mijałyby się z celem. Z logopedycznego punktu widzenia głównym problemem osób, które uczęszczają do ośrodków rewalidacyjno-wychowawczych nie jest nieprawidłowa artykulacja, ale trudność w zakresie komunikacji. Ćwiczenia usprawniające artykulatory, stosowane jako element terapii zmierzającej do wywołania i utrwalenia danej głoski, nie będą więc niczym złym. Częstsze niż ćwiczenia czynne będą jednak ćwiczenia bierne, np. z użyciem masażera logopedycznego, a przyczynią się one nie tyle do podniesienia wyrazistości mowy, ile do stymulacji i poprawy jakości funkcjonowania – chociażby spożywania posiłków.

Niektórzy z moich podopiecznych w ORW-ie, ci porozumiewający się werbalnie, istotnie mówią mniej lub bardziej niewyraźnie, ale demonstrowanie im układów artykulatorów właściwych poszczególnym głoskom byłoby moim zdaniem bez sensu. Trzeba skupić się na tym, co pozwoli im w miarę sprawnie funkcjonować w społeczeństwie. W miarę możliwości trzeba podnosić wyrazistość mowy, ale też wprowadzać wspomagające formy komunikacji, rozwijać słownictwo czynne i bierne, rozumowanie przyczynowo-skutkowe. Należy dążyć do jak największego usamodzielnienia ich w kwestii porozumiewania się.

Wśród osób, z którymi pracuję wiele jest też niemówiących. Moje zajęcia służą więc nauczeniu ich alternatywnych do werbalnych metod komunikacji. Mogą to być gesty, piktogramy, symbole PCS itp. Tutaj zaczynają się jednak schodki. Ograniczenia neurologiczne i fizyczne, z jakimi borykają się moi podopieczni, nie pozwalają na proste przełożenie słowa na gest bądź znak graficzny. Zanim rozpocznę ten etap pracy, zwykle potrzeba wielogodzinnych, systematycznych ćwiczeń o różnym polu oddziaływania. Ćwiczę chociażby koncentrację uwagi, rozumienie mowy, logiczne myślenie, motorykę małą, umiejętność naśladownictwa, spostrzegawczość, koordynację wzrokowo-ruchową itp. Rozkładam więc na czynniki pierwsze to, nad czym żaden zdrowy człowiek się nie zastanawia, czyli proces komunikacji.

PB: Na co musi być przygotowany logopeda rozpoczynający pracę z dziećmi z głębszą niepełnosprawnością intelektualną?

MN: Tak naprawdę nie wiem, czy można się do tego przygotować. Oczywiście trzeba mieć jakiś tam zasób wiedzy, a i praktyka by się przydała, ale to właściwie jak w każdym zawodzie.

Z mojego doświadczenia, obserwacji oraz rozmów z rodzicami oraz współpracownikami wynika, że nie każdy w pracy z dziećmi niepełnosprawnymi się sprawdza, mimo najszczerszych chęci. Z pewnością jest to zajęcie obciążające zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Różne, często nieprzewidywalne reakcje wychowanków, często mało widoczne efekty oddziaływań terapeutycznych lub wręcz ich brak, regresy, problemy zdrowotne podopiecznych, ich problemy rodzinne, a także wysiłek fizyczny włożony w przenoszenie, podtrzymywanie drugiej osoby, nieustanny kontakt np. z jej śliną – to wszystko składa się na tak zwane „trudne warunki pracy”.

Jeśli chodzi natomiast o samą pracę w charakterze logopedy, trzeba dodatkowo być przygotowanym na kontakt z ludźmi w różnym wieku i na różnym poziomie funkcjonowania. Ja prowadzę zajęcia z osobami od 5 do 25 roku życia, borykającymi się z wieloma trudnościami. W związku z tym muszę mieć pomoce przystosowane dla maluchów, młodzieży i dla dorosłych; dla słyszących, niedosłyszących i głuchych; dla widzących, słabowidzących i niewidzących; dla bardziej i mniej sprawnych fizycznie itd.

Z drugiej jednak strony, umiejętność odnalezienia siebie w tego typu pracy i nawiązanie dobrego kontaktu z wychowankami sprawia niesamowitą przyjemność, przyćmiewając wiele niedogodności.

Do pracy w ORW-ie wskazane: pomysłowość, optymizm, dystans do siebie i poczucie humoru:) fot. prywatne archiwum Magdaleny Niekry

PB: Pracujesz w zespole terapeutycznym. Co daje ci codzienna współpraca z psychologiem, fizjoterapeutą itd.?

MN: Możliwość konsultowania pewnych kwestii z innymi specjalistami stanowi dużą pomoc w prowadzeniu własnej terapii. Przekłada się to niewątpliwie na jej skuteczność. Nasze rozmowy, te prowadzone w ramach spotkań zespołów oraz te z pozoru swobodne, bo przeprowadzone gdzieś na korytarzu lub podczas przerw w zajęciach – są doskonałą okazją do wymiany spostrzeżeń o wychowankach, a dla mnie osobiście stanowią podpowiedź odnośnie postępowania z podopiecznym. Uwagi, jakie przekazujemy sobie nawzajem stanowią również przedłużenie naszej terapii. Dla przykładu: ostatnio po rozmowie z fizjoterapeutką dziewczynki z mózgowym porażeniem dziecięcym uznałyśmy, że z korzyścią dla dziecka byłoby, gdyby u mnie na zajęciach nie siedziało ono przy stoliku na krześle, ale na specjalnym wałku, dzięki któremu utrzyma lepszą pozycję. Innym razem to ja prosiłam, aby inna fizjoterapeutka używała gestu „koniec” z Makatonu w kontakcie z niemówiącą dziewczynką z zespołem Downa. Dzięki tego typu zaleceniom istnieje możliwość systematycznego kształtowania i utrwalania różnorodnych umiejętności, a wiadomo, że konsekwentne i całościowe oddziaływanie zbliża nas do sukcesu terapeutycznego. Naprawdę polecam więc dzielenie się wiedzą ze współpracownikami, bo to przynosi same korzyści.

PB: W powszechnej opinii osób niezwiązanych ze środowiskiem niepełnosprawnych pojawiają się głosy typu: czego takie dzieci się mogą nauczyć? Konsekwencją takiego rozumowania może być pytanie: po co logopeda dzieciom niepełnosprawnym intelektualnie w stopniu głębokim? Na czym polega twoja praca i co definiujesz jako sukces terapeutyczny?

MN: Sukcesem jest dla mnie to, że nastoletnia dziewczyna z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu głębokim nie buntuje się, wchodząc do mojego gabinetu i nie kładzie się „na dzień dobry” na dywanie, ale siada przy stole, pracuje, a na koniec zasuwa swoje krzesło. Sukcesem jest też to, że nastolatek z autyzmem potrafi wśród zademonstrowanych mu kilkunastu symboli PCS, wybrać ten, który oznacza czynność, jaką ów chłopiec chciałby wykonać. Za sukces uważam również fakt, że sześcioletnia dziewczynka, idąc ze mną na zajęcia, tłumaczy mi (postękiwaniem, bo nie umie mówić), że jej najlepsza koleżanka właśnie pojechała do domu, przy czym „dom” symbolizuje ona gestem Makatonu. Dzięki temu więcej osób rozumie o co jej chodzi.

Oczywiście bywa i tak, że postępów nie widać. Wówczas sukcesem staje się utrzymanie obecnego funkcjonowania wychowanka i powstrzymanie regresu.

Zauważalne przeze mnie sukcesy mogłabym wymieniać długo. Nie są one jakimiś krokami milowymi w rozwoju, raczej malutkimi kroczkami. Zwykle trzeba się naprawdę skupić, aby je zauważyć i prawdopodobnie właśnie dlatego ludzie niepracujący z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie czy osobami ze sprzężonymi niepełnosprawnościami – nie są w stanie tych efektów terapii dostrzec. Tymczasem nawet te małe postępy mogą pomóc wychowankom w funkcjonowaniu społecznym. Do tego przecież my wszyscy terapeuci z ORW-u dążymy – do jak największego usamodzielnienia naszych podopiecznych. Jak już wcześniej wspominałam – działamy zespołowo, dlatego chyba nie mogę powiedzieć, że sukcesy wymienione powyżej, należą tylko i wyłącznie do mnie. Jako logopeda wskazuję moim współpracownikom kierunek postępowania dotyczący m.in. rozwoju komunikacji, psycholog dokłada od siebie uwagi związane np. z pracą nad emocjami danego dziecka, nauczyciel-wychowawca z kolei wyposaża wychowanka w dodatkowe umiejętności wynikające chociażby z podstawy programowej itd. Tak to się wszystko kręci. Razem dążymy do wyznaczonego wspólnie celu.

Kolejny dowód na kreatywność i zaangażowanie w pracę mojej rozmówczyni:)

PB: Jakie szkolenia bądź kursy uważasz za najbardziej wartościowe z racji specyfiki swojej pracy?

MN: Już dziś wiem, że niezbędne są kursy i szkolenia z zakresu alternatywnych i wspomagających metod komunikacji. Nawet najlepiej wykształceni i najzdolniejsi logopedzi nie są niekiedy w stanie przeskoczyć pewnych ograniczeń organizmu wychowanka i nauczyć go komunikacji werbalnej. Jako zwolenniczka terapii behawioralnej poleciłabym również ten kurs, ale tylko dlatego, że widzę jak pozytywne efekty przynosi tego rodzaju terapia. Sama mam dopiero w planach jego realizację. Ukończyłam natomiast m.in. kurs terapii ręki, z którego jestem bardzo zadowolona, podobnie zresztą jak z warsztatów z zakresu zaburzeń funkcji oralnych. Poza tym trudno polecać mi coś konkretnego, bo jak to w przypadku kursów i szkoleń bywa – różne są poziomy ich realizacji.

2(1)

PB: Czego nauczyła cię praca w ośrodku rewalidacyjno-wychowawczym?

MN: Hmmm… Do tej pory? Pogody ducha, cierpliwości, pokory, stanowczości, chyba umiejętności lepszej komunikacji ,ale też dostrzegania pomocy dydaktycznych w wielu na pozór zwykłych przedmiotach (do dziś trzymam pudełko po kupionej dwa miesiące temu laminarce, które mam zamiar przekształcić w coś użytecznego, a ostatnio prosiłam, aby w domu zbierali dla mnie małe słoiczki – złapię w nie zapachy). Ale praca z osobami z niepełnosprawnością nauczyła mnie jeszcze jednej bardzo ważnej rzeczy, którą zawsze powtarzam osobom zupełnie obcym naszemu środowisku. Wiele ludzi uważa, że placówki takie, jak ORW przepełnione są smutkiem i ponurą atmosferą. Przyznam, że sama tak myślałam, zanim tutaj nie trafiłam. Tymczasem – nic bardziej mylnego. Pomimo niewątpliwych ograniczeń naszych wychowanków, niejednokrotnie też ich cierpienia fizycznego (a może i psychicznego) – u nas w placówce jest zwykle bardzo wesoło. Żartujemy, wygłupiamy się (czego jestem najlepszym przykładem), organizujemy przedstawienia, wycieczki. Okazuje się, że niesamowitą radość może wywołać zwykła zabawa paluszkowa z dzieckiem, próba założenia przeze mnie bluzki sześciolatki czy włączenie ulubionej piosenki chłopca z autyzmem. Odkąd pracuję w ORW-ie uświadomiłam więc sobie, co to są te „małe rzeczy”, z których warto czerpać pozytywną energię.

I teraz, odpowiadając na to pytanie, doszło do mnie, że moi wychowankowie zdołali mnie nauczyć chyba więcej niż niejeden kurs doszkalający.

Magdalena Niekra – z wykształcenia neurologopeda i polonista. Obecnie pracuje na stanowisku logopedy w ORW-ie, poradni psychologiczno-pedagogicznej i ośrodku rehabilitacji dziennej, a do tego nieustannie się dokształca wg zasady, że „od przybytku głowa nie boli”. W towarzystwie dzieci i młodzieży czuje się, jak ryba w wodzie, może dlatego, że sama lubi patrzeć na świat oczami dziecka, a fantazję ma równie bujną, jak ono. Nie stroni od literatury polskiej wieku XIX, kabaretowego pojmowania rzeczywistości, muzyki Janusz Radka i… zielonej herbaty.

fot. archiwum prywatne mojej rozmówczyni

„Poradnik świeżo upieczonego logopedy” to seria postów ukazująca wizję pracy w zawodzie logopedy. Artykuły stanowić mają w założeniu źródło „natchnienia” zawodowego. Poradnik, mimo nazwy, nie dostarczy gotowych rozwiązań, nie rozwikła osobistych dylematów, nie podpowie, którą pójść drogą. Jeśli stanie się natomiast inspiracją do podjęcia własnych zawodowych decyzji, spełni swoją rolę.

czysta

Wydawać by się mogło, że zmysł wzroku ma niewielki związek z rozwojem komunikacji językowej. Aktywne spostrzeganie tymczasem jest pierwszym etapem rozwoju inteligencji, a także uczenia się porozumiewania. Stymulacja analizatora wzroku konieczna jest szczególnie u dzieci z zakłóceniami rozwoju — ma pozytywny wpływ bowiem na ich funkcjonowanie poznawcze. [1]

Jagoda Cieszyńska i Marta Korendo polecają prowadzić ćwiczenia wzroku godzinę po karmieniu, najlepiej wielokrotnie w ciągu dnia. Szczególny nacisk kładą na kształcenie umiejętności, wynikających z norm rozwojowych. W przypadku miesięcznego dziecka, będzie to:  skupienie wzroku na twarzy osoby dorosłej, śledzenie ruchu przedmiotu po łuku 90 stopni oraz skupianie wzroku podczas leżenia na brzuchu [2][3]

Odległość, z jakiej noworodek widzi całkiem dobrze, wynosi 25 cm. Przedmioty znajdujące się dalej są dla niego zamazane. [4] Co — poza twarzą rodzica oczywiście — wzbudzi u miesięcznego dziecka największe zainteresowanie? Przedmioty kontrastowe — najlepiej czarno-białe. Nie bez powodu produkowane są w takiej kolorystyce książeczki dla maluszków.

W ramach porannego natchnienia zrobiłam dzisiaj karty dedykowane najmłodszym — dzielę się nimi poniżej. Dla tych, którzy mieliby ochotę przygotować więcej, dołączam pustą kartę (tło).

[1] Jagoda Cieszyńska, Marta Korendo, Wczesna interwencja terapeutyczna. Stymulacja rozwoju dziecka od noworodka do 6. roku życia, Wydawnictwo Edukacyjne, Kraków 2007, s. 69

[2] Tamże, s. 70-71

[3] Na wszelki wypadek dodam, że wspieranie rozwoju dzieci nie polega na tym, że otworzymy sobie tabelkę, z której wynikać będzie, że wieku 12 miesięcy dziecko powinno robić to, to i to i będziemy z nim to ćwiczyć. Najpierw trzeba ustalić jego poziom funkcjonowania w danym zakresie i ćwiczyć to, co jest odpowiednie do tego poziomu — co niekoniecznie pokrywa się z wiekiem biologicznym. Przykładowo dziecko może mieć 2 lata, ale poziom sprawności manualnej jest na poziomie dziecka dziewięciomiesięcznego. Ćwiczenia dobiera się tak, by odpowiadały jego poziomowi aż „dogonimy” tzw. normę.

[4] Anna Southgate, Jane McIntosh, Alice Bowden (red), Niemowlę i małe dziecko, odpowiedzi na wszystkie pytania, wyd. Olesiejuk, tłum. Ryszard Długołęcki, Ożarów Mazowiecki, brak roku wydania

 

pasja

Autorytety potrzebne są w każdej grupie zawodowej, także wśród logopedów. Ich brak doprowadzić może bowiem do anarchii. Charyzmatycznego mówcę obdarza się „kredytem zaufania co do profesjonalizmu, prawdomówności i bezstronności w ocenie jakiegoś zjawiska lub wydarzenia” [1]. Dzięki cechom przywódczym taka osoba staje się wzorem — zyskuje społeczne uznanie, prestiż i … pieniądze.

Znaczenie autorytetu dla logopedów

Znaczenia autorytetu dowodzą ankiety, które jakiś czas temu przeprowadziłam wśród logopedów. Jeden z nich na pytanie o najistotniejsze formy uzyskiwania wiedzy po studiach wymienia „staż odbyty pod okiem doświadczonego logopedy” stał się bowiem okazją do podejrzenia metod i form pracy. Inny ankietowany wskazuje na wartość spotkań „grupy wsparcia”, mających na celu dzielenie się doświadczeniem. Wyraża przy tym szacunek do  „dużo starszych koleżanek po fachu”. Jeszcze inny, przejawiając zadowolenie z efektów konkretnej metody „poleca każdemu logopedzie spotkanie z [jej] autorką”.

Kontakt z innymi przedstawicielami tej samej grupy zawodowej jest postrzegany jako wartość, pożądana szczególnie na początku drogi zawodowej. Osoba, którą postrzegamy jako autorytet, pozwala na pewniejsze wytyczanie własnych szlaków.

Kiedy w grę wchodzą pieniądze…

O ile autorytet, jakim obdarza się innych specjalistów, żyjących tylko z prowadzenia terapii, wydaje mi się niegroźny, o tyle ten skierowany w stronę osób zarabiających na prowadzeniu szkoleń, warsztatów, kursów czy sprzedających autorskie pomoce może okazać się niebezpieczny. Kiedy wiedza staje się produktem marketingowym, przestaje być obiektywna. Czy można zaufać osobie, w której interesie nie leży promocja metod innych specjalistów, a jedynie swoich? Osobiście szacunkiem darzę tych wykładowców ze studiów, którzy nie robili sobie podczas zajęć reklamy — to raczej była rzadkość. Studia powinny przekazywać bowiem obiektywny przegląd przez wiele metod i podejść terapeutycznych. Nie można już tego oczekiwać od specjalistycznych kursów, podczas których przekazywana wiedza traktowana jest niejednokrotnie jako jedyna słuszna i obowiązująca.

Doświadczenie pozwala na świadome ocenianie prezentowanych na szkoleniach treści, ale kiedy jest się świeżo upieczonym logopedą łatwiej paść ofiarą jakiegoś autorytetu. Jak się okazuje „[…] nadmierne zaufanie do autorytetów grozi skostnieniem poglądów, a czasem nawet ich zwyrodnieniem.” [2] Przypomina mi się skarga jednej mamy na forum logopedycznym — kiedy zasugerowała logopedzie zmianę metody, ten oburzony oświadczył, że „swojej metody” nie zamierza zmieniać. Zamiast metodę dobrać do dziecka, to do niej próbował dopasowywać wszystkich swoich małych pacjentów.

Techniki budowania autorytetu

Jeden z ankietowanych logopedów tak opisuje osobę, którą obdarza autorytetem w dziedzinie logopedii: jest ona „niesamowitą osobą, której historie dotyczące terapii wzruszają i mobilizują do bycia lepszym w tym, czego się podjęliśmy”.

I w tym momencie przypominają mi się rady Andy’ego Harringtona dotyczące sposobów pozycjonowania siebie jako autorytetu w umysłach słuchaczy. Jednym ze sposobów jest opowiedzenie osobistej historii, którą zyska się zaufanie, a jednocześnie ukaże siebie jako specjalistę w danej dziedzinie. Taka osoba staje się dla słuchaczy „źródłem nadziei, pomocy oraz informacji, dzięki czemu uporają się z trudną sytuacją, z jaką mają do czynienia w swoim życiu prywatnym bądź zawodowym.”[3]

No i wszystko się zgadza!

Między autorytetem a guru

Pomijając wcześniej wspomniany brak obiektywizmu — zagrożeniem, jakie niesie ze sobą zjawisko autorytetu, jest ślepe do niego zaufanie także w dziedzinach, które nie pokrywają się z zakresem jego kompetencji. Rodzić może to sytuacje, w których wśród specjalistów krążą błędne przekonania na jakieś tematy, nie odwołujące się do badań naukowych, a co najwyżej widzimisię tego autorytetu. Kiedy zaufanie wobec autorytetu zaczyna przekraczać granice zdrowego rozsądku, robi się niebezpiecznie. Jeśli autorytet będzie autorem jakiejś metody, stanie się dla osób ją wykorzystujących kimś na kształt guru, a oni jego wyznawcami. No i mamy sektę. Ale, uwaga! Sekty są po to, by korzyści czerpał guru! I tylko on!

No to potrzebny czy nie?

Autorytet jest niewątpliwie potrzebny — stanowi źródło odniesienia, dodaje odwagi, wiary we własne możliwości i to, co się robi, w chwilach zwątpienia. Kiedy jednak w grę wchodzą pieniądze, a wiedza staje się wyłącznie produktem marketingowym, nie liczy się obiektywizm. Aby nie zostać zmanipulowanym, warto wyposażyć się w pokłady sceptycyzmu i … zdrowego rozsądku.

[1] https://pl.wikipedia.org/wiki/Autorytet [dostęp: 20 stycznia 2015 r.]

[2] Tamże

[3] Andy Harrington,Jak czerpać zyski z pasji, zarobić sporo pieniędzy dzięki temu, kim jesteś i co wiesz, przeł. Krzysztof Krzyżanowski, Warszawa 2015,  s. 78

kredka„Poradnik świeżo upieczonego logopedy” to seria postów ukazująca wizję pracy w zawodzie logopedy. Artykuły stanowić mają w założeniu źródło „natchnienia” zawodowego. Poradnik, mimo nazwy, nie dostarczy gotowych rozwiązań, nie rozwikła osobistych dylematów, nie podpowie, którą pójść drogą. Jeśli stanie się natomiast inspiracją do podjęcia własnych zawodowych decyzji, spełni swoją rolę.

Karta z książeczki "Wierszyki ćwiczące języki", opublikowana za zgodą autorów

Karta z książeczki „Wierszyki ćwiczące języki” Elżbiety i Witolda Szwajkowskich, opublikowana za zgodą autorów

Internet dowodzi wielkiej kreatywności logopedów. Wielu z nich rozważa wydanie autorskich zeszytów ćwiczeń czy innego rodzaju pomocy logopedycznych. Czy da się na tym zarobić? Na co trzeba się przygotować? Co warto wiedzieć? Czy do tworzenia rymowanek potrzebny jest talent, czy może wystarczy rymownik? Odpowiedzi na te pytania zawdzięczam rozmowie z Elżbietą i Witoldem Szwajkowskimi, autorami licznych wierszyków logopedycznych.

Patrycja Bilińska: Mają Państwo na swoim koncie już 30 książeczek edukacyjnych. Wśród logopedów najbardziej znane są wierszyki. Jak wygląda proces ich tworzenia? Czy jest to wynik napadu inwencji twórczej czy raczej żmudne dobieranie rymów?

Elżbieta Szwajkowska: Pisanie wierszyków idzie nam sprawnie, ponieważ lubimy to robić. Wbrew pozorom, szukanie rymów wcale nie jest najtrudniejsze. Można je łatwo znaleźć w tzw. rymownikach, czyli różnych słownikach internetowych. Trudniej znaleźć ciekawy pomysł na rymowankę, a już najtrudniej pisać wierszyki, które muszą spełniać określone kryteria logopedyczne —np. uwzględniać jak najwięcej głosek tak zwanego szeregu szumiącego (sz, ż, cz, dż), ale nie zawierać żadnych głosek innych szeregów (s, z, c, dz oraz ś, ź , ć dź). Nad takimi trzeba się „pogimnastykować”. Pierwszym takim doświadczeniem było pisanie wierszyków do „Rymowanek na trzy szeregi logopedyczne” wydanych przez Wydawnictwo Harmonia w 2012 r. Kiedy otrzymaliśmy propozycję napisania po 60 wierszyków na każdy „czysty” szereg, wydawało nam się to niewykonalne, ale ostatecznie się udało.<śmiech>

Witold Szwajkowski: Jeszcze większym wyzwaniem było napisanie rymowanek logopedycznych do „Wierszyków ćwiczących języki…” wydanych przez Naszą Księgarnię. Zdarzało się, że w wierszyku do ćwiczenia określonej głoski, np. [cz], nie mogliśmy użyć żadnej innej głoski szeregu szumiącego, głosek pozostałych szeregów, ani też głoski [r], żeby uniknąć trudności logopedycznych. Nie mogliśmy więc wykorzystać jednej trzeciej głosek występujących w naszym języku, a dodatkowo chcieliśmy, żeby nasze wierszyki były nie tylko prawidłowo zrymowane i zrytmizowane, ale też, żeby miały jakiś sens, były poprawne językowo, żeby nie były nużące dla dziecka i osoby dorosłej, która dziecku czyta. Chyba idzie nam coraz lepiej, bo po „Wierszykach…” udało nam się napisać jeszcze „Sto wierszyków nowych do ćwiczeń wymowy…” wydanych przez Wydawnictwo Wilga, w których narzuciliśmy sobie jeszcze ostrzejsze kryteria logopedyczne, a już w tej chwili mamy gotową kontynuację „Stu wierszyków nowych…”, na którą składają się również rymowanki logopedyczne w liczbie stu.

ES: Odnośnie inwencji twórczej, to ciągle coś nam przychodzi do głowy i ciągle coś piszemy, bo podczas kontaktów z dziećmi, rodzicami, logopedami i nauczycielami ujawniają się nowe, czasem bardzo konkretne potrzeby i rodzą się nowe pomysły. W efekcie mamy dużo gotowych tekstów, które czekają na swój czas. Wracamy do nich, gdy uda nam się zainteresować pomysłem wydawcę lub gdy dostajemy konkretną propozycję wydawniczą i wtedy dopracowujemy materiał do oczekiwań czy koncepcji wydawcy. Piszemy też na konkretne, określone przez wydawcę zapotrzebowanie, tak jak to było kilka lat temu ze wspomnianymi „Rymowankami na trzy szeregi logopedyczne…”.

PB: Rola twórcy nie ogranicza się w Państwa przypadku tylko do pracy z tekstem. Utrzymują Państwo kontakt z fanami dzięki stronie na facebooku, promują Państwo swoje książki nie tylko w Internecie…

ES: Poprzez facebook staramy się docierać do potencjalnych czytelników z informacją o tym, że jesteśmy, że piszemy książki o jasno określonych celach, dla dzieci i do pracy z dziećmi. Dzielimy się też swoimi pomysłami na łączenie naszych rymowanych tekstów z zabawami i grami dla dzieci. Prawdę mówiąc, nie myślimy o sobie jako „twórcach literatury”, bo zajmujemy się różnymi rzeczami związanymi z edukacją i rozwojem dzieci. Pisanie książek jest jednym z naszych zajęć, choć na pewno od kilku lat stanowi ważną część naszego życia.

WS: Promowaniem swoich książek i działań edukacyjnych zajęliśmy się z konieczności. Gdy pojawiliśmy się na rynku książki w 2012 roku, to wkrótce zorientowaliśmy się, że mimo wydania książek cenionych przez fachowców, informacja o nich dociera do ograniczonego kręgu potencjalnych czytelników.

ES: Na facebooku budujemy grono sympatyków naszych publikacji i pomocy. Ich liczba rośnie powoli, bo robimy to samodzielnie i po amatorsku. Staramy się nie stosować agresywnej, nachalnej reklamy i mamy nadzieję, że do grona naszych fanów dołączają osoby faktycznie przekonane o wartości tego, co oferujemy jako autorzy. W ciągu trzech lat na facebooku było kilka konkursów, w których nagrodami były nasze książki lub nasza autorska zabawka edukacyjna o nazwie „Edukrążki”. Nagrody książkowe to były nasze egzemplarze autorskie lub książki kupione przez nas w wydawnictwach po cenach autorskich. „Edukrążki” sponsorował producent, ale też nie mogły to być duże zestawy, bo Edutronika to mała firma o skromnych środkach.

Przykładowe zastosowanie edukrążków

Przykładowe zastosowanie edukrążków

WS: Przez kilkanaście miesięcy prowadziliśmy weekendowe zajęcia z dziećmi w ramach Białołęckiego Uniwersytetu Dzieci. To było bardzo ciekawe doświadczenie, ale tam nie promowaliśmy swoich książek, a raczej wykorzystywaliśmy własne rymowane teksty do przekazywania treści edukacyjnych z różnych dziedzin: języka polskiego, psychologii, matematyki, fizyki. To były często teksty dotychczas nigdzie nie publikowane i często pisane specjalnie na potrzeby tych zajęć. Przeprowadziliśmy też cykl zajęć z edukrążkami, zakończony zawodami zręcznościowymi, w których nagrodami były inne nasze pomoce.

Elżbieta Szwajkowska prowadzi zajęcia podczas Białołęckiego Uniwersytetu Dzieci, 2013 r., fot. archiwum prywatne Państwa Szwajkowskich

Elżbieta Szwajkowska prowadzi zajęcia podczas Białołęckiego Uniwersytetu Dzieci, 2013 r., fot. archiwum prywatne Państwa Szwajkowskich

WS: „Wierszyki ćwiczące języki…” okazały się tak dużym sukcesem wydawniczym, że Wydawnictwo Nasza Księgarnia wykorzystało książkę do zainicjowania serii. Na zaproszenie tego Wydawcy mieliśmy kilka razy okazję spotykać się z małymi czytelnikami i ich rodzicami na targach, podpisująszwajkowscyc książki. Od ponad roku współpracujemy z krakowskim Wydawnictwem WiR, które jest organizatorem warsztatów dla logopedów, nauczycieli i rodziców. Mamy tam swój warsztat na temat wykorzystania rymowanek w zabawach edukacyjnych z ćwiczeniami logopedycznymi. Spotkania odbywają się w różnych miejscach w Polsce, a najbliższe będzie w lutym w Warszawie. Dzięki temu mamy unikalną możliwość pracować na naszych tekstach z ich adresatami – logopedzi i nauczyciele na zajęciach korzystają z naszych publikacji, testują je, a na przerwie lub po zajęciach mogą je kupić na stoisku Wydawcy. Bardzo sobie cenimy tę możliwość zdobywania wiedzy i kontaktu z czytelnikami. Wiele spośród osób spotkanych na warsztatach utrzymuje z nami kontakty mejlowe.

PB: Ile czasu poświęcają Państwo na takie działania promocyjne?

ES: Na to pytanie nie bardzo potrafię odpowiedzieć. Nie wiem, jak to policzyć. Działania na facebooku nie są systematyczne. Spotkania na targach z czytelnikami to kilka godzin plus podróż. Warsztaty to kilka do kilkunastu godzin, w zależności od tego, gdzie się odbywają. Trzeba jeszcze dodać czas na przygotowanie się.

PB: Załóżmy, że świeżo upieczony logopeda, który będzie czytał zapis naszej rozmowy, rozważa tworzenie pomocy terapeutycznych. Czy jest to zajęcie, które – Państwa zdaniem – może stanowić podstawowe źródło dochodu?

WS: Może tak, choć pod pewnym warunkiem. Przy założeniu, że pomoce są dobre merytorycznie i dobrej jakości, warunkiem niezbędnym są środki na promocję, i to promocję na większą skalę niż taka, jaką my prowadzimy na facebooku. Informacja o takich pomocach musi dotrzeć do potencjalnych zainteresowanych, co nie jest łatwe. Konieczne więc wydaje się znalezienie silnego finansowo partnera, który będzie dysponował środkami na reklamę lub własnymi kanałami dystrybucji. Zbudowanie własnego systemu sprzedaży bez znaczących środków finansowych uważamy za mało prawdopodobne. My nie utrzymujemy się tylko ze sprzedaży książek. Generalnie wychodzimy z założenia, że lepiej nie ograniczać swoich dochodów do jednego źródła.

PB: Co poradziliby Państwo logopedzie, który chciałby wydać autorską książeczkę logopedyczną? Co warto wiedzieć?

ES: Odnośnie strony logopedycznej nie zabieramy głosu, bo logopeda będzie wiedział to, czego my musimy się dowiadywać – ma wykształcenie i zna potrzeby. Jeśli chodzi o tekst, to musi być napisany przynajmniej poprawną polszczyzną i nie może zawierać błędów logicznych, bo nie wolno dzieciom przekazywać i utrwalać niewłaściwych wzorców. Ćwiczenia logopedyczne nie są raczej ulubionym zajęciem dzieci, więc tekst nie może być nudny. Często autorowi wydaje się, że jego tekst jest świetny, a przynajmniej bardzo dobry. Nam też tak się kiedyś wydawało. Nauczyliśmy się, że trzeba tekst odłożyć i wrócić do niego za jakiś czas. Zwykle znajdujemy jakieś błędy lub coś, co można napisać lepiej, ale wymaga to pewnego dystansu. My pracujemy we dwoje, co bardzo ułatwia pracę, ale ktoś, kto pisze sam, powinien dać tekst do przeczytania zaufanej osobie, niekoniecznie z branży logopedycznej. Samemu trudno znaleźć własne błędy, zwłaszcza w tekście rymowanym.

Karta z książeczki "Wierszyki ćwiczące języki", opublikowana za zgodą autorów

Karta z książeczki „Wierszyki ćwiczące języki”, opublikowana za zgodą autorów

WS: Warto też sprawdzić napisane teksty w praktyce, w pracy z dziećmi, gdyż taka pozytywna weryfikacja jest znaczącym argumentem w rozmowie z potencjalnym wydawcą. Trzeba też uzbroić się w cierpliwość przy szukaniu odpowiednich kon

taktów, bo wiemy, że wydawcy otrzymują bardzo dużo różnych propozycji wydawniczych i nawet jeśli ich jakiś pomysł zainteresuje, to do wydania książki mija sporo czasu.

PB: Domyśsto-wierszykowlam się, że pokłady Państwa kreatywności nie zostały jeszcze wyczerpane, więc jako jeden z fanów zapytam, nad czym Państwo pracują teraz?

WS: Powstaje zbiór krótkich, rymowanych historyjek dla maluchów, opartych na dowcipie sytuacyjnym. Warstwa tekstowa jest gotowa, a teraz pełna pasji ilustratorka pracuje nad grafiką. Publikacja powstaje dla konkretnego wydawnictwa, więc powinna się niebawem ukazać. Równolegle pracujemy nad dużą autorską serią edukacyjną dla dzieci, której początkiem są „Wierszyki ćwiczące języki…”, a kontynuacją „Sto wierszyków nowych…”. To duży projekt, ale większość materiału tekstowego mamy już na dyskach — po „leżakowaniu” <śmiech>

chl4„Poradnik świeżo upieczonego logopedy” to seria postów ukazująca wizję pracy w zawodzie logopedy. Artykuły stanowić mają w założeniu źródło „natchnienia” zawodowego. Poradnik, mimo nazwy, nie dostarczy gotowych rozwiązań, nie rozwikła osobistych dylematów, nie podpowie, którą pójść drogą. Jeśli stanie się natomiast inspiracją do podjęcia własnych zawodowych decyzji, spełni swoją rolę.

miniatura-anna-loza

O tym, że słowa mają olbrzymią moc przekonuje uczestników prowadzonych przez siebie szkoleń. W Internecie opowiada tę prawdę w swoich edukacyjnych grafikach. Z Anną Łozą-Dzidowską, właścicielką firmy Zwrotnica — projektowanie zmiany, rozmawiałam o wpływie słów na nasze życie osobiste i zawodowe, przekonaniach utrudniających osiąganie sukcesu i warunkach zmiany.

Patrycja Bilińska: Połączenie grafiki z psychologią biznesu skutkuje efektami, którymi zachwycam się i jako logopeda, i jako polonista. Skąd pomysł na tak innowacyjne połączenie?

Anna Łoza-Dzidowska: To życie napisało taki scenariusz <śmiech>.

A tak poważnie – uważam, że czasy, kiedy ludzie specjalizowali się tylko w jednej dziedzinie, dawno minęły. Dynamika zmian zachodzących wokół nas często wymaga radykalnych decyzji, również zawodowych. Z wykształcenia jestem artystą plastykiem. Ukończyłam Akademię Sztuk Pięknych w Katowicach, gdzie zrobiłam dyplom z malarstwa i grafiki książkowej. W latach 80. komputer nie był jeszcze narzędziem pracy grafika. Z literami miałam bezpośredni, dosłownie „fizyczny” kontakt — w pracowni zecerskiej, gdzie składaliśmy teksty, używając do tego drewnianych i ołowianych czcionek.

reklama kalendarza

Plakaty i ilustracje książkowe powstawały w tradycyjny sposób — technikami malarskimi. Bardzo ważną rolę w kształtowaniu mojego warsztatu graficznego odegrały zajęcia w pracowni typografii, gdzie tworzyliśmy graficzne metafory ze słów i liter. Bez tego przygotowania – warsztatowego i typograficznego – nie powstałyby grafiki komputerowe, które teraz publikuję na facebooku. Nie powstałby kalendarz typograficzny na 2016 rok, który jest zwieńczeniem ubiegłego roku, intensywnego i płodnego w projekty. Do stworzenia 108 znaków graficznych, które ilustrują kalendarz, wykorzystałam moją wiedzę na temat projektowania graficznego.

kalendarze

Skąd w moim życiu pojawił się wątek psychologiczno-biznesowy? Od wielu lat interesuję się psychologią i socjologią. Skończyłam szkołę trenerów i studia coachingowe, ponad 15 lat współpracuję ze znaczącą firmą szkoleniową – Exbis Eksperci Biznesmenom.

Ponad dwa lata temu powstała firma Zwrotnica Projektowanie Zmiany, która połączyła moje kompetencje i zainteresowania. To, co do tej pory w życiu osiągnęłam zawodowo i czego nauczyłam się od innych i na studiach, zostało wykorzystane dla tworzenia własnego biznesu. Biznesu opartego o pasję.

PB: Słowo w tworzonych przez Panią materiałach odgrywa często kluczową rolę. Jaką wartość ma ono dla Pani w życiu osobistym i zawodowym?

AŁD: Siła słowa jest ogromna, a my nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. W trakcie moich szkoleń zawsze powtarzam uczestnikom, którzy na warsztatach z komunikacji poznają analizę transakcyjną, że jest to teoria, którą powinni poznać przyszli rodzice, zanim zdecydują się na rodzicielstwo i zanim otworzą usta, żeby cokolwiek powiedzieć do swoich dzieci. Słowa, które słyszymy, kiedy jesteśmy mali, pracują w nas przez całe życie, przybierając miedzy innymi formę monologu wewnętrznego. Jest wiele potrzebnych, pouczających i motywujących komunikatów towarzyszących naszemu rozwojowi, które słyszymy od bliskich nam osób. Ale w spadku od naszych opiekunów i wychowawców otrzymujemy również takie słowa (a w rezultacie – takie przekonania), które mogą sprawić, że w życiu będziemy mieli ,,pod górkę”. Rodzicom łatwiej jest wychowywać grzeczne, a nawet ulegle potomstwo, ale później, w dorosłym życiu, taka postawa może okazać się dysfunkcyjna.

korczak

Moich rodziców bardzo szanuję i zawdzięczam im bardzo dużo, ale niewątpliwie preferowali wychowanie przez podporządkowanie i uległość. Musiałam wykonać niemałą prace nad sobą, aby móc robić to, co robię dziś w swoim życiu. Powiedzenie „dzieci i ryby głosu nie mają” na długo dźwięczało w moich uszach, wywołując tremę, uczucie nieśmiałości oraz niewiary we własne słowa i opinie. Nawet wtedy, gdy zabierałam głos, już jako dojrzała kobieta. Często jest również tak, że nawet w dorosłym życiu kręcą się wokół nas osoby, które utwierdzają nas w niezdrowych przekonaniach. W pewien sposób przyciągamy je do siebie. Dla mnie to, że teraz prowadzę zajęcia z kilkudziesięcioosobową grupą szkoleniową, do której zwracam się z różnymi komunikatami, objaśniając teorie i przekonując do przyjęcia określonych postaw, jest najlepszym potwierdzeniem pracy, którą wykonałam nad sobą.

Dobór słów ma bardzo duże znaczenie.

ryby

PB: Jaki wpływ na podejmowanie zawodowych decyzji mają słowa, których używamy oraz te, które kierowane są do nas?

AŁD: Olbrzymi. Wiąże się on z tym, o czym mówiłam już wcześniej. Monolog wewnętrzny może albo nam sprzyjać, albo odbierać wiarę we własne możliwości. Słowa, których używamy w nieustannym dialogu wewnętrznym, opisują zarówno nas samych, jak i zachodzące wokół zjawiska. Czasami jest to zdrowa semantyka, zdarza się jednak, że jest dla nas szkodliwa i może źle wpływać na nasze decyzje, również te zawodowe.

chce

PB: Zwrotnica inspiruje do zmian. Co zyskujemy dzięki wyjściu ze swojej strefy komfortu?

AŁD: Zmiana to proces, który wymaga od nas wysiłku. Wiąże się również z tym, że musimy poradzić sobie z wewnętrznym oporem, powodowanym przez uruchamiające się nieświadome mechanizmy. Niejednokrotnie jest tak, że wolimy się męczyć z czymś, co dobrze znamy, do czego przywykliśmy, niż podejmować ryzyko związane z wyjściem ze strefy komfortu. Ważne zmiany w życiu wymagają czasu i uwolnienia umysłu od wcześniejszego zaangażowania. Broniąc statusu quo, nasz umysł podejmuje wszelkiego rodzaju strategie obronne. Zakotwiczamy się w miejscu zamiast zmienić to, co jest dla nas niekorzystne, ale oswojone.

zrobie

PB: Skąd czerpie Pani inspiracje do swoich grafik?

AŁD: Jestem podglądaczem i podsłuchiwaczem rzeczywistości <śmiech>. Mam otwarty umysł i zdecydowanie więcej odwagi, niż kiedykolwiek wcześniej w życiu. Ponad 15 lat szkoleń z tzw. miękkich umiejętności dało mi teoretyczne podstawy do robienia moich typograficznych plansz edukacyjnych. Przygotowywanie prezentacji na szkolenia, wizualizacja treści — to jeden z elementów pracy trenera. Od tego zrobiłam tylko krok do tworzenia grafik edukacyjnych jako Zwrotnica, czyli ta, która przestawia na inny tor myślenia.

PB: Jaką myśl przekazałaby Pani logopedom, którzy spragnieni są zmian w swoim życiu zawodowym? Od czego powinni zacząć wprowadzanie nowego?

AŁD: W przechodzeniu przez proces zmiany pomaga przyjęcie postawy otwartej wobec świata, zaufanie i wiara we własne siły. Wiąże się to z poczuciem wartości i rozeznaniem własnych możliwości. Pomocna jest świadomość emocji, które pojawiają się w związku ze zmianami. Ale najważniejsze jest przygotowanie i zaplanowanie. Warto też przed przystąpieniem do zmian zadać sobie pytania. Jaki mam wpływ na rzeczywistość? Jaki mogę mieć wpływ na przyszłość? Czego ja chcę? Co jest dla mnie ważne w życiu? Co jest dla mnie dostępne? Jakie są dobre strony zmiany? Co mogłoby być minusem nowej sytuacji? W jakim kierunku chcę zmierzać? Do czego dążę? Co takiego sprawia, że nie jestem w stanie dalej tkwić w obecnej sytuacji?

zmiana

Zwrotnica ma w swojej ofercie specjalne sesje coachingowe, przeprowadzane przy pomocy autorskich narzędzi (kart i plansz), które pozwalają zaplanować w sposób kreatywny i nieszablonowy właśnie zmiany w życiu zawodowym. Serdeczne zapraszam do skorzystania z tej możliwości. Efekty są dla uczestników takich spotkań zaskakujące, dla mnie zaś stanowią źródło olbrzymiej satysfakcji z tego, że moja pasja i kompetencje mogą stanowić inspirację dla innych.

Na etapie planowania ważne jest racjonalne podejście, analiza szans i zagrożeń, natomiast gdy przystępujemy do działania, warto mieć pozytywne nastawienie i dużo optymizmu. Należy jednak pamiętać, że po osiągnięciu celu nowa rzeczywistość powszednieje. Co pewien czas warto podejmować nowe wyzwania, skupiać się na coraz to innych obszarach życia.

zrobiłem

Kreatywność logopedy Katarzyny Stempień nie ma granic. Na zdjęciu — w stroju lwa. fot. prywatne archiwum mojej rozmówczyni

Kreatywność logopedy Katarzyny Stempień nie ma granic. Na zdjęciu — w stroju lwa. fot. prywatne archiwum mojej rozmówczyni

Stosunkowo często zdarza się, że — zaangażowani w terapię swoich dzieci — rodzice (by nie powiedzieć matki) decydują się na podjęcie studiów, umożliwiających bardziej świadome i poparte teoretyczną wiedzą wspomaganie rozwoju swoich potomków. Katarzyna Stempień jako matka obserwowała pracę wielu specjalistów. Obecnie jako logopeda inspiruje innych terapeutów do twórczej pracy. Autorka strony na facebooku Smykoterapia zgodziła się podzielić ze mną, i z Wami, refleksjami na temat swojej drogi do logopedii (kreatywnej oczywiście;-)).

Patrycja Bilińska: Przez wiele lat miałaś okazję obserwować pracę różnych logopedów jako matka…

Katarzyna Stempień: To prawda. Z perspektywy czasu i wkroczenia na drogę logopedii traktuję tamte spotkania, niektóre lepsze, inne mniej jako dużą dawkę nauki i obserwacji specjalistów przy pracy.

PB: Czy decyzja o podjęciu studiów logopedycznych podyktowana była chęcią pracy z własnym synem, potrzebą pomocy innym dzieciom (robię to dla kogoś), czy może refleksją na temat sposobów realizacji własnej zawodowej drogi –w kontekście samorealizacji (robię to da siebie).

KS: Nigdy nie planowałam zostać terapeutą własnego dziecka. Byłam szczęśliwa w swojej pracy, realizowałam się i czułam, że jestem dobra w tym, co robię. Można powiedzieć, że wszystkie czynniki, aby niczego nie zmieniać, były spełnione. Było dla mnie naturalne, że gdy tylko sytuacja pozwoli, wrócę do pracy. Rewolucja w moim życiu, podyktowana terapią syna, dopiero po pewnym czasie dała owoc, jakim jest bycie logopedą. To były małe kroki na przestrzeni kilku lat. Każde szkolenie, wykłady, warsztaty, które chciałam, aby wzbogaciły nasze domowe zajęcia, zaczęły budować nową drogę.

Fot. prywatne archiwum mojej rozmówczyni

PB: Czy podjęcie studiów logopedycznych wiązało się dla ciebie z rezygnacją z dotychczasowej pracy bądź stylu życia? Czy zmiana miała charakter radykalny czy może wręcz przeciwnie – niewiele zmieniła w twoim dotychczasowym życiu?

KS: Radykalna zmiana miała miejsce kilka lat wcześniej. W czasie ciąży, od 5 tygodnia musiałam leżeć, co wiązało się z rezygnacją z pracy i każdej aktywności, która do tej pory wypełniała mój czas. Studia logopedyczne były przemyślane i wkraczałam w nie z pewną dawką wiedzy teoretycznej i praktycznej. Przygotowanie bazowało głównie na tym, co działo się wokół terapii mojego dziecka, historii rodziców dzieci, których poznałam na różnych grupach wsparcia, ale dawały mi pewien obraz tego, na co się decyduję i jak chciałabym, aby moje zajęcia wyglądały.

PB: Stworzyłaś własną markę, wykreowałaś swoje nazwisko na facebooku prowadząc popularną stronę, dałaś się poznać jako pasjonatka z artystyczną duszą. Wreszcie aktywnie wkroczyłaś w szeregi pracujących logopedów. Jak się czujesz, realizując życiowy plan?

KS: Pomimo bibułowego chaosu i kolorowego bałaganu jaki zwykle jest wokół mnie, niezliczonej ilości mazaków, rolek po papierze, które turlają się po podłodze — czuję, że jestem poukładana. Dopiero zaczynam działać i mam nadzieję trochę pomieszać w farbach i logopedii.

smykoterapia

Logo, stworzonej przez Katarzynę Stempień, Smykoterapii na tle uroczych rysunków.

PB: Czy doświadczenie zdobyte jako matka i refleksje towarzyszące uczestniczeniu w terapii swojego syna – domyślam się, że każdemu rodzicowi towarzyszą jakieś przemyślenia w tej kwestii – pomogło ci bardziej świadomie podjąć się pracy zawodowej?

KS: Zdecydowanie tak. Mogę domyślać się, co dzieje się w głowie rodzica, który diagnozuje dziecko. Jakie ma strachy w sobie, co chciałby wiedzieć, a o co wstydzi się zapytać, aby nie zostać źle zrozumianym. Wiem, że czasami może być bardzo zmęczony, że czasami nie ma sił, ponieważ obok logopedii ma również bardzo dużo innych obowiązków i wytycznych. Bardzo dokładnie pamiętam, jak sama czułam się w tej sytuacji i czego potrzebowałam. Sama wydeptałam wiele ścieżek do lekarzy i poradni, przygotowywałam dziecko do różnych zabiegów. Te wszystkie szczegóły w tej chwili są bardzo przydatne.

PB: Mając w ręku dyplom, podjęłaś się pracy z dziećmi. Czy terapię logopedyczną syna prowadzisz sama czy może powierzyłaś ją komuś innemu?

KS: Mój syn był zawsze pod opieką innego logopedy, nawet kiedy już sama pracowałam w zawodzie. Unikałam sytuacji, w której będę łączyła bycie mamą i terapeutą. Dopiero od września zeszłego roku postanowiłam przejąć również te obowiązki — było to podyktowane względami czasowymi, które dotyczyły mojej pracy zawodowej i jego obowiązków szkolnych. Chociaż w szkole również jest logopeda i pracując w domu korzystamy z jego zaleceń i propozycji.

zagadki-w-jajkach

Zagadki w jajkach — Katarzyna Stempień inspiruje pomysłami.

kredka

„Poradnik świeżo upieczonego logopedy” to seria postów ukazująca wizję pracy w zawodzie logopedy. Artykuły stanowić mają w założeniu źródło „natchnienia” zawodowego. Poradnik, mimo nazwy, nie dostarczy gotowych rozwiązań, nie rozwikła osobistych dylematów, nie podpowie, którą pójść drogą. Jeśli stanie się natomiast inspiracją do podjęcia własnych zawodowych decyzji, spełni swoją rolę.

fot. Pixabay

Tysiące godzin spędzonych na zmuszaniu dziecka do powtarzania sylab („To jest krowa. MU. Powiedz: MU.”) czy słów („Banan. Ba-nan. Powtórz: ba-nan”) nie ma wielkiego (by nie rzec: żadnego) znaczenia dla jego mowy. Dzieci zmuszane do mówienia, zniechęcą się. Czy dorosły na hasło: „Weź coś powiedz!” wygłosi mądre przemówienie czy raczej odburknie agresywne „Spadaj!”? Tak i dziecko poddane usilnym naciskom — gadać nie zacznie.

Znaczenie motywacji i frajdy dla rozwoju mowy

Dzieci do mówienia muszą mieć motywację (i nie chodzi wcale o nagradzanie). Gadanie musi im coś załatwiać. Coś, tj. jakąś potrzebę. Uściślę — ich potrzebę, nie rodzica. Co to znaczy w praktyce? Ważniejsze dla dziecka jest „daj” niż „przepraszam” czy „dziękuję”, od którego zacząłby niejeden dorosły.

Drugi warunek „przepisu na gadanie” to frajda. W sytuacji stresowej mózg skupia się na ucieczce. Mówienie uaktywnia się najlepiej w swobodnej atmosferze, a najdoskonalej w swobodnej zabawie. To wtedy maluchy mówią najwięcej. I nie jest przypadkiem, że tyle słów przynoszą z przedszkola — nauczyły się ich w trakcie ZABAWY z innymi dziećmi, a nie dlatego, że pani nauczycielka kazała im je powtórzyć.

Co nie rozwija?

„Swobodny” to określenie, które odgrywa w tym przypadku kluczową rolę. Nie każda zabawa z dzieckiem jest rozwijająca. Kiedy rodzic koordynuje zachowanie dziecka, próbuje „ulepszać” jego pomysły, mówi mu, co powinien, a czego nie, narzuca schemat działania czy choćby wybiera za niego opcje, wówczas hamuje nie tylko jego kreatywność, ale i zniechęca do werbalnej aktywności. Tylko zabawa niedyrektywna buduje dziecięce poczucie wartości, wzmacnia relację i uczy ważnych zasad komunikacyjnych, takich jak naprzemienność, uważność (nie mylić z uwagą), otwartość na rozmówcę czy akceptacja bez osądzania. W zabawie niedyrektywnej nie narzuca się („Wybierz czerwoną kredkę.”), nie ocenia, nie krytykuje („Jak ty to robisz!”), nie radzi („Ja bym to zrobił tak i tak…”).

Czyli co mam robić?

Co zatem można? Proponować („Przyniosłem puzzle. Może poukładamy?”), nazywać zachowania (O! Podnosisz miecz…”) i uczucia („Widzę, że posmutniałeś.”) Wspieraniem rozwoju mowy dziecka jest ilustrowanie tego, co się dzieje wyrażeniami dźwiękonaśladowczymi („Bęc!”, „Łubudubu”). W takiej zabawie to motywacja wewnętrzna dziecka jest pobudką do działania, dlatego chwalenie („Super to narysowałeś”) może ją zniszczyć (dziecko będzie robić coś tylko po to, by uzyskać aprobatę rodzica, bez czerpania radości z wykonywania danej czynności — liczyć się będzie szybki efekt,  a nie działanie).

Przykłady, panie, przykłady!

W praktyce taka zabawa może wyglądać, na przykład tak: link. Dziecko, z którym na filmiku prowadzi zajęcia Kamil Lodziński metodą GPS, ma prawdopodobnie autyzm. Ukazuje jednak ideę takiej zabawy. Mój zdrowy pięcioletni syn po obejrzeniu tego filmu powiedział, że on też chce się z tym panem pobawić. Razem z młodszym bratem obejrzeli całą serię udostępnioną na profilu Alternatywne Brzmienie Słów i Wspomaganie Mowy w Potrafię więcej. Byli zachwyceni!

Znaczenie zabawy dla rozwoju dziecka

Znaczenie zabawy dla rozwoju dziecka jest niedoceniane. Tymczasem „To właśnie w różnego rodzaju zabawach dziecko wyraża najpełniej siebie i swój stosunek do świata” [1]. Co więcej zabawa rozwija wyobraźnię i pamięć. Dzięki niej dziecko nabywa humanistyczne wartości – uczy się dzielić, dawać, współdziałać. Jest okazją do ekspresji, a samo dziecko staje się w niej twórcą [2]. To nie wszystko!

„To w zabawie dziecko uczy się twórczych zachowań społecznych, podejmowania inicjatyw, przede wszystkim zaś wiary we własne siły i własną moc sprawczą.” [3]

Jakieś wnioski?

Podsumowując — zabawa niedyrektywna ma wpływ na całościowy rozwój dziecka. Duże znaczenie odgrywa w rozwoju komunikacji, w tym mowy. Może zamiast zapisywać potomka na kolejne już zajęcia dodatkowe — warto, zamiast tego, się z nim pobawić?

zabawa

Chodnik, kamyki i wyobraźnia — gwarancją udanej zabawy.

[1] Halina Dmochowska, Zabawa tematyczna istotnym czynnikiem wspomagającym rozwój małego dziecka, [w:] B. Cytowska, B. Winczura (red), Wczesna interwencja i wspomaganie rozwoju u dzieci z chorobami genetycznymi, wyd. Impus, Kraków 2011, s. 159

[2] Dostrzegli to, między innymi, tacy badacze jak Przetacznik-Gierowska, Makiełło-Jarża, Baley czy Lewis, za: H. Dmochowska, dz. cyt.

[3] H. Dmochowska, dz. cyt., s. 162

gloska

Na zdjęciu Katarzyna Czyżycka, autorka bloga logopedycznego „Głoska – logopedia z punktu widzenia logopedy”, fot. archiwum prywatne mojej rozmówczyni

Blog specjalistyczny może być sposobem na kreowanie wizerunku, reklamę własnej działalności, a nawet na zarabianie. Jego tworzenie sprawdza się w wielu dziedzinach. Czy także dla logopedy będzie dobrym pomysłem — zapytałam Katarzynę Czyżycką, autorką bloga „Głoska — logopedia z punktu widzenia logopedy”.

Patrycja Bilińska: Prowadzenie bloga polecane jest przez doradców zawodowych jako sposób na budowanie wizerunku specjalisty. Czy i w jakim stopniu „Głoska” spełnia taką rolę?

Katarzyna Czyżycka: Na początku miała inny cel. Ale z czasem rzeczywiście zaczęła budować mój wizerunek. Kiedy to zrozumiałam (bo nie zauważyłam od razu), zaczęłam działać trochę bardziej świadomie – wpisy zaczęły pojawiać się bardziej regularnie, a nie spontanicznie, trochę dłużej nad nimi myślę, co skutkuje mniejszą ilością literówek – choć i te się zdarzają. Zaczęłam też pisać trochę mniej emocjonalnie i bardziej uważać na to, co przekazuję. Podstawowa zasada „Głoski” – nie szkodzić.

paulina-socha2

Paulina Socha prowadzi terapię logopedyczną w prywatnym gabinecie w Tyczynie. Zdjęcie udostępnione przez moją rozmówczynię.

Spotkałyśmy się w mroźny poniedziałkowy wieczór w klimatycznej kawiarence. Zrobiła na mnie wrażenie osoby ciepłej, otwartej i zaangażowanej w swoją pracę. Paulina Socha, logopedka z Łańcuta, zgodziła się — w ramach projektu „Poradnik świeżo upieczonego logopedy” — podzielić ze mną refleksjami na temat uroków prowadzenia własnej działalności gospodarczej.

0 2880
kiczowy zimowy obrazek

kiczowy zimowy obrazek

Nigdy nie rozumiałam idei składania życzeń i do dziś mam mieszane uczucia, słysząc popularne w grudniu „Wesołych Świąt!”. Abstrahując jednak od osobistych zapatrywań na tę kwestię, postanowiłam mimo wszystko złożyć Wam, logopedzi, życzenia. Zawodowe.

Życzę Wam przede wszystkim wolności — takiej, która daje możliwość swobodnego wyrażania myśli, realizowania pomysłów i zaspokajania ambicji. Wolności, która pozwala na asertywność wobec osób, które tę wolność chcą podeptać. Wolności, która rodzi satysfakcję z własnego zachowania, bo pozwala na autentyczność. Wolności, dającej poczucie bezpieczeństwa i mocy dzięki posiadaniu pełnej kontroli nad własnym życiem.

Życzę Wam też odwagi do realizacji własnych (a nie cudzych) pomysłów zawodowych. Aby każdy dzień przynosił satysfakcję z urzeczywistniania założonych celów i przybliżał do zdefiniowanego sukcesu. Życzę Wam, aby praca nie była tylko pracą, budynkiem, w której trzeba odsiedzieć osiem godzin bez refleksji i zapału, ale sposobem realizowania jednej z ważnych życiowych dróg.

Na koniec jeszcze  życzę Wam, żeby ludzie, z którymi się stykacie, posiadali choćby jedno — zdrowy rozsądek.

Dla siebie poproszę o to samo.

Dziękuję!

0 2619

Obraz (13)

Z ciarkami na plecach wspominam męczarnię, jaką były dla mnie na studiach zajęcia z pedagogiki. Przywołuję z pamięci niezwykle pasjonujące tematy półtoragodzinnych spotkań — np.: Jak wykorzystać podczas lekcji ilustracje z podręcznika? Uderzając głową w blat stolika, zastanawiałam się, dlaczego pedagogika jest tak daleka od nauki. Jakże się wtedy myliłam! Moje ówczesne refleksje były jednak dowodem na mało trafny dobór zagadnień w programie specjalizacji nauczycielskiej i pewnie też sposobu prowadzenia zajęć w oparciu o subiektywne refleksje wykładowców, bez odwoływania się do teorii naukowych.

I tak sobie myślę, że ważniejsze od — w moim odczuciu — niewiele znaczących przemyśleń na temat tego, czy temat lekcji podawać na początku, w środku czy na końcu, byłoby zapoznanie się z podstawami terapii behawioralnej i zasadami komunikacji według Thomasa Gordona lub Marshalla Rosenberga. Kiedy słyszę z ust nauczyciela, wyrzucającego rysunek dziecka do kosza, słowa w stylu: „Ale pobrudziłaś kartkę. Jak nie umiesz rysować, to nie będziesz wcale!” tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to teorie komunikacji powinny być priorytetem w kształceniu pedagogów.

To nie ton wypowiedzi jest dowodem bycia miłym czy życzliwym, a wypowiadane słowa (współgrające z mową ciała). Łagodnym głosem można dziecko podeptać, ośmieszyć, zawstydzić, upokorzyć i — co gorsza — nie zdawać sobie z tego sprawy.

Do tematu wrócę, bo budzi we mnie żywe emocje. Dzisiaj chciałam dać upust swojej złości. Tak, ja daję sobie do niej prawo. Dzieci się zazwyczaj za nią karze.

Okładka "Szumiących przygód"

Ale że o co chodzi?

Zaczęło się od tego, że chciałam napisać opowiadanie terapeutyczne, które pomoże dzieciom oswoić się z myślą, że czeka je wizyta u logopedy. Nie skończyłam jednak na trzech stronach — powstało ich bowiem aż 30. Szymek — bohater, którego stworzyłam — przebrnął ze mną przez całą terapię głoski [sz]. Zbiór, który powstał, ma w założeniu pełnić rolę nie tylko terapeutyczną, ale i motywującą. Z logopedyczną na czele, oczywiście!

Szymek, główny bohater "Szumiących przygód", rys. Patrycjusz Kanka

Szymek, główny bohater „Szumiących przygód”, rys. Patrycjusz Kanka

Do rzeczy!

„Szumiące przygody” to zbiór opowiadań o Szymku, pierwszoklasiście, który pewnego dnia dowiaduje się, że sepleni. To wizyta u logopedy staje się początkiem logopedycznych przygód. W przeprawie przez naukę głoski [sz] pomaga cała rodzina. Dzięki temu, że opowiadania zawierają „podpowiedzi i zadania”, dzieci, którym się je zaserwuje, będą mogły wykonywać ćwiczenia razem z głównym bohaterem. Każdy z rozdziałów odwołuje się do jednego z etapów nauki głoski, uwzględniając kolejność respektowaną przez logopedów podczas terapii.

Dzięki takiemu zabiegowi opowiadania mogą być traktowane jako „zadanie do poduszki” w ramach uzupełnienia terapii, a także jako samodzielna forma nauki głoski w przypadku, gdy przyczyna seplenienia ma charakter motoryczny (przy czym dla bezpieczeństwa dodam: zapoznaj się najpierw z opinią logopedy).

Grupa docelowa, inaczej mówiąc: komu to potrzebne?

Opowiadania mogą się przydać:

  • samym logopedom jako jedna z form pomocy logopedycznej — wywołanie i utrwalanie głoski [sz],
  • rodzicom, których dzieci nie wymawiają głoski [sz] i którzy chcieliby im ułatwić sprawę (uwaga! dozwolone dla dzieci od 4 lat),
  • rodzicom — których dzieci niekoniecznie mają wadę wymowy — ale którym zależy na wypracowaniu u nich strategii dążenia do sukcesu (w przeciwieństwie do: unikania porażki). W tym kontekście opowiadania potraktować można jako sposób na programowanie sukcesu u dzieci. Szymek, główny bohater, pokonuje trudności, jakie napotyka na drodze do wyznaczonego celu, by ostatecznie zaprezentować efekty swoich starań podczas szkolnej akademii. Sam motywuje się do działania (motywacja wewnętrzna) i świadomie buduje swój osobisty sukces.
  • jako że zbliża się 6 grudnia dodam na koniec, że dla świętego Mikołaja;-)

 

  • Ilustracja autorstwa Patrycjusza Kanki do opowiadań pt. "Szumiące przygody" Patrycji Bilińskiej, wydanych przez Wydawnictwo Harmonia

    Ilustracja autorstwa Patrycjusza Kanki do opowiadań pt. „Szumiące przygody” Patrycji Bilińskiej, wydanych przez Wydawnictwo Harmonia

Czy warto?

Tego już Wam nie powiem. Wypunktuję jednak dodatkowe plusy:

  • cena: 8,40, czytaj: inwestycja niewspółmierna do sukcesu, jaki czeka Twoje dziecko:-)
  • ilustracje gotowe do pokolorowania według własnego pomysłu,

Fragment „Szumiących przygód” przeczytać możesz tu, a jeśli stwierdzisz, że „ryzyk-fizyk sprawdzę, co to”, możesz nawet kupić;-) O tu.

Po przeczytaniu pamiętajcie o tym, by podzielić się swoimi refleksjami:P

struktura-male2

Największy poziom poczucia bezpieczeństwa w szkole podstawowej odczuwałam na lekcjach, których struktura była niezmienna. Nauczyciel przewidywalny nie budził lęku. To praktykanci, którzy chcieli zaskakiwać, zaciekawić i szokować, wzbudzali niepokój. I nie chodzi wcale o to, żeby było nudno, ale … bez nadmiaru niespodzianek.

Pamiętam najdłuższe w swoim życiu szkolenie — codziennie przez dwa tygodnie od rana do wieczora. Byłam już na tyle przywiązana do osób je prowadzących i ich stylu przekazywania informacji, że zmiana prowadzącego po tym okresie wzbudziła we mnie niepokój, zrezygnowanie i złość. Nie wynikało to wcale z tego, że kolejny prowadzący był „gorszy”, ale z niechęci, jaką żywi się do zmian (por. strefa komfortu).

Myślę, że i na zajęciach logopedycznych strukturalizacja (jak ją nazywają behawioryści) czy rytualizacja (jak wolą humaniści), okazać się może dobrym pomysłem. Każdy chce wiedzieć, ile czeka go zadań i na jakim etapie są zajęcia (ile do końca?).

Narysowałam sobie „na szybkiego” taką oto tablicę (drewniana podkładka pod puzzle):

struktura-male

Nie pasuje mi ten schemat do wszystkich dzieci, ale kiedy pasuje — używam;)

Najlepszym rozwiązaniem wydają się osobne karteczki oznaczające poszczególne części zajęć. Takie, które przylepia się na jakąś tablicę na początku zajęć (żeby dziecko wiedziało, co go czeka) i zdejmuje po jednej po skończeniu określonego zadania.

Wymyśliłam takie oto rymowanki dla poszczególnych rodzajów ćwiczeń:

1. Dla każdego smyka:

gimnastyka warg i języka.

(usprawnianie artykulatorów)

2. Wiem, że jesteś zuch.

Odsłoń uszy, ćwiczmy słuch!

(ćwiczenia słuchowe)

3. W głowie się nie mieści:

czas na bujne opowieści.

(budowanie zdań, narracji)

4. I Ty, i ja:

będzie gra.

(wszelkie ćwiczenia, które mogą być postrzegane przez dziecko jako gra)

5. A teraz panowie i panie

powtarzanie.

(jak nazwa wskazuje:P)

6. Niespodzianka czeka

na wytrwałego człowieka.

7. Super sprawa — niedyrektywna zabawa. 

(Podczas niedyrektywnej zabawy proponuje się aktywności, ale nie narzuca. Nie wydaje poleceń, nie radzi. To podążanie za dzieckiem.)

8. Dłoni ożywienie,

Kredek zatrzęsienie.

(ćwiczenia wymagające użycia kartki i kredek).

Co dodalibyście od siebie?;-)

struktura-male3