Authors Posts by Patrycja Bilińska

Patrycja Bilińska

Patrycja Bilińska
316 POSTS 22 COMMENTS

0 2477

baby-1151351_960_720

To, co wzbudza we mnie największe zdziwienie, niedowierzanie i sprzeciw podczas oglądania polskich seriali, to obraz ukazanego w nich dziecka. Aż się ma ochotę zapytać, czy ich twórcy widzieli kiedyś jakieś dziecko z bliska. Dziecko w serialu bowiem ukazane jest tylko w trzech odsłonach: ono śpi, siedzi cicho albo „idzie pobawić się do swojego pokoju”. Tyle!

Dwie najczęstsze sceny z dziećmi w polskich serialach [1]:

1:

Rodzic wychodzi w pokoju dziecka i z ulgą w głosie oświadcza swojemu gościowi: „Zasnął”. Ot, taki sprytny sposób na wprowadzenie motywu dziecka bez dziecka — nie trzeba opłacać małoletniego aktora.

2:

Rodzic spędza czas ze swoim dzieckiem, co nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek uważnością (por. T. Gordon) czy zabawą, raczej nadzorowanie kolorowania, ewentualnie układania klocków. Wchodzi wtedy gość, z którym to rodzic będzie rozmawiał. I wówczas wersje są dwie: jeśli jest to małe dziecko, siedzi nadal cicho podczas gdy dorośli rozmawiają. Realność takiej sytuacji w życiu: 0. Dlaczego? Dziecko szczególnie wtedy interesuje się rodzicem, gdy ten chce z kims porozmawiać – przez telefon czy na żywo. A to uwiesi się na nodze, udając, że jest błotem, a to będzie szarpał rodzica za rękaw, by akurat w tym momencie zadać pytanie niecierpiące zwłoki, a to nagle zapragnie jeść, pić lub sikać.

Druga wersja serialowej sceny zakłada możliwość usunięcia dziecka z planu kwestią: „Idź pobawić się do swojego pokoju, zaraz do ciebie przyjdę.” I każde dziecko bez słowa buntu udaje się na samotną zabawę. Realne, prawda?

Porównanie

Dziecko serialowe-page-001

Rodzic – zatroskany opiekun, który nie umie się bawić

Rodzic zachowuje się jak — wprawdzie przejęty swoją rolą, ale tylko — opiekun. Nie ma tam relacji. Nie ma zabawy. Nie ma też walki o przetrwanie, jaką przeżywają codziennie młodzi rodzice. Dzieci są oczywiście czyste i pięknie ubrane. Chłopcy do przedszkola chadzają w koszulach z kołnierzem, a dziewczynki w starannie wyprasowanych sukieneczkach. Rodzic docenia wartość posiadania dziecka, ale nie ukazuje się w serialach radości obcowania z nimi. Ani to się rodzic nie cieszy, ani dziecko. W prawdziwym życiu dziecko, które ma normalnych, nie znęcających się rodziców, większość dnia się śmieje, chichra i chochocze.

Podsumowując

Dzieci serialowe nie mają autonomii, są bierne, ledwo żywe i ledwo oddychające. Nie przejawiają emocji, nie „naprzykrzają się” rodzicom. Jedyne, co jest w nich porządne, to ubranie. Prawdziwe dzieci są fajne: mają własne zdanie, mnóstwo pomysłów na minutę, są spontaniczne, żywe i nawet przy jednej sztuce na dom – ma się wrażenie, że jest ich wszędzie pełno. Uważam, że sposób ukazania dziecka w polskich serialach znacząco odbiega od prawdy. Co więcej – wpływa raczej negatywnie na zapędy prorodzinne młodych Polaków, nie mających styczności z małymi dziećmi. Sama miałam taki okres w życiu, kiedy nie wiedziałam, że dzieci są fajne. Nie miałam z nimi żadnej styczności i mieć za bardzo nie chciałam. Gdybym opinię na temat dzieci zbudowała na podstawie polskich seriali, pewnie nie zajmowałabym się dziś zawodowo logopedią, a i osobistych potomków z pewnością też bym się nie doczekała. Tymczasem spodziewam się trzeciego, więc – jak widać – obraz świata buduję na innych źródłach niż telewizja;]

[1] Używając słowa „seriale”, mam na myśli te pokroju „Barwy szczęścia”, inaczej mówiąc: nastawione na liczbę odcinków, a nie jakość. Nie chcę obrażać wszystkich seriali, bo są też takie, które prezentują jakiś poziom. Większość jednak codziennych wgniataczy w kanapę ukazuje dzieci takimi, jakimi ciężko je spotkać w normalnym życiu.

0 4932

emocje015

Niby zdrowe, mówić umieją, a w pewnych warunkach, miejscach lub w towarzystwie określonych osób milkną, co rodzi niezrozumienie rodziców i nauczycieli. Dzieci z mutyzmem wybiórczym nie są „po prostu nieśmiałe”. Swoim niemówieniem nie robią też nikomu na złość. Ich problem rozpatrywany jest w kategoriach  fobii społecznej i zaburzeń lękowych. Z czego wynika dziecięce „nieodzywanie się” i jakich strategii radzenia sobie z problemem nie stosować?

Czym jest mutyzm?

Jest zaburzeniem, które nie pozwala mówić mimo chęci i wewnętrznego przekonania o takiej potrzebie. Mutyzm całkowity charakteryzuje się stałym milczeniem, a wybiórczy dotyczy co najmniej jednej sytuacji społecznej lub jednej osoby. Najczęściej dzieci rozmawiają z rodzicami w domu, a miejscem, w którym milkną jest przedszkole lub szkoła. I nie jest to bynajmniej winą nauczycieli. Dzieci z mutyzmem chętniej rozmawiają z dziećmi niż z dorosłymi. Zaburzeniu towarzyszyć mogą: depresja, moczenie nocne, tiki, nadruchliwość i zaburzenia lękowe.

Skąd ten mutyzm – hipotezy

Jedna z teorii, która nawiasem mówiąc najmniej do mnie przemawia, zakłada związek między przetrwałym odruchem Moro [1] a występowaniem mutyzmu wybiórczego. Dziecko z niewygaszonym odruchem jest cały czas gotowe do walki lub ucieczki, co wiąże się z występowaniem w organizmie hormonów stresu. Nadwrażliwość jednego z kanałów sensorycznych rodzi rodzaj dezorganizacji – organizm zużywa tak dużo energii do regulacji napływających bodźców, że wywołuje wycofanie.

Inna teoria zakłada, że specyficzne zahamowanie dziecka mutystycznego jest wrodzoną cechą temperamentalną. Badacze zadają sobie pytanie: na ile czynnikiem decydującym jest dziedziczenie, a na ile modelowanie zachowań przez rodziców.  U większości rodzin dzieci z mutyzmem obserwuje się bowiem zachowania polegające na trudnościach w kontaktach społecznych, zaburzenia lękowe, nieśmiałość lub nadmierną wstydliwość. Jedne z badań wykazały nawet, że w 70% rodzin, w których było dziecko dotknięte mutyzmem, u jej członków obserwowano symptomy fobii społecznej.

Zakłada się ponadto, że mutyzm może być wywołany przez przemoc wobec dziecka, także seksualną lub obserwowanie przez niego zachowań seksualnych. Szacuje się, że jest to około 10% przypadków. Rzadko też przyczyną jest przeżyta trauma, taka jak pobyt w szpitalu czy śmierć osoby bliskiej.

Źle prorokuje nadopiekuńczość rodziców, co postrzega się jako psychologiczną przyczynę mutyzmu: nadopiekuńczość blokuje bowiem ekspresję dziecka. Mutyzm może być również reakcją na depresyjność matki (ojców chyba nikt nie badał) lub niezaspokajanie potrzeb dziecka (obojętność).

Istnieje także teoria, zakładająca, że mutyzm jest wynikiem wysokiej potrzeby precyzji w komunikowaniu się, połączonej z brakiem wiary w możliwość osiągnięcia jej dostatecznego poziomu. Inaczej mówiąc: nie umiem powiedzieć tego dobrze, to nie powiem wcale.

Pamiętam jeszcze ze studiów logopedycznych dygresję jednego wykładowcy-psychologa, którego pacjentka nie odzywała się do ojca. Okazało się, że ten źle traktuje matkę. Dziewczynka utożsamiała się z nią, więc w ramach podświadomego sprzeciwu –zamilkła. Teza psychoterapeuty okazała się trafna: kiedy polepszyła się relacja między rodzicami, a ojciec zaczął lepiej odnosić się do żony, dziewczynka zaczęła mówić.

Jakie zachowania otoczenia pogłębiają mutyzm?

Przede wszystkim, zachęcanie do mówienia! Kiedyś powiedziałam jednej nauczycielce, by tak nie robiła, a stosowała raczej „odwracanie uwagi od mówienia”, ale mój głos odbił się od ściany niestety. Ona wiedziała swoje.

Po drugie obrażanie się na dziecko, okazywanie złości z powodu jego nieodzywania się, zmuszanie do mówienia, próby przekupstwa (Jak się odezwiesz, dam ci cukierka), ośmieszanie (Umiesz ty mówić?), zawstydzanie (Nie bądź taki nieśmiały!), obrażanie (Zachowujesz się jak jakiś nienormalny). Dziecko, które nie spełnia oczekiwań rodziców, nauczycieli czy kolegów, stać się może ofiarą agresji fizycznej lub psychicznej.

Surowo ocenia reakcje niektórych nauczycieli Walczykowska:

[…] niewiedza i brak cierpliwości wśród nauczycieli mogą dziecku dotkniętemu mutyzmem wyrządzić więcej krzywdy, niż pozostawienie go samego z problemem” [2]

Nie poleca się w przypadku małych dzieci tradycyjnych ćwiczeń logopedycznych (logoterapii) i innych celowych terapii z udziałem dziecka, bo mogłyby problem wręcz pogłębić. Plan działania omawia się z rodzicem.

Co można?

Odwracać uwagę od mówienia, a kiedy dziecko się nagle odezwie – nie robić z tego sensacji, nawet w formie chwalenia. Najlepsza wydaje się – połączona z pełną akceptacją dziecka – metoda małych kroków. Anna Skoczek streszcza ją jednym zdaniem: Każdego dnia można usiąść tylko troszeczkę bliżej. 

U kogo szukać pomocy?

Nie warto kierować się zasadą: od gadania jest logopeda, to pójdę do niego. Nie każdy logopeda prowadzi bowiem terapię mutyzmu. Najlepiej sprawdzić zakres usług danego specjalisty. Często szkolenie z takiej terapii skończył, na przykład, psycholog. Czasem warto też udać się do psychoterapeuty (na wizytę idzie rodzic, niekoniecznie dziecko).

[1] Odruch Moro u noworodka jest reakcją na nagły bodziec: nogi i ręce są wyrzucane na boki, częściowo sztywnieją, a później wracają do ciała. Powinien wygasnąć do trzeciego miesiąca życia.

[2] Walczykowska K., Mutyzm wybiórczy w praktyce pedagogicznej, „Edukacja i Dialog” 2016, nr 3

Podstawą do napisania postu był artykuł Anny Skoczek pt. „Milczące dzieci – zaburzone interakcje w mutyzmie” („Nowa logopedia”, t. 4, Kraków 2013)

emocje038

Inspiracja do napisania dzisiejszego postu

Przeczytałam, skierowany do logopedów, artykuł, którego autor (Maciej Migocki) zastanawiał się nad kwestią moralności w odniesieniu do pracy logopedy [1]. Nie interesowały go zbytnio wymagania w stosunku do samego specjalisty poza tym, by kierowali się w swojej pracy Przyrzeczeniem lekarskim, a szczególnie zapisami o służeniu życiu ludzkiemu i przeciwdziałaniu cierpieniu, co brzmi dla mnie tak wzniośle, że aż nierealnie (któremu ze studentów logopedii przyświeca cel, by „służyć życiu”?). Sedno artykułu stanowią jednak rozważania na temat tego, czy logopeda może uczyć moralności swoich podopiecznych. Sam autor uważa, że odpowiedź oczywista nie jest. Zanim jednak przedstawię jego zdanie, kilka zdań ode mnie.

Oczywistym jest, że oczekuje się od logopedy empatii [2] oraz jakiegoś wachlarza wartości (w naszej kulturze zwykle chrześcijańskich), pozwalającego na pracę z dziećmi w kategorii powołania (ludowa mądrość zakłada bowiem, że „uczenie cudzych dzieci” jest karą za grzechy – któż normalny bez powołania chciałby wykonywać taki zawód?). Przy założeniu, że logopeda jest osobą wykształconą, ma kompetencje które pozwalają mu na wiele w zakresie swojego zawodu. Powszechnie uważa się logopedię za zawód wymagający wiedzy interdyscyplinarnej – logopeda musi dokształcać się w wielu pokrewnych dziedzinach, by dobrze wykonywać swój zawód. Czy warto jednakże, by mieszał się do nauki moralności?

Czy logopeda może uczyć moralności?

Myśląc o nauce moralności w wykonaniu logopedów czuję sprzeciw. Nie są to osoby z wystarczającą wiedzą psychologiczną/psychoterapeutyczną, by mieć – moim zdaniem – prawo takie „nauki” podejmować. I nie chodzi wcale o to, że taki logopeda nie wie, że kotów nie ciągnie się za ogon, a kolegi nie kopie po kostkach. Bardziej obawiałabym się sposobów przekazywania takich norm społecznych. Rola autorytarnego, wszystkowiedzącego, oceniającego wychowawcy może bardziej zaszkodzić niż pomóc w wyborze moralnych dróg. Nie raz przekonałam się, jak lekceważąco podeszli pedagodzy do rad psychologa w kwestii traktowania dzieci właśnie w sferze „nauki moralności”. To, co jest oczywiste dla psychologów, gryzie się z tradycyjnymi sposobami traktowania dzieci w sytuacjach, które sprzyjać mogłyby nauce moralności i – o czym miałam okazję się przekonać wielokrotnie – jakoś tak pedagogom nie pasuje. Z życia: kiedy pedagog zgłasza problem psychologowi, ten mówi mu, jak ma zmienić SWOJE zachowanie, by wpłynąć na zmianę zachowania dziecka, pedagog dziękuje za takie sposoby – „bo na pewno nie działają”, „a bo jak się nie nakrzyczy, to się nie nauczy”, „a bo ja i tak wiem lepiej”. Tymczasem ani pedagodzy, ani logopedzi w zakresie psychologii na studiach nie uczą się jak rozwiązywać praktyczne problemy, a poznają jedynie historię psychologii (przeważnie – żeby nie było, że uogólniam).

Podejrzane etycznie pomoce logopedyczne

Wpadła mi kiedyś w ręce teczka z historyjkami obrazkowymi przeznaczonymi dla logopedów. Kiedy przeanalizowałam „zasady moralne”, jakie wyznawali ich autorzy poczułam złość i oburzenie. Każda historia kończyła się tym, że dziecko zrobiło coś, co wywołało złość rodzica (rodzic zawsze przybierał rolę oceniającego i karzącego władcy). W założeniu dziecko miało się pewnie nauczyć, że jeśli będzie niezdarą i rozleje mleko na stół, to mama będzie zła. Że jeśli nie zrobi zadania domowego, to pani nauczycielka będzie zła. No, a jeśli będzie bierne i posłuszne, zyska aprobatę i miłość rodziców. Można dyskutować z takim podejściem wychowawczym. Złość rodzica daje dziecku sygnał: „Jesteś beznadziejny”. Tak, tak właśnie odczyta ją dziecko i będzie czuć wstyd. Jeśli jednak rodzic pomógłby dziecku wymyślić sposób na rozwiązanie problemu (starcie stołu) nauczyłby go tym samym naprawiania błędów. Moim zdaniem, bardziej to wychowawcze zachowanie.

A pani nauczycielka obrażona na dziecko, bo nie zrobiło zadania domowego? Swoją złością da mu do zrozumienia, że nie spełnił jej oczekiwań względem niej. A czy ono ma się uczyć dla pani nauczycielki czy dla siebie? Robienie zadań tylko po to, by zadowolić kogoś nie kończy się sukcesem życiowym, a raczej lawiną decyzji zawodowych nie pokrywających się z osobistymi potrzebami, celami i pragnieniami.

Kiedy obejrzałam te historyjki pomyślałam jedno: logopedzi nie powinni uczyć moralności.

Co na to Maciej Migocki?

Autor – wspomnianego we wstępie – artykułu jest zdania, że logopeda może uczyć moralności, jeśli spełni określone warunki. Mianowicie: jeśli jego działanie będzie oparte o rzetelną wiedzę [co rozumiem następująco: nabędzie kompetencje, których w zakresie tradycyjnych nauk logopedycznych się nie zdobywa], nie naruszy zasad obowiązujących w domu rodzinnym i nie podważy autorytetu domowników. Ponadto jeśli nie będzie oceniał a wspierał [szczerze – znacie pedagoga, który nie ocenia?], cechował się spokojem, opanowaniem [pobożne życzenie] i miał ochotę wejść w rolę „logopedy-przyjaciela”.

Według Migockiego brak ingerencji w sferę moralną dziecka może nastąpić tylko wówczas, gdy sytuacja rodzinna tego nie wymaga [czy logopeda ma kompetencje do tego, by uznać, że tak jest bądź nie jest? – przyp. mój], jeśli podjęte działania mogłyby nadszarpnąć zaufanie dziecka do rodziców oraz jeśli przekonania logopedy różnią się z tymi skróconymi powyżej.

Co na to ja? – wnioski końcowe

Logopeda, jak każdy inny człowiek nie może pozwolić na to, by wyrządzano komuś krzywdę, niszczono czyjeś rzeczy itd., ale jego ingerencja nie powinna mieć nic wspólnego z wykonywanym zawodem, a być jedynie przejawem ludzkiej niezgody na łamanie podstawowych zasad etycznych. Jeśli natomiast logopeda ma ochotę zajmować się świadomym kreowaniem postaw moralnych dziecka, powinien nabyć odpowiednie kompetencje, oparte o „rzetelną wiedzę”, jak określił to Migocki, a nie jedynie swoje przekonania, co dodaję już od siebie. Uważam, że posiadanie wiedzy o teoriach z zakresu komunikacji i wychowania jest pożądane w zawodzie logopedy, niemniej jednak nieobowiązkowe. Nie  mieszałabym w związku z tym logopedy w naukę moralności.

[1] Maciej Migocki, Kwestie moralne w komunikacji logopedzi-rodzice-dzieci, [w:] „Nowa logopedia”, t. 4, Kraków 2013

[2] Choć znam i takich nauczycieli akademickich, którzy postrzegają tę cechę jako słabość, żądając w zamian dyrektywności jako tej, która pozwoli być nie przyjacielem a trenerem.

stress-419085_960_720

Rodzice chcą dla swoich dzieci jak najlepiej – coraz więcej z nich świadomie pragnie wspierać rozwój swoich potomków. Niektóre zachowania tymczasem, przejęte – rzekłabym – w spadku po przodkach zamiast sprzyjać rozwojowi, mogą go opóźniać. Takie formy mało skutecznych sposobów na wspieranie komunikacji dzieci przedstawiam poniżej: oto pięć, moim zdaniem, najczęstszych z kategorii „nietrafione”.

1. Zagadywanie

W towarzystwie ludzi nie przestających mówić zwykle się milknie. Aby dziecko nauczyło się komunikować, trzeba do niego gadać, ino z umiarem. Po zadaniu pytania, czeka się na odpowiedź – i to nie dwie sekundy, ale przynajmniej kilka. Nawet te dzieci, które jeszcze nie mówią, potrafią odpowiedzieć wykorzystując mimikę czy gesty. Warto się na taki rodzaj komunikacji otworzyć, bo stanowi ona podwaliny do rozwijania mowy werbalnej. Źle mi się kojarzy spotykane w artykułach logopedycznych określenie „zalewanie mową” i szczerze mówiąc, nie do końca wiem, co autor miał na myśli. Zalewanie bowiem nie ma nic wspólnego z umiarem, sugeruje raczej nadmiar, a ten w  żadnym wypadku nie jest dobry. Zamiast dyrektywnych komend „Popatrz, jaki samochodzik” czy „Posłuchaj, jak gra” większe znaczenie ma otwarcie na to, czym dziecko interesuje się w danym momencie i powiedzienie, np. „Patrzysz na samochodzik” czy „Słuchasz, jak gra”, tj. nazwanie tego, co dziecko robi, oddanie mu inicjatywy. Ono odkrywa świat, a ja nazywam to, co robi, widzi, słyszy, czuje.

2. Uprzedzanie potrzeb dziecka

Dziecko, którego rodzice odgadują wszystkie jego potrzeby zanim ono samo zdąży je sobie uświadomić – nie musi o nic prosić. Inaczej mówiąc: mając wszystko, nie czuje motywacji do tego, by się ze swoim rodzicem porozumieć. Pierwszym i nadrzędnym bowiem celem komunikacji jest realizacja swoich potrzeb. Mówi się po to, by coś swoim mówieniem osiągnąć. Jeśli dziecko zobaczy na półce cukierki, a rodzic „nie wpadnie” na to, by je nimi poczęstować – może być pewny, że doczeka się interakcji. Jeśli nie – źle to będzie świadczyć o rozwoju tego dziecka (przy założeniu, że dziecko lubi cukierki :).

3. Nadmierna kontrola

G. Mahoney, I. Finger, A. Powell badali związek między rozwojem dzieci a stylem zachowania matek podczas interakcji. Co się okazało?

„[…] negatywnie związane z poziomem rozwoju poznawczego dziecka były kontrola (dyrektywność, niewrażliwość na okazywane przez dziecko zainteresowanie) oraz stymulowanie (oznaczające dużą dominację matki). Najlepiej rozwijały się dzieci, których matki nie były dyrektywne ani kontrolujące. Pozwalały one dziecku na kierowanie przebiegiem interakcji, a same uczestniczyły w nich z entuzjazmem w sposób spełniający dziecięce oczekiwania. Wspierały aktywność dzieci, w mniejszym stopniu zaś starały się angażować je w to, co same chciały. Akceptowały zachowania dziecka także wówczas, gdy było ono nieodpowiednie do wieku.” [1]

Inaczej mówiąc: kiedy rodzic wchodzi w rolę dyrektywnego nauczyciela z kategorii „Ja wiem, czego cię trzeba nauczyć i zaraz to zrobię” – zamiast pchać swoje dziecko w rozwoju ogranicza jego potencjał. (Nawiasem mówiąc, najgorzej mają dzieci nauczycieli, ale to było tylko głośno pomyślane;P) Okazuje się bowiem, że największe osiągnięcia w rozwoju poznawczym – czyli języku także – osiągają dzieci rodziców otwartych na ich potrzeby, pomysły i zainteresowania.

4. Postawa „Dzieci i ryby głosu nie mają”

Odbieranie dziecku prawa do własnego zdania, do decydowania o sobie w stopniu dostosowanym do swojego poziomu rozwoju – nie dość, że obniża jego poczucie wartości, to dodatkowo ogranicza jego rozwój w wielu sferach. Dziecko, które nie wie, że może mieć jakiś wybór, biernie przyjmuje wszystko, co mu zaproponuje rodzic. Z dużym pradopodobieństwem nie będzie umieć dokonywać wyborów nawet wówczas, gdy ktoś nagle mu to umożliwi. Taka bierność hamuje motywację do komunikowania się z otoczeniem – skoro rodzica nie interesuje, co mam do powiedzenia, to po co będę się odzywać. Wezmę, co mi dadzą. Taka postawa rodzicielska zaburza rozwój komunikacji dziecka już na etapie przedwerbalnym.

5. Nadopiekuńczość

Nadopiekuńczość, przejawiająca się ograniczaniem dziecka w zdobywaniu świata, jest oczywista w swej szkodliwości dla wszystkich rodziców mimo iż żaden się do niej nie przyzna. Ja pod tym słowem ukryłam nieco inne zachowania:

  • powiększanie otworu w smoczku, co by się mały nie przemęczał,
  • dawanie mu kubka-niekapka, co by mu się picie nie rozlało na piękną bluzeczkę (dzieci przez niekapki przedłużają ssanie),
  • odkrawanie skórek z chleba, co by się nie zmęczył przy gryzieniu,
  • z tego samego powodu – miksowanie jedzenia dziecku, które powinno się już uczyć gryźć,
  • karmienie dziecka, które mogłoby już próbować samo (a bo się pobrudzi, a bo na pewno jeszcze nie umie, a bo trzeba będzie sprzątać),
  • zatykanie mu ust smoczkiem bez powodu, ino z przyzwyczajenia.
  • wycieranie łyżką górnej wargi dziecka podczas karmienia (taki nawyk trudny do oduczenia, a dziecku uniemożliwia się ćwiczenie górnej wargi) itd…

Jakie znaczenie ma jedzenie dla pięknego mówienia? Ano narządy tzw. artykulacyjne zostały stworzone do jedzenia, a mowa jest jakby produktem ubocznym. Najlepszym ćwiczeniem, przygotowującym artykulatory do mówienia pod względem sprawności, jest dbanie o jakość jedzenia i sposób przyjmowania pokarmów. Złymi nawykami można zepsuć dziecku zgryz  i utrwalić niewłaściwy sposób np. oddychania (prawidłowo przez nos, jeśli nie mówimy), połykania (najpóźniej od czwartego roku życia połyka się z językiem uniesionym do podniebienia). Pozwalanie pić dziecku z butelki ze smoczkiem czy kubka-niekapka wówczas, gdy powinien już uczyć się pić z normalnego kubka (picie z kubka pojawia się jako funkcja pokarmowa po jedzeniu z łyżeczki) jest hamowaniem rozwoju funkcji pokarmowych. Sposób karmienia jest na tyle ważny, że – moim zdaniem – warto zainteresować się tematem. Sama ogromnie żałuję, że nie wiedziałam o tym, kiedy na świecie pojawiło się moje pierwsze dziecko.

[1] Badania G. Mahoney, I. Finger, A. Powell z 1985 roku omówione przez Ewę Pisulę w książce „Autyzm i przywiązanie”, Gdańsk 2003, s. 18

nieodpowiedzialne-dziecko700px

Większość zapytanych dorosłych twierdzić będzie z przekonaniem, że jest odpowiedzialna. A bo zarabia, a bo troszczy się o swoje dzieci itd. Traktując odpowiedzialność jako odpowiadanie za swoje decyzje, sukcesy, porażki — ogólnie mówiąc — życie, nie znajdziemy wielu ludzi nią obdarzonych. Człowiek, który rządzi swoim życiem, nie narzeka, ale działa, a problemy rozwiązuje — mimo iż wygodniej szukać winnych (a że rząd, a że politycy, a że teściowa itd.). Ludzie odpowiedzialni są zagrożeniem dla społeczeństwa — działają, kiedy inni wolą płakać, osiągają sukcesy, kiedy inni w tym czasie użalają się nad swoim losem. Wywołują zazdrość, gniew i agresję. Co by to było, gdyby nagle wszyscy zechcieli brać odpowiedzialność za własne życie? Lepiej już dziś zacząć przeciwdziałać takim tendencjom.

Jak wychować nieodpowiedzialne dziecko? — przepis w kilku punktach.

Uwaga! Uprzedzając komentarze: artykuł zawiera pewne uproszczenia, co wynika z jego formy i przeznaczenia, niemniej jednak przedstawia pewne zależności, które być może warto poddać refleksji.

Krytykuj, oceniaj, karz

Dzieci powielają schematy zachowań rodziców. Dziecko karane będzie karać. Oceniane — oceniać. (Zmiana przekonań jest rzadkością, więc nie zakładam takiego scenariusza w swoich wywodach). Dziecko, które boi się oceny, nie będzie podejmować prób (strategia unikania porażki), a jeśli już to zrobi, iść będzie utartym schematem, bez zbędnego wychylania się, autorskich rozwiązań. W liceum takie dziecko nie wpadnie na pomysł, że mogłoby samo zinterpretować jakiś tekst literacki, ale zapyta Wujka Google. W pracy nie będzie dążyć do innowacji, w życiu do kreatywnych rozwiązań. A jeśli taki ktoś zostanie nauczycielem, to dzieci mają przechlapane  — teoria będzie jedna właściwa, pytania z kategorii: co autor miał na myśli, scenariusz akademii ściągnięty z internetu, nie wspominając o programach pracy czy innych dokumentach.

Chroń przed porażkami

Znacie takie teksty: „Nie próbuj, bo jeszcze ci się nie uda i będzie ci przykro” czy „To za trudne dla Ciebie!”?

Wbrew powszechnemu przekonaniu, to nie sukcesy, a porażki bardziej rozwijają i uczą. Co więcej — one nie oddalają a zbliżają do osiągnięcia zakładanych celów.

rys. Jadźka Rysuje, źródło: https://www.facebook.com/JadzkaRysuje/?fref=photo

rys. Jadźka Rysuje, źródło: https://www.facebook.com/JadzkaRysuje/?fref=photo

Pamiętam sytuację, kiedy nauczycielka po przeczytaniu mojego opowiadania napisanego na konkurs literacki, powiedziała, że Ktośtam w ubiegłym roku też takie smutne napisał i nie wygrał, więc może bym napisała weselsze. Niezrażona tą oceną, wysłałam opowiadanie bez pośrednictwa szkoły i… zostałam nagrodzona.

Chwal tylko za efekt

Dzieci, które chwali się za starania, a nie tylko efekt, są bardziej chętne do podejmowania wyzwań — nie boją się porażek, nie kombinują, nie oszukują.

Muszę w tym miejscu też zaznaczyć, że pochwała w stylu: „Ładnie to narysowałaś, ale chmurka powinna być niebieska” jest — tak naprawdę — krytyką i w dodatku hamuje dziecięcą wyobraźnię.

Decyduj sam

Wyobraź sobie, że gotujesz zupę. Przychodzi teściowa, dosypuje bez twojej zgody jakieś przyprawy. Czy bierzesz wówczas odpowiedzialność za smak tej potrawy? Czy dziecko, którego rodzic miesza się za bardzo, będzie brać odpowiedzialność za swoje decyzje? Czy pracownik, którego szef wtrąca się w szczegóły projektu, może brać odpowiedzialność za jego powodzenie?

Dziecko przyzwyczajone do tego, że inni podejmują za niego decyzje, nie będzie brać odpowiedzialności za ich skutki. I nie ma się mu co dziwić! Gorzej w życiu dorosłym — wtedy będzie tych decyzji oczekiwać, zrzucając z siebie wszelką odpowiedzialność.

Tłum wszelkie przejawy buntu

Bunt jest dowodem odwagi i posiadania własnego zdania. Obie cechy są teoretycznie pożądane, ale jakież sprawiają problemy nauczycielom i rodzicom. Sprzeciw bywa surowo karany. Nie ma się zatem co dziwić, że w życiu dorosłym takie „dzieci” będą iść za tłumem, i nawet w obliczu posiadania innego zdania niż szara masa, nie odważą się go wyrazić. Dziecko „utemperowane” w dzieciństwie nie będzie kierować się w życiu dorosłym honorem, przekonaniem o potrzebie bronienia swojej czy cudzej wartości, a będzie w swym strachu uległe i fałszywe. Z tendencją do bycia szują — nie odezwę się, nie obronię, nie pomogę, bo jeszcze sobie zaszkodzę, a kiedy trzeba właściwym władzom się poskarżę.

Pamiętaj: „To ty tu rządzisz!

Dzieci, które nie mają prawa głosu, stają się bierne, uległe, odtwórcze w swym działaniu i zakompleksione. Takie cechy nie pomogą im w osiąganiu życiowych sukcesów, a co najwyżej sprawią, że za życiowe porażki będą winić rząd, szefa i teściową. To na okoliczności losu zrzucą całą winę. Patrząc z drugiej strony — idealni to będą pracownicy dla autorytarnego szefa. I — jak się okazuje — jest ich w Polsce najwięcej.

„Polscy pracownicy są bierni intelektualnie. Dwie trzecie – także ci z wyższym wykształceniem – woli kierownika, który nie wymaga własnego zdania, ale dokładnie powie, co i jak zrobić.” (źródło)

Rozwiązuj za nie problemy, chroń przed konsekwencjami

Znam takiego rodzica (i to nie jednego!), który swojemu ukochanemu dziecku zamówił prezentację maturalną, a i takich, którzy kupili magisterską. Są nawet tacy, którzy używają swoich kontaktów, by ich dziecko nie poniosło konsekwencji prawnych swoich czynów. Granice rodzicielskiej „troski” są niepojęte. Na takim etapie życia, jak przytoczone przykłady, jest już — potocznie mówiąc — pozamiatane. Czy odpowiedzialność za własne życie weźmie ktoś, kto był nieustannie chroniony przed konsekwencjami swoich wyborów?

I na koniec refleksja: parafrazując znaną wypowiedź Władysława Bartoszewskiego — bycie człowiekiem odpowiedzialnym nie opłaca się, ale warto nim być. Jeśli więc Twoi znajomi rozkładają ręce w swej bezradności, pomyśl o ich przykrym dzieciństwie, kiedy sam będziesz rozwiązywać problemy. Pamiętaj jednak, że pomagający nie może chcieć bardziej niż osoba, która tej pomocy wymaga — wyrwanie kogoś ze strefy komfortu obrócić się może przeciwko Tobie.

child-1111818_960_720

Rodzice małych dzieci nie dysponują nadmiarem czasu, towarzyszy im raczej niewyspanie i chroniczne zmęczenie. Presja bycia idealną matką (ojców dotyczy to  rzadziej i zazwyczaj nie w kwestii rozwoju) wywierana jest nie tylko przez rodzinę, sąsiadów, ale i różnych specjalistów. Szczególnie rozwój mowy poddawany jest krytycznej ocenie innych (A to on jeszcze nie mówi? Moja Kasia to już wierszyki recytuje).

Doskonale wiem, jak trudno zorganizować w natłoku codziennych spraw edukacyjno-terapeutyczne spotkania z własnymi dziećmi. A gdyby tak udało się wpleść stymulujące mowę elementy bez radykalnej zmiany rozkładu dnia czy stylu życia? Gdyby tak tylko nieznacznie zmienić sposób wykonywania pewnych czynności, by „przy okazji” przyczynić się do wspierania rozwoju mowy swoich dzieci?

Proponuję Wam 5 sposobów na stymulowanie rozwoju mowy małych dzieci. Sposobów skutecznych i jednocześnie nie wymagających dodatkowego czasu.

1. Nazywanie tego, co dziecko robi i widzi

Doskonałym sposobem uczenia mowy biernej (rozumienie) i czynnej (mówienie) jest nazywanie tego, czym dziecko jest zainteresowane w danym momencie. Rodziców nic nie kosztuje wypowiedzenie kilku słów czy zdań, a pozytywne skutki takich zachowań szybko przełożą się na wzrost słownistwa dziecka. Chętniej zainteresuje się ono słowem, które dotyczy obiektu wzbudzającego pozytywne emocje niż tego, na którym akurat zależałoby dorosłym. Jednym z pierwszych słówek wypowiedzianych przez mojego syna była „dziura”, wypowiedziana w sytuacji nagłego odkrycia tejże w swoim prześcieradle. Mnie raczej nie przyszłoby do głowy, że takie słowo może być dla niego i ważne, i potrzebne. Wniosek: obserwacja tego, co wzbudza dziecięce emocje jest ważna przy uczeniu mowy.

Jak formułować zdania, stanowiące wynik obserwacji tego, co dziecko robi?

Przykład: Patrzysz na kwiatki. Uśmiechasz się – podobają ci się. To są fiołki. Ale te fiołki ładnie pachną.

Komentarz: kiedy dziecko zwróciło uwagę na rosnące w ogródku kwiatki, warto podążyć tym tropem, zamiast odwracać jego uwagę na to, co rodzica interesuje bardziej. Taka strategia nie tylko wpłynie dodatnio na rozwój mowy dziecka, ale i umocni relację między rodzicem a dzieckiem, a ono same poczuje się ważne.

Inny przykład: Podnosisz piłkę. Rzucasz do mnie. (Zupełnie lepsze niż dyrektywne: Podnieś piłeczkę, a teraz rzuć do mamusi.)

S. Buckley, psycholog i wieloletni pracownik Uniwersytetu w Portsmouth uważa nawet, że „podążanie za dzieckiem” jest najważniejsze we wspieraniu rozwoju mowy:

„Najważniejszą radą dla każdego rodzica jest to, aby mówili do swoich dzieci – co robią, widzą lub czym się interesują. Języka dzieci uczą się w codziennym życiu <<towarzyskim>> i im więcej mówimy, im lepsze tempo naszej wypowiedzi, poprawność i płynność, tym lepiej dla dziecka.”[1]

Warto może jeszcze zaznaczyć, że nie trzeba wymagać od dziecka powtarzania słów – samo będzie chciało to zrobić, kiedy jego ekscytacja będzie odpowiednio duża. Zachętami do mówienia można więcej zepsuć niż poprawić.

2. Nazywanie uczuć dziecka i swoich

Zdania takie jak:

Widzę, że jesteś smutny.

Przykro ci, bo Adaś cię uderzył.

Jesteś na mnie zły, bo nie włączyłam bajki.

nie tylko przyczynią się do rozwijania zasobu słownictwa związanego z uczuciami, ale – co ważniejsze – budowania relacji z rodzicem (akceptacja uczuć dziecka, zainteresowanie tym, co ono przeżywa, dowodzenie tego, że jest ważne). Dziecko, które nauczy się zauważać przyczyny swoich stanów emocjonalnych i adekwatnie je nazywać będzie zdrowsze psychiczne (por. „Klub Świadomego Rodzica” – odcinek o mentalizacji)

3. Komentowanie tego, co dzieje się w towarzystwie dziecka

Dzieci z reguły uwielbiają towarzyszyć rodzicom podczas czynności zarezerwowanych dla dorosłych. Chcą razem z nimi gotować, majsterkować, a nawet sprzątać. Poczują się przy tym ważne i potrzebne. Ich entuzjazm sprzyja nauce nowych słówek i zwrotów. Warto więc komentować werbalnie to, co robimy. Jak to zrobić? Wyobraź sobie, że tworzysz tutorial;-)

4. Używanie wyrazów dźwiękonaśladowczych do komentowania rzeczywistości

Szybciej zapamiętujemy wówczas, gdy nauka połączona jest z pozytywnymi emocjami. Z dużo większym prawdopodobieństwem dziecko zapamięta słowo „bam” wypowiedziane przez tatę, który upadł na podłogę niż wymówione najstaranniej przez panią logopedę  w warunkach gabinetowych podczas prezentacji ilustracji.

W użyciu powinny być: Och! Ach! Eh! Bam! oraz inne zgodnie z inwencją twórczą rodziców.

5. Kontynuowanie podjętego przez dziecko tematu

Badania naukowe dowodzą znaczenia okazywanego przez rodziców zainteresowania tym, co ma ono do powiedzenia:

„Udokumentowano, że podążanie za dzieckiem przez kontynuację wątków przez nie podjętych wspiera rozwój mowy (Tomasello, Farrar, 1986), a dodać należy, że z pewnością wpływa także na jego spostrzeganie siebie jako ważnego członka interakcji.”[2]

[1] S. Buckley, Speech and language skills: Recent research and implications for therapy, [w:] M.G. Borg (ed.), Creating challengers: Proceedings of the Fourth European Down Syndrome Conference, Actel, Malta 1999, za:  T. Kaczan, R. Śmiegiel (red), Wczesna interwencja i wspomaganie rozwoju dzieci z chorobami genetycznymi, Kraków 2012, s. 51

[2] Ewa Pisula, Autyzm i przywiązanie, Gdańsk 2003, s. 23-24

Uwaga! Jeśli zauważysz niepokojące objawy w rozwoju mowy swojego dziecka, zawsze warto skonsultować się z logopedą. Opóźniony rozwój mowy towarzyszy bowiem często różnym zaburzeniom. Warto je wykluczyć. Niemniej jednak opisana w poście strategia stosowana może być z wszystkimi dziećmi.

 

dziecko

Każdy terapeuta wie, że nie powinno się prowadzić terapii w rodzinie, tym bardziej ze swoim dzieckiem. Dotyczy to wielu profesji, z logopedią włącznie. Tymczasem od rodziców dzieci uczęszczających na specjalistyczne zajęcia oczekuje się współpracy. Bez niej ciężko o efektywność terapii, zwłaszcza wówczas gdy zajęcia odbywają się rzadko. Wydawać się może oczywiste: terapeuta dba o właściwy przebieg terapii, a rodzic ma wypełniać zalecenia specjalisty i ćwiczyć z dzieckiem w domu zgodnie z instruktażem tegoż. Ale czy na pewno i w jakim stopniu jest to uczciwy i korzystny układ?

Stres, odpowiedzialność i depresja

Matki (bo to zwykle one czują się odpowiedzialne za rozwój swoich dzieci bardziej niż ojcowie) wchodzące w rolę terapeutki swojego dziecka są bardziej narażone na depresję niż te, które pozostaną „tylko” (aż) matkami. [1]

„Dla kobiety rola macierzyńska jest często najważniejsza. Wychowując dziecko – zwłaszcza niepełnosprawne – rezygnuje ona z pracy zawodowej, życia towarzyskiego, inwestowania we własny rozwój lub ogranicza swoją aktywność na tych polach. […] Matki są przy tym bardziej skłonne do przypisywania sobie odpowiedzialności zarówno za niepełnosprawność dziecka, jak i za wszelkie niepowidzenia w jego rozwoju.” [2]

Na koszt rodziny

Poświęcanie się dla dziecka niepełnopsrawnego zwykle odbywa się kosztem zdrowego rodzeństwa oraz małżeństwa.

„[…] w rodzinach dzieci upośledzonych umysłowo duża część kontaktów między rodzicami dotyczy spraw związanych z dzieckiem (Pisula za: Lezy-Shiff, 1986). Ich współpraca w sprawach związanych z potrzebami dziecka jest tak częsta, że liczba interakcji wiążących się z dzieckiem w stosunku do innych interakcji wynosi 4:1, podczas gdy w rodzinach dzieci rozwijających się prawidłowo – 1:1. Taka dysproporcja może wpływać na relacje między rodzicami, którzy poświęcają sprawom dziecka bardzo wiele czasu i energii, znacznie mniej przez to inwestując w swój związek.” [3]

Przeczytałam gdzieś, że rodzice, którzy poświęcają swoje życie w stopniu „aż nadto” na zajmowanie się niepełnospranym dzieckiem, żałują swojej decyzji.

Czas, którego nie ma

Trenerzy rozwoju osobistego powiedzą, że brak czasu jest wymówką, że zawsze ma się go na to, na co się go chce mieć. Niby tak, ale znam ludzi tak chronicznie zmęczonych, że nie w głowie im rozwój osobisty. Wyobraźmy sobie przeciętnego rodzica. Pracuje taki 8 godzin, z dojazdem do pracy załóżmy – 9 (tak optymistycznie). Kiedy pomyślę o sobie, to jestem w tym wariancie pesymistycznym – pracuję dużo za dużo – znacząco przekraczam owe 8, więc się z tymi zapracowanymi rodzicami utożsamiam.

Co taki rodzic robi po pracy? Jedną ręką gotuje, sprząta, prasuje, a drugą ogarnia dzieci. Ogarnianie nie ma na celu stymulowania rozwoju dziecka, a ochranianie chałupy, co by jej małoletni nie roznieśli. Konkretnie: zmywa długopis ze ściany, siki z podłogi, marker z brzucha, wydziera plastelinę z włosów itd. Wymieniać mogłabym do jutra. Ci, co dzieci nie mają, nie uwierzą, posiadający – dopisaliby swoją listę. Czy taki rodzic ma jakiegoś pożeracza czasu? Często nie włącza nawet telewizji (moja średnia miesięczna to max 2h), ledwo znajduje czas na prycznic i umycie zębów.

Kiedy dzieci są zdrowe, sytuację da się jakoś opanować. Dzieci niepełnosprawne wymagają dużo większej uwagi, częstszych wizyt lekarskich i innych specjalistycznych. Są takie domy, w których na samo karmienie dziecka poświęca się kilka godzin dziennie.

Krzywdząca rola nauczyciela

Rodzic, który podejmuje się „stymulować rozwój swojego dziecka”, robi to najczęściej w sposób dyrektywny, czyli kontrolujący zachowania dziecka. Przejawem takiej tendencji jest „wydawanie komend, zadawanie pytań, zmienianie tematu niezależnie od okazywanego przez dziecko zainteresowania, a także częste przejmowanie inicjatywy”[4]. Jeśli taka rola nauczyciela jest dominującą formą relacji z dzieckiem, zwłaszcza niepełnosprawnym intelektualnie, robi się dziecku większą krzywdę niż przysługę. Jak pisze Ewa Pisula:

„[…]jeśli układ nauczyciel-uczeń eliminuje lub znacznie ogranicza inne formy kontaktu, to nie tylko nie wspiera to rozwoju dziecka, ale jest dla niego poważnym zagrożeniem”[5].

Nazwała mnie kiedyś głupią i niekompetentną osobą czytelniczka, która – ćwicząc ze swoim dzieckiem przy stoliku zadania zlecone przez terapeutę (konsekwentnie i systematycznie siedem dni w tygodniu) – przeczytała moje słowa krytyki dla takiej „terapii”. Dzieci nie chcą mieć w domu terapeutów, chcą kochających rodziców. Zastanawiałabym się nawet, czy taka „nawiedzona” postawa w wyciąganiu dziecka do normy nie jest przejawem zaburzeń, które warto skonsultować z psychoterapeutą. Nie wróży na pewno jednego – zdrowia psychicznego dziecka poddanego takiej „stymulacji”.

Jeśli nie terapia, to co?

Nie chciałabym być źle zrozumiana: nie zachęcam do rezygnowania z wszelkich form wspierania rozwoju swoich dzieci. Apeluję o zdrowy rozsądek. Po pierwsze dlatego, że nadmierna ilość bodźców i tzw. stymulacji może doprowadzić do zahamowania rozwoju dziecka – układ nerwowy próbuje się w ten sposób obronić. Po drugie zachęcam do świadomego wybierania form owego wsparcia. Warto sobie zadać pytanie: czy podejmowane działania polepszą jakość życia mojego dziecka i czy aby na pewno warto? Przykład dla zobrazowania: jeśli dziecku z dysleksją kazano by przez kilka lat chodzić na dodatkowe zajęcia „eliminujące objawy jego deficytów” zamiast skupić się na rozwijaniu jego mocnych stron i zaintersowań – efektem byłoby jego przekonanie o tym, jaki jest beznadziejny i że na pewno nic mu się w życiu nie uda. Czy nie lepszym rozwiązaniem jest wspierać takie dziecko w pokonywaniu swoich trudności w stopniu umożliwiającym szkolne funkcjonowanie, a w ramach zajęć dodatkowych zapisać choćby na grę w piłkę?

Terapeutów wszelkiej maści z kolei zachęcam do formułowania zaleceń w taki sposób, by ich realizacja była możliwa jakoby „przy okazji” wykonywania czynności, które wchodzą w codzienny rozkład dnia rodziny (np. zabawy sensoryczne podczas kąpieli, formy wsparcia rozwoju komunikacji podczas spaceru, jazdy samochodem, mycia zębów itd.), a stolikowe formy, wymagające większego zaangażowania rodziców dostosować do ich możliwości czasowych i psychicznych.

Ostatnie wnioski ku refleksji

Dzieci niepełnosprawne uczestniczyć będą w różnego typu terapiach zwykle przez cały okres obowiązku szkolnego, inne całe życie. Jeśli tego typu zajęcia są przyjemnością – nie ma problemu. Jeśli natomiast mają formę „wyciągania dziecka do normy” za wszelką cenę, to być może kosztem takiego podejścia być szczęście i zdrowie psychiczne nie tylko dziecka, ale i jego rodziców.

Odpowiadając na pytanie postawione w tytule: moim zdaniem nie warto bawić się w terapeutę swojego dziecka, bo taka strategia wyrządzić mu może więcej krzywdy niż pożytku. Wartość, jaką dla rozwoju i budowania relacji zapewnia swobodna zabawa z rodzica dzieckiem (bez oceniania, narzucania własnych rozwiązań, zbędnego komentowania) znacząco przewyższa wszelkie formy dyrektywnych, stolikowych „terapii”.

[1] Są badania na ten temat, ale nie jestem w stanie przytoczyć źródła – ich wyniki usłyszałam na jakiejś konferencji.

[2] Ewa Pisula, Autyzm i przywiązanie, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2003, s.15

[3] Tamże

[4] Tamże, s. 19

[4] Tamże, s. 24

Rozmowa z neurologopedą Anetą Kotowicz-Urban na temat komunikacji wspomagającej, czyli tego, co ułatwia i niekiedy wręcz „ratuje” życie dzieciom, których mowa werbalna jest niedostatecznie rozwinięta, by przekazywać intencję komunikacyjną skutecznie. W odcinku obalono powszechne mity na temat AAC.

HIPOPOTAM

To, że dziecko ma problem z wymówieniem jakiegoś słowa nie wynika zawsze z tego, że nie umie wypowiedzieć jakiejś głoski. Przykładowo realizacja słowa 'hipopotam’ jako [hihopota] najczęściej wynikać będzie z zaburzeń syntagmatycznych, tj. dotyczących struktury wyrazu, a nie paradygmatycznych (substytucje, deformacje, elizje). Inaczej mówiąc: popsuło się coś nie dlatego, że wymowa pojedynczych głosek jest nieprawidłowa, ale dlatego, że połączenie głosek/sylab w całość okazało się ponad siły dziecka. Tutaj akurat wystąpiło zjawisko nazywane asymilacją – dziecko wymówiło sylabę [ho] zamiast [po] nie dlatego, że nie umie wyartykułować głoski [p], ale z powodu bliskiego sąsiedztwa [h] – tak mu było łatwiej. Pominięcie wygłosowej głoski [m] natomiast zazwyczaj wynikać będzie z uszczuplenia struktury wyrazu (tu: tendencja do „zjadania” ostatniej głoski), rzadziej elizji, czyli pomijania konkretnej głoski w konkretnej pozycji (zaburzenie paradygmatyczne).

Słuchowe 'ogarnięcie’ takiego długiego słowa nie jest łatwe, kiedy liczyć można tylko na jeden zmysł. Dzieci, które umieją czytać wspomóc mogą się pismem – łatwiej odczytać trudny wyraz niż wymówić z pamięci trudne słowo, nie zobaczywszy uprzednio zapisu.

Moja obserwacja wskazuje na dość częste występowanie zaburzeń syntagmatycznych (problem nie z głoskami, a strukturą wyrazu).

Jakie są na to sposoby?

Poleca się, przede wszystkim, sylabową naukę czytania. Dla wielu dzieci jednak zapisanie wyrazu nie wystarcza – litery dla nich są zbyt nudne percepcyjnie, by zapamiętać ich kolejność.

Na potrzeby własne wymyśliłam inny rodzaj kontroli wzrokowej i dodatkowo – kinestetycznej.

Kiedy mój syn miał 2,5 roku i spodziewał się narodzin brata, za wszelką cenę chciał wymówić jego imię. Kolejne próby wypowiedzenia słowa „Tymek” kończyły się niepowodzeniem, a realizacja w formie „Myte” czy  „Tyte” nie zadowalała mojego malucha. Wtedy to rozpisałam trudne słówko na gesty i obrazy.

tymek

Wskazywałam palcem na syna, by podpowiedzieć pierwszą sylabę TY, następnie pokazywałam obrazek kozy (później mówiłam już tylko: koza), by ten – obeznany świetnie z odgłosami zwierząt – powiedział ME, a na koniec robiłam gest ręką, podpowiadający cofnięcie języka do K. Po dwóch dniach wymowy świadomie kontrolowanej (TY-ME-K), Kacper wymówił prawidłowo imię brata.

Nic by nie dało ćwiczenie pojedynczych sylab, bo problem pojawiał się tylko w strukturze – na etapie łączenia „do kupy” składowych elementów słowa.

Zainspirowana wynikającym z potrzeby chwili pomysłem, zaczęłam wykorzystywać rysunki i gesty w pracy zawodowej z dziećmi z zaburzeniami syntagmatycznymi.

Przykładem do Waszej inspiracji niech będzie wspomniany wcześniej hipopotam:HIPOPOTAM

Mówiąc HI, rysuję uśmiech na twarzy, sugerując rozciągnięcie warg do [i], następnie „strzelam” dwa razy czterema palcami zwiniętymi w kulkę – o kciuk, imitując wybuch (głoska [p] jest zwarto-wybuchowa), a na koniec wykonuję intuicyjny gest MAKATON oznaczający TAM. Dzięki takiemu wyjaśnieniu struktury wyrazu, dziecko może go „zobaczyć” (dla wzrokowców), a kiedy wykonuje ze mną gesty „poczuć” (dla kinestetyków), co znacząco ułatwia wymówienie trudnego dotychczas słówka.

Dajcie znać, jeśli mój sposób się Wam przydał;-)

Na planie dziesiątego odcinka "Klubu Świadomego Rodzica" z neurologopedą Anetą Kotowicz-Urban. Temat: komunikacja wspomagająca. Emisja we wtorek

Na planie dziesiątego odcinka „Klubu Świadomego Rodzica” z neurologopedą Anetą Kotowicz-Urban. Temat: komunikacja wspomagająca. Emisja we wtorek

Kiedy dziecko jest niepełnosprawne, rodzice (zwłaszcza mamy) angażują się całym sobą, by je wspierać w różnego typu terapiach. Jedna z takich mam prowadzi bloga, opisując przebieg zajęć. Wspomniała też o zajęciach logopedycznych. Posłuchajcie:

„Tego samego dnia mieliśmy zajęcia logopedyczne. Wszystko wskazuje na to, że znaleźliśmy odpowiedniego specjalistę. Zajęcia bardzo mi się podobały, Adasiowi z całą pewnością również, ponieważ wszystkie ćwiczenia wykonał bez protestu, mam nadzieję, że nie jest to chwilowe:) Stałym punktem zajęć, będzie nauka sylab. Jako zadanie domowe mamy utrwalić prawidłową wymowę literki M połączonej z innymi samogłoskami np.: MA, MI, ME, MY, MU, MO. Dużo myślałam na temat metody AAC i logopedy, bałam się że te dwie terapie wykluczają się, ponieważ jak każdy logopeda i nasz nie jest zachwycony, że Adaś korzysta z mówika. Jednak uważam, że obie terapie mają ten sam cel, obie dążą do tego, żeby nauczyć Adasia komunikacji. Jestem świadoma tego, że Adaś ma duże deficyty i mowa może sprawiać mu ogromny problem, dlatego będziemy również równolegle kontynuować terapię AAC, ponieważ dzięki komunikacji alternatywnej Adaś będzie mógł nawiązać kontakt z innymi osobami.” [źródło]

Mama wie, że komunikowanie się z dzieckiem jest ważne i z perspektywy rodzica, i dziecka. To przekonanie pchnęło ją do zapisania syna na zajęcia z komunikacji alternatywnej, które prowadzi, prawdopodobnie nie-logopeda. Co jest przerażające dla mnie? Że logopeda, który od razu widać, jaką pracuje metodą,  „nie jest zachwycony”, bo dziecko mówi korzystając z „Mówika”.

Czym jest „Mówik”?

Aplikacja ta pozwala dzieciom niemówiącym lub mało mówiącym na porozumiewanie się z otoczeniem. Dziecko naciska obrazki, a syntezator mowy odczytuje przypisane im komunikaty. Dzięki „Mówikowi” budować można całe zdania. Aplikacja dla wielu dzieci okazać się może wręcz zbawienna. Adaś dzięki niej gada sobie z mamą. Wartość bezcenna.

Co na to logopeda?

Nie jest zachwycony. Chce mi się krzyczeć: O matko, skąd się taki logopeda wziął ? W złośliwości swej nie odpowiem, bo pewnie i Wy macie to miasto na końcu języka.

Lepiej dać dziecku MA, MO, ME, sylaby, które się nijak nie przełożą na funkcjonalne komunikowanie się dziecka na tym etapie. Proszę mnie nie zrozumieć źle – nie chodzi o to, by mowy werbalnej nie uczyć, ale niech się to dzieje w zgodzie z potrzebami dziecka.

Czy obie terapeutki mają ten sam cel?

Mama uważa, że tak. Ja myślę, że jednak nie. Pani (zwykle to jednak panie) od AAC stawia za cel skuteczne komunikowanie się dziecka z otoczeniem (mamą?), a pani logopedce zależy tylko na mówieniu. Co z tego, że takim tempem [1], dziecko nabawiłoby się problemów emocjonalnych i wtórnych zaburzeń spowodowanych brakiem systemu językowego! Co tam frustracje dziecka z powodu niewyrażonych potrzeb!

Co bardziej przerażające – z wypowiedzi mamy-blogerki można wyczytać informację o tym, że nie jest to jedyny logopeda z tak odbiegającymi od nauki (tak, nauki!) poglądami („jak każdy logopeda”).

Mamie-blogerce i innym rodzicom powiem:

Na szczęście takie niebezpieczne poglądy – dzięki coraz szerszemu promowaniu wiedzy o komunikacji alternatywnej i wspomagającej – zanikają. Nauka mowy werbalnej i pozawerbalnej, w tym AAC, prowadzona powinna być równolegle. AAC nie opóźnia mowy werbanej, a ją przyspiesza.

Najbliższy odcinek „Klubu Świadomego Rodzica” poświęcony będzie komunikacji wspomagającej. Mam nadzieję, że rozwieje on niektóre mity o AAC.

[1] Zanim dziecko wychodząc od samogłosek i pojedynczych sylab osiągnie etap, który realizuje dzięki „Mówikowi” minie wiele lat.

Dziewiąty odcinek „Klubu Świadomego Rodzica – tym razem rozmawiam z Magdaleną Lech, psychologiem, terapeutą behawioranym, dyrektorem Niepubliczna Poradnia Psychologiczno-Pedagogiczna Kraina Uśmiechu o różnicy między psychologiem a psychoterapeutą (w zakresie sposobu kształcenia i kompetencji), zachowaniach dzieci, które powinny wzbudzić czujność rodzica, przyczynach lęku u dzieci, a także możliwych sposobach radzenia sobie z nim.

IMG_20160517_173621

Każde dziecko ma prawo do wszystkich uczuć: zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych. Uświadomienie ich sobie ma znaczący wpływ na przeżywanie stanów umysłu w sposób akceptowany społecznie. Prawo do swobodnego wyrażania swoich uczuć sprzyja zdrowiu psychicznemu nie tylko dzieci, ale i dorosłych. Myślę zatem, że nauka słownictwa związanego z uczuciami jest ważna nie tylko z logopedycznego, ale i psychologicznego punktu widzenia.

Udostępniam Wam folder, w którym znajdziecie pomoce do nauki rozpoznawania emocji, a także słownictwa z nimi związanego. Na zdjęciach jestem ja, czyli jedyna osoba, która zgodziła się udostępnić swój wizerunek;-)

emocje2

Ponadto folder zawiera nazwy emocji/uczuć w formie karteczek z czarną ramką, o takich:

ZDZIWIENIE

A także różne słowa/wyrażenia/zwroty, które można do konkretnych uczuć przyporządkować: SZKODA WRR

Ja dodatkowo nagrałam sobie zdania, które można przyporządkowywać do określonych emocji (wskazując odpowiednie zdjęcie) – czyli określać, czy sposób wypowiedzenia zdania zdradza, że osoba je wypowiadająca jest zła, zadowolona czy zaskoczona w związku z wypowiadaną treścią:

W folderze są także trzy karteczki: z kropką, wykrzyknikiem i pytajnikiem do ćwiczenia intonacji. Przykładowa:

pytajnik

Na potrzeby własne nagrałam sobie różne zdania (ich nie udostępniam w folderze, myślę, że stworzycie lepsze;-)) Dla zobrazowania celu i inspiracji umieszczam przykładowe zdanie oznajmujące (kropka) i pytające (pytajnik):

 

 

 

 

dogoterapia

Dogoterapia to zajęcia z psem. Tyle wiedzą wszyscy. Ale po co ten pies i co mają na celu takie zajęcia – jest dla wielu niewiadomą. Wydawać by się mogło, że we współczesnym społeczeństwie –  w którym nawet dzieci mieszkające na wsi utożsamiają krowę z fioletową Milką, a na widok prosiaka krzyczą „Świnka Peppa” –  zamawiane towarzystwo psa jest przejawem niezdrowego oddalania się od natury. Kiedyś w każdym domu był pies i kot. Dzisiaj dzieci wpadają w przerażenie na widok kury. Czy dogoterapia jest w związku z tym odpowiedzią na potrzebę dostarczenia dzieciom wartości, jaką daje kontakt z psem – z tym, że w kontrolowanych warunkach, określonym miejscu i czasie? Moim zdaniem i tak, i nie. Wbrew pozorom nie jest to zwykły kontakt z psem. To człowiek-terapeuta organizuje zajęcia w taki sposób, by osiągnąć założone cele terapeutyczne i edukacyjne. Pies jest jego pomocnikiem, uatrakcyjniającym zajęcia i motywującym dzieci do współpracy.

Zapraszam do obejrzenia odcinka „Klubu Świadomego Rodzica”. Dogoterapeuta Monika Morawska opowie o rodzajach zajęć z psem, wskazaniach, przeciwwskazaniach do udziału w nich, a także przybliży zasady zachowywania się przy psie – w ramach profilaktyki pogryzień.

rmysle-mowie5

Co ma mowa do myślenia?

Mowa powiązana jest ściśle z procesami myślenia. Przechodzi nawet takie same fazy: sytuacyjną, konkretno-wyobrażeniową oraz abstrakcyjną.[1] Zależność tę dostrzega się zwłaszcza w pracy z osobami z niepełnosprawnością intelektualną: im większy bowiem stopień niepełnosprawności intelektualnej, tym mniejsze możliwości i potencjał komunikacyjny.

Świadomie zaplanowane oddziaływania logopedyczne, ukierunkowane na jednoczesne stymulowanie myślenia i mowy, pozwalają na pełniejsze wspieranie rozwoju mowy dzieci, a tym samym osiąganie lepszych efektów. Strategia zakładająca łączenie nauki mowy i myślenia jest szczególnie istotna  w wieku przedszkolnym, kiedy wspomniana zależność jest najbardziej widoczna.

Jak wspierać mowę i myślenie u przedszkolaków?

Kreatywnym logopedom na pewno nigdy nie brakuje pomysłów na zabawy i ćwiczenia logopedyczne, niemniej jednak nawet oni szukają czasem inspiracji. Jeśli potrzebujecie zatem pomysłów na stymulację myślenia i mowy – polecam zapoznanie się z przemyślaną merytorycznie  propozycją Wydawnictwa Edukacyjnego. „Myślę i mówię” to zbiór dziesięciu zeszytów ćwiczeń, zawierających atrakcyjne zadania angażujące mowę i procesy myślowe. Seria dostarcza małym dzieciom okazji do porównywania, uogólniania, klasyfikowania, a także rozwijania wyobraźni. Co więcej – doskonali umiejętność rozumienia i werbalizacji podstawowych pojęć ogólnych, rozwija mowę czynną (mówienie) i bierną (rozumienie).

Autorem książeczek jest Bożena Senkowska, praktykujący logopeda, dotychczas znana terapeutom mowy jako twórca serii „Sylaby, słowa, wyrazy”.

„Myślę i mówię” Bożeny Senkowskiej – o zeszytach ćwiczeń

Seria składa się z dziesięciu czterdziestostronicowych zeszytów pogrupowanych tematycznie:

  • Zeszyt 1. Taki sam, inny. Podobieństwa i różnice
  • Zeszyt 2. Duży, mały. Przeciwieństwa
  • Zeszyt 3. Czerwony, zielony. Kolory
  • Zeszyt 4. Koła, trójkąty. Kształty
  • Zeszyt 5. Słonie, konie. Zwierzęta
  • Zeszyt 6. Gruszki, pietruszki. Owoce, warzywa
  • Zeszyt 7. Bluzki, szaliki, guziki. Ubrania
  • Zeszyt 8. Zima… Lato… Pory roku
  • Zeszyt 9. Lale, misie, huśtawki. Zabawy i zabawki
  • Zeszyt 10. Szafy, dzbanki, filiżanki. W domu

Zadania w zeszytach ułożone są zgodnie z zasadą stopniowania trudności. Z każdym ćwiczeniem zwiększa się także poziom użycia języka. Przykładowo zeszyt pierwszy „Taki sam/inny. Podobieństwa i różnice”, mający na celu naukę dostrzegania relacji między przedmiotami i zjawiskami, rozpoczyna się od zadań na znanych dziecku przedmiotach, a kończy na analizie i różnicowaniu dźwięków. Dzięki zeszytowi dziecko ma okazję nauczyć się, że podobieństwa i różnice, dostrzegane na co dzień na konkretach, dotyczą także zjawisk ulotnych, takich jako słowa.

Homonimy i analiza sylabowa, zeszyt pierwszy z serii "Myślę i mówię" Bożeny Senkowskiej

Homonimy i analiza sylabowa

Refleksja metajęzykowa u przedszkolaków?

Już dwuletnie dziecko jest zdolne do refleksji nad stylem wypowiedzi dorosłych [2], a pięciolatki mogą posiadać zdolności metasyntaktyczne, umożliwiające korygowanie błędów  w odmianie wyrazów [3]. Uzasadnione jest zatem wprowadzanie przedszkolakom ćwiczeń i zabaw, rozwijających refleksje o charakterze metajęzykowym. Takie też dostrzegłam w serii „Myślę i mówię”.

Kiedy do zamku, a kiedy do zamka – Bożena Senkowska wzbudza refleksje metajęzykowe u przedszkolaków

Kiedy do zamku, a kiedy do zamka – Bożena Senkowska wzbudza refleksje metajęzykowe u przedszkolaków

Przypuszczam, że zadania, mające na celu uświadomienie dzieciom istnienia tak samo brzmiących słów o innych znaczeniu (homonimia) czy podobieństw słuchowych niektórych słów (rymy) wzbudzą w przedszkolakach zainteresowanie tym, jak się mówi. Z dużym prawdopodobieństwem rozwiną także uwagę słuchową i motywację wewnętrzną (ja chcę się dowiedzieć) do samodzielnego pogłębiania wiedzy o języku ojczystym, co zaowocuje w późniejszym okresie.

Słonie – konie, krowy – sowy – podobieństwa i różnice na przykładzie zjawisk ulotnych, tj. słów.

Słonie – konie, krowy – sowy – podobieństwa i różnice na przykładzie zjawisk ulotnych, jakimi są słowa.

Czarno-białe czy kolorowe – jakie rysunki są najlepsze

Graficzną stronę zeszytów postrzegam jako duży plus. Dostępne na rynku pomoce logopedyczne są przeważnie albo czarno-białe, albo „wielce kolorowe”. Zaletą tych pierwszych jest możliwość efektywnego (bezproblemowego) kserowania. Są zatem wygodne dla nauczycieli i terapeutów, dla dzieci natomiast mało motywujące (ileż można kolorować!). Te drugie z kolei – z uwagi na zbyt dużą ilość kolorów i obiektów na jednej stronie – mogą rozpraszać uwagę i utrudniać tym samym realizację założonych celów logopedycznych (a zakładam, że nie jest nim w tym przypadku wyodrębnianie figury z tła).

W zeszytach ćwiczeń „Myślę i mówię” zastosowano zasadę złotego środka: są strony czarno-białe, wymagające użycia kredek, ale i atrakcyjne dla dziecka – kolorowe. Pastelowe odcienie nie pobudzą psychoruchowo dzieci nadwrażliwych wzrokowo. Ilość ilustracji na stronie jest adekwatna do proponowanych zadań. Nie ma niepotrzebnych dzieciom  w wieku przedszkolnym „ozdobników”, mogących rozproszyć uwagę. Rysunki są na tyle realistyczne, by każdy przedszkolak właściwie je rozpoznał i równocześnie na tyle sympatyczne, by nie były nudne.

Format zeszytów A4 jest adekwatny do wieku grupy docelowej (3-5 lat). Przedszkolaki, nie mając jeszcze precyzyjnie rozwiniętej motoryki małej, nie poradziłyby sobie z ćwiczeniami angażującymi ręce, mając do dyspozycji mniejsze kartki.  Tymczasem A4 jest w sam raz.

Plusem serii jest także cena: ok. 12 zł za zeszyt, uzależniona od księgarni. Możliwość zakupu w pakiecie całej serii (najlepiej bezpośrednio u wydawcy).

Co na to dzieci?

O opinię zapytałam same przedszkolaki. Trzyletni Alek – po zajęciach z wykorzystaniem jednego z zeszytów – przytulił go, mówiąc „Moje!”, a starszak Krzyś powiedział, że „lubi takie zagadki”. Określenie zadań angażujących myślenie „zagadkami” dowodzi tylko frajdy, jaką sprawiało mu ich wykonywanie.

Serię testowałam także przez dwa tygodnie z dziećmi z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu lekkim i umiarkowanym. Sprawdziła się także w tym przypadku. Dzięki zeszytom Gabrysia zrozumiała znaczenie słów: taki sam-inny, duży-mały, krótki-długi. Adaś nauczył się rozróżniać owoce i warzywa, a Ela właściwie już nazywa elementy swojego stroju.

Sama też się cieszę, że sprawiłam sobie takiego „gotowca”;-)

[1] Z. Gruntkowski, Gry i zabawy stymulujące rozwój myślenia i mowy, [w:]Władysława i Jan Pileccy (red), Stymulacja psychoruchowego rozwoju dzieci o obniżonej sprawności umysłowej, Wydawnictwo Naukowe WSP, Kraków 1998, s.144

[2] B. Kwarciak, Świadomość metajęzykowa jako źródło wiedzy dziecka o świecie społecznym, [w:] I. Kurcz, D. Kądzielawa (red.) Wiedza i języka, tom II, Warszawa 1987, s. 181

[3] G. Krasowicz-Kupis, Rozwój świadomości językowej dziecka, Lublin 2004

fot. prywatne archiwum Magdaleny Grycman

Porozumiewanie się z osobami, które z różnych powodów nie mogą mówić, stanowi wyzwanie terapeutyczne. O tym, jak komunikować się z dziećmi ze złożonymi zaburzeniami komunikacji, opowiada w swojej książce-poradniku Magdalena Grycman. Wartość opisywanej metody tkwi, między innymi, w tym, że szansę na „rozmawianie” daje wszystkim dzieciom, także tym, które inni – brzydko mówiąc – spisali na straty. O książce „Porozumiewanie się z dziećmi ze złożonymi zaburzeniami komunikacji” rozmawiałam z Autorką.

Patrycja Bilińska: Porozumiewanie się jest przez większość społeczeństwa utożsamiane z mową. Tymczasem dla wielu dzieci werbalne komunikaty nigdy nie będą podstawowym sposobem komunikacji.

Magdalena Grycman: Słowa to tylko jeden ze sposobów na porozumienie się. Istnieje  wiele  skutecznych możliwości  wspomagania rozwoju oraz nauczania nowych komunikacyjnych zachowań. Umożliwianie dziecku komunikacji w ogóle jest dla rozwoju kompetencji społecznych i emocjonalnych najważniejsze. Strategie wspomagające porozumiewanie się  kompensują złe doświadczenia i w wyniku wielokrotnych interakcji usprawniają dotychczasowe  komunikacyjne sposoby.

Patrycja Bilińska  Rozumiem, że komunikować alternatywnie mogą się nie tylko dzieci w normie intelektualnej, ale także te z niepełnosprawnością intelektualną bez względu na współwystępujące deficyty czy niepełnosprawności sprzężone. Dla jakiego dziecka dobór sposobu komunikacji okazał się dla Pani największym wyzwaniem?

MG: Najczęściej przyjeżdżają do mnie rodzice, którym nie udało się  uzyskać porozumienia ze swoim dzieckiem pomimo trudu włożonego we wspomaganie jego rozwoju. Spotykam się z rodzicami, którzy odczuwają rozgoryczenie i zmęczenie różnymi, w ich wypadku nieskutecznymi, oddziaływaniami. Mają poczucie wypalenia oraz dojmującego  braku satysfakcjonującego z dzieckiem kontaktu, a pragną go bardzo. Pokonujemy więc nie tylko bariery związane z niepełnosprawnością fizyczną i umysłową dziecka. W tej relacji potrzebujemy odbudować zaufanie i – co najistotniejsze – znaleźć  sposób na skuteczne porozumienie się. Pomagam rodzicom odnaleźć również często zagubioną po drodze radość z kontaktu z dzieckiem. Komunikacja wspomagająca nie jest naturalnym sposobem na porozumienie się. Opiera się o rusztowania zwane strategiami, które rozwój porozumiewania się wspomagają. Często rodzice oraz nauczyciele przyjeżdżają z jakimś pomysłem, który mam zrealizować szybko. Czasami przywożą komunikacyjne pomoce, których dzieci z niejasnych im przyczyn do porozumiewania się nie wykorzystują. Osadzenie nowych sposobów w życiu rodzin jest procesem wieloletnim i złożonym.  Każda rodzina stanowi dla mnie  wyzwanie. Przez wiele lat nie udawało się im porozumieć ze sobą, a to doświadczenie, które blokuje i utrudnia dalsze działanie. Pyta pani o największe wyzwanie. Dla mnie, terapeuty,  każda aktywność dziecka  jest lepsza niż jej brak. Zdecydowanie łatwiej przemienić aktywność niepożądaną lub niezrozumiałą w skuteczny sygnał komunikacyjny niż wyprowadzać dziecko z bierności i zamrożenia spowodowanego złymi  doświadczeniami. Takie terapeutyczne wyzwania są dla mnie najtrudniejsze.

PB: W jakim zakresie pomocna może okazać się Pani książka rodzicom, którzy mają takie złe doświadczenia?

MG: Żadna, z funkcjonujących w strukturach naszego państwa, instytucja nie zapewnia stosownej pomocy rodzinom dzieci ze złożonymi trudnościami w komunikacji. Zarówno w służbie zdrowia, jak i w edukacji próżno szukać systemowych rozwiązań dotyczących postępowania z tą grupą osób. Brakuje odpowiednich programów wspierających oraz książek dostarczających niezbędne informacje. W poradniku dla rodziców ukazuję, jak wiele osób mierzy się z podobnymi trudnościami, jak wymagający i trudny jest to  proces uczenia się.  Najważniejsze, że rozwiązanie napotykanych barier i trudności komunikacyjnych  jest możliwe. Opisuję rodziców i terapeutów, którzy  z determinacją i odwagą pokonują przeszkody, by lepiej porozumiewać się z dziećmi. Książka jest zbiorem porad dotyczących rozwiązania komunikacyjnych problemów. Zapoznaję rodziców, terapeutów i nauczycieli z praktycznymi sposobami wspomagania rozwoju porozumiewania się. Książka dostarcza obszernej wiedzy o tym, dlaczego, kiedy i jak stosować interwencję wobec dziecka z zaburzeniami rozwoju porozumiewania się. Prezentuję w niej doświadczenia rodziców i terapeutów we wprowadzaniu sposobów wspomagających porozumiewanie się do życia codziennego i edukacji. Jestem mamą piątki dzieci. Przeżyłam wiele trudnych momentów w ich wychowywaniu i edukacji. Rzetelna informacja  pomagała mi w podejmowaniu decyzji oraz poszukiwaniu możliwie najlepszych rozwiązań. Komunikacja dzieci głównie odbywa się w rodzinie, a edukacja szkolna nawet najlepiej zorganizowana, kiedyś się kończy. Najistotniejsze znaczenie ma więc edukacja rodzin.

PB: Wydawać by się mogło, że zapewnienie dziecku niemówiącemu narzędzia, np. stworzenie książki komunikacyjnej z obrazkami, wystarczy do tego, by zaczęło się komunikować. O tym, że tak się nie stanie wiedzą wszyscy ci terapeuci, którzy ponieśli tego typu porażkę. W książce uczy Pani spojrzenia na naukę komunikacji z innej strony, rozpisując na strategie pojedyncze zabawy i aktywności realizowane podczas porozumiewania się z dzieckiem.

MG: Strategia AAC ze względu na swoją specyfikę oraz konieczność dostosowania procedur do indywidualnych potrzeb każdego użytkownika wymaga uważnego projektowania, a także zastosowania wielu działań wspomagających. Jej opis umożliwia zastosowanie naprzemiennego modelu funkcjonowania oraz uświadomienia najistotniejszych oddziaływań na każdym etapie wspomagania. Ważna jest precyzja wypowiedzi partnera, dostrojenie i dostosowanie zachowań własnych do rytmu dziecka, wzajemność relacji. Opisanie strategii pomaga w zaplanowaniu konkretnej przestrzeni, w której dziecko łatwiej ogarnie związek wzrokowo-przestrzenny podczas komunikowania się z partnerem. Opis strategii pozwala na wykluczenie ocen i komentarzy wypowiadanych przez  partnera. Doświadczenie ukazuje, że w trakcie komunikacyjnego spotkania pojawiają się one często. Opis przebiegu postępowania zawiera kluczowe słowa instrukcji słownej kierowanej do dziecka. Opisywanie uczy terapeutę budowania jednoznacznych wypowiedzi oraz precyzowania przekazywanych treści. Zapisanie przebiegu realizowanych z dzieckiem aktywności sprzyja odczuwaniu w ich trakcie zrównoważenia podczas zabawy i aktywności realizowanych z dzieckiem. Strategia AAC opisuje oddziaływanie, jego przebieg oraz pozwala na zaplanowanie kolejnych kroków postępowania, określa zachowanie docelowe, którego osiągnięcie specjalista AAC planuje. Wymiany komunikacyjne podczas realizacji strategii AAC  powtarzają się i pozwalają na zbudowanie kodu komunikacyjnego, który służy przekazywaniu i odbieraniu informacji. Doświadczanie wymiany, która zachodzi między dzieckiem a jego komunikacyjnym partnerem, wymaga czasu i praktykowania wielu strategii AAC. Dlatego w taki sposób łatwiej planować oddziaływania w tym zakresie. Takie spojrzenie na naukę komunikacji wydaje mi się niezmiernie przydatne podczas łączenia wielu elementów w jednolity i usystematyzowany zbiór strategii komunikacyjnych wykorzystywanych podczas porozumiewania się z dzieckiem.

Adres bibliograficzny książki, będącej podstawą rozmowy:

Magdalena Grycman, Porozumiewanie się z dziećmi ze złożonymi zaburzeniami komunikacji. Poradnik nie tylko dla rodziców, Stowarzyszenie Rehabilitacyjne Centrum Rozwoju Porozumiewania, Kwidzyn 2014

Pozytywne oblicze stosowanej analizy zachowania z empatycznymi terapeutkami behawioralnymi w szóstym odcinku „Klubu Świadomego Rodzica”. Odcinek polecam wszystkim nauczycielom oraz rodzicom. Myślę, że nawet jeśli terapia behawioralna „nam nie leży”, trzeba znać jej założenia, co niejednokrotnie ułatwić może życie zawodowe i prywatne. Sama, jak wiecie, bardziej skłaniam się ku humanistycznym teoriom, ale doceniam też wartość terapii behawioralnej.

Jej moc upatruję we wzmacnianiu dzieci za to, co umyka oczom osób nie praktykujących stosowanej analizy zachowania. Podczas nagrywania tego odcinka na własnej skórze poczułam, że skonkretyzowane pochwały działają budująco. Jedna z pań terapeutek „wzmocniła” mnie bowiem kilkukrotnie. Zgaduję, że świadomie;-)

Kolejnym pozytywem tej terapii jest analizowanie przyczyn zachowania i swoich reakcji na nie, co pozwala na trzeźwe spojrzenie na sytuację. Nawet konsekwencje, które pojawiają się w ostateczności, są przemyślane i mają czemuś służyć. Nie są tożsame z karą, o czym wspomniano na filmie.

Terapia behawioralna jest narzędziem skutecznym i przez to również niebezpiecznym. Dlaczego? Zacytuję klasyka: „With great power there must also come — great responsibility!„. Te słowa wypowiedział wujek Ben do Spidermana (mam dwóch synów, bohaterowie są głównym tematem rozmów:D). W każdej metodzie potrzebny jest zdrowy rozsądek, w TB ze zwiększoną dawką.

Do programu zaprosiłam Agnieszkę Kotowicz i Anetę Kotowicz-Urban, terapeutki, którym nie bałabym się zaufać. Poznajcie je!

Część druga:

Odcinek jest pierwszym z dwóch na wspomniany temat. Za tydzień bardziej praktycznie.

„Klub Świadomego Rodzica” we wtorki o 20:00 w RzeszowNaZywo.pl.

10562716_973552726020753_8310360794453426071_o

Rodzice dzieci sześcioletnich, mając w tym roku wybór między szkołą a przedszkolem, przeżywają nie lada rozterki.  Wielu z nich poddanych zostało presji organów prowadzących szkoły, innych rodziców a nawet społeczeństwa. Szukając porady w szkole dowiemy się, że dziecko warto posłać lub – o zgrozo! (autentyk!) – krzywdę zrobią ci, którzy tego nie zrobią. Panie z przedszkola oczywiście odradzą. No, a rodzic jest w kropce.

Co myślą rodzice ubiegłorocznych sześciolatków?

Pani Magda, której syn poszedł do pierwszej klasy w ubiegłym roku, kończąc we wrześniu 6 lat, wspomina:

„Nie widziałam przeciwwskazań, aczkolwiek miałam obawy, które wynikały po prostu z matczynej troski. Szkoła daje mu wiele radości, radzi sobie, chętnie uczestniczy w każdych zajęciach, dostosował się do zasad panujących w szkole. Córkę poślę również jako sześciolatkę, bo widzę, że da radę spokojnie. Teraz jako nie tylko mama, ale również jako nauczyciel powiem, że absolutnie nie popieram namawiania do puszczenia sześciolatka do szkoły. Uważam, że jeżeli rodzic ma JAKĄKOLWIEK WĄTPLIWOŚĆ nie powinien posyłać dziecka do szkoły i NIKT nie ma prawa tego negować (pomijając skrajne przypadki). Posłałam moje dziecko i poślę drugie tylko dlatego, że nie miałam żadnych wątpliwości.”

W podobnym tonie wypowiada się pani Patrycja:

„Mój sześciolatek jest aktualnie w pierwszej klasie. Po pierwszym semestrze wiem już bardzo dużo, m.in. to, że gotowość szkolna w praktyce mierzona jest nie tyle zdolnością dziecka i umiejętnością koncentracji, ale głównie ilością zgubionych rzeczy, godzin rozmów na tematy okołoszkolne, tłumaczeniem, rozmowami, mnóstwem poświęconego czasu. Z pełną świadomością powiem też, że gdyby mój syn został w przedszkolu na pewno bym nawet nie pomyślała, że jest w stanie z wielką radością przyswoić taki zakres wiedzy.  Jestem przeciwna nakłanianiu rodziców do zapisania dziecka sześcioletniego do szkoły, ale jestem też przeciwna stanowczemu „nie” dla pójścia do szkoły. To jest bardzo indywidualna decyzja.”

Sceptycyzm przejawia pani Dorota, mimo że jej dziecko radzi sobie w szkole:

„Wydawało mi się, że moje dziecko jest gotowe na pójście do szkoły jako sześciolatek. Teraz wiem, że mimo dojrzałości emocjonalnej mojej córki, gotowa nie była szkoła. Moje dziecko nie ma czasu na jakąkolwiek zabawę, bo dostaje do domu tyle zadania domowego, że odrabia je do nocy. Pani zadaje mnóstwo kart pracy, a nauczycielka od angielskiego daje na weekend wierszyki do opanowania. Ja, jako rodzic, jestem zobligowana  do uczenia się z własnym dzieckiem mnóstwa rzeczy, bo nauczyciele boją się, że nie wyrobią się z materiałem. Dzieci po lekcjach płaczą nad książkami, bo im skrócono dzieciństwo. Nie mają czasu na wyjście na podwórko. Nie tak to powinno wyglądać. Rodzice nie wykazują wcale większego rozsądku. To oni wpadają w wyścig szczurów. Już niedługo zaczną się korepetycje na poziomie nauki wczesnoszkolnej.”

Rozczarowanie szkołą przeżywa także pani Agata:

„Jak matka jestem bardzo rozżalona: mój syn płacze siadając do lekcji. Robi zadania szybko, byle je tylko mieć za sobą.”

Obawy rodziców dotyczące szkoły spotykają się niekiedy z niezrozumieniem. Głównie matki oskarża się o nadopiekuńczość, która utrudnia dzieciom rozwój. W ironiczny sposób skomentowała kwestię posłania sześciolatków do szkoły pani Katarzyna:

„Jak to jest, że niektórzy rodzice ,,faszerują” dzieci tabletami x-boxami i przeróżnymi multimediami na potęgę (bo np. znam rodziców, którzy cieszą się, że maja zdolne dzieci, bo w wieku 2 lat obsługują tablet ) i na te rzeczy ich dziecię nie jest za małe, niedojrzale i nie zastanawiają się, jaki ma to wpływ na rozwój dziecka a np. mają wielki problem, czy posłać dziecko do zerówki przy szkole czy zostawić w przedszkolu.”

Zapytajmy specjalistów

W telewizji śniadaniowej wypowiadają się różni ludzie na temat wychowywania czy wspierania rozwoju dzieci, niekoniecznie związani zawodowo z tematem. Nie interesuje mnie zdanie aktorek, modelek czy piosenkarzy. Zapytałam o refleksje osoby pracujące z dziećmi.

Obawy odnośnie celowości posłania do szkoły sześciolatka przejawia Ewa Boznańska, nauczyciel edukacji wczesnoszkolnej, logopeda,  terapeuta wczesnego wspomagania rozwoju dziecka:

„Jednoznacznie stwierdzam, iż osiągnięcie tzw. gotowości szkolnej w wielu przypadkach niestety jest sprawą odległą. Dzieci przedszkolne prezentują zróżnicowany poziom umiejętności i wiadomości. Niejednokrotnie rodzice nie otrzymują wskazówek jak z dzieckiem pracować, by braki wyrównywać. Dlatego też zerówka powinna zostać swoistym buforem przed wejściem w nową i trudną rzeczywistość szkolną. Mimo wszystko rodzice zatroskani o rozwój dziecka powinni mieć dobrowolny wybór przed posłaniem dziecka sześcioletniego do klasy pierwszej. Sama jestem takim przykładem, gdyż w wieku 6 lat po badaniach w poradni psychologiczno-pedagogicznej uzyskałam możliwość wcześniejszego pójścia do szkoły. Z drugiej zaś strony wspominam wielu kolegów, którzy mimo prawidłowego wieku, mieli problemy w nauce i zachowaniu. Od tamtej pory mimo wszystko nie tak dużo się w tej kwestii zmieniło. Podsumowując, rodzicu bądź czujny, wspieraj i wspomagaj swoje dziecko jak potrafisz. Nie bój się też  szukać pomocy u specjalistów, którzy profesjonalnie pomocą się zajmują.”

Dajmy też głos psychologowi! O opinię poprosiłam Mariolę Piróg:

„W wyniku dojrzewania układu nerwowego zaczyna rozwijać się kontrola uwagi, a pamięć mechaniczna przekształca się w logiczną. Wiąże się to z lepszymi strategiami zapamiętywania i pojawieniem myślenia przyczynowo-skutkowego. Dziecko jest wtedy zdolne do rozumowania na pojęciach fizycznych, matematycznych i społecznych.

Ponieważ dopiero ok 7. r.ż. ukończona zostaje modyfikacja poszczególnych struktur anatomicznych mózgu oraz jego mielinizacja – młodsze dzieci nie są na tyle dojrzałe, by szkolny start przebiegł bez większych trudności czy nawet kryzysów. Brak odpowiedniego poziomu rozwoju intelektualnego i społeczno-emocjonalnego sprawia, że trudniej jest sprostać wymaganiom stawianym przez szkołę i nauczycieli. Niepowodzenia szkolne stanowią źródło stresu i w konsekwencji zaburzeń wegetatywnych i obniżonego samopoczucia psychofizycznego.

Doświadczane przez dziecko powodzenia bądź niepowodzenia szkolne bezpośrednio wpływają na to, czy ukształtuje ono poczucie własnych kompetencji oraz skuteczności w działaniu czy – uwzględniając mniej pozytywny scenariusz – wytworzy niskie poczucie własnej wartości, nieadekwatności wobec oczekiwań dorosłych oraz różnego rodzaju zahamowania utrudniające optymalny rozwój.”

A co na to logopeda?

Podzieliła się ze mną opinią neurologopedka Agata Garbacz:

„Od siedmiu lat pracuję z przedszkolakami. Jestem w 100% przeciwna pójściu maluchów do szkoły. Kiedyś standardy wyznaczały nam trend, że siedmiolatek idący do szkoły powinien mieć pełen zasób głosek. Sześciolatki natomiast mają niezakończony rozwój mowy: nieutrwalone głoski szumiące i często jeszcze brak głoski [r]. Nagle wszystkim wydaje się, że rozwój fizjologiczny dziecka trzeba przyspieszyć, także w zakresie mowy. Są tacy logopedzi, którzy wywołują głoski szumiące u czterolatków. Zapytam więc ironicznie: czy to znaczy, że układ neurologiczny ma szybciej dojrzeć?”

A co ja myślę?

Całkiem długi kawał tekstu wytrzymałam w jako takim obiektywizmie, ukrywając swoje zdanie, nawet w kwestii logopedycznej. Nie byłabym sobą, gdybym jednak zupełnie przemilczała swoje zdanie. Co ja myślę?

Nie w interesie szkół jest podawanie rodzicom obiektywnych informacji, odwołujących się choćby do stanu badań. Argumenty „za” szkołą dotyczą najczęściej tematu wiedzy. Dzieci chcą się uczyć. Ano chcą. Pytanie brzmi: czy na pewno unieruchomione w ławce? I czy przez nauczycieli, którzy zamiast dostosować się do specyficznej grupy, jaką są sześciolatki, próbują na siłę pchać je w górę, zadając do domu stertę zadań. Mnie osobiście przypomina to sytuację z wprowadzeniem gimnazjów. Nauczyciele liceum zaczęli narzekać, że wiedzę, którą zwykli przekazywać w cztery lata, nagle muszą zmieścić w trzy. Tak też zachowują się niektórzy nauczyciele nauczania wczesnoszkolnego. Chcąc wyrównać „braki” (czytaj: dostosować poziom dzieci do swoich oczekiwań, uformowanych na siedmioletnich pierwszakach) sześciolatków, dokładają zadania do domu. Szkoda, że nie rozumieją, że owe „deficyty” wynikają przeważnie nie z lenistwa, a niedojrzałości układu nerwowego. Co tam strefa najbliższego rozwoju czy jakieś inne teorie! Podstawa programowa górą!

Rodzice zadowoleni z posłania dziecka do szkoły w wieku 6 lat przejawiają radość opartą o satysfakcję z zakresu zdobytej przez ich pociechę wiedzy. Moim zdaniem nie wiedza powinna być tematem refleksji w dyskutowanej kwestii. Pytanie brzmi: czy emocjonalnie dzieci gotowe są na szkołę, nazwę ją, tradycyjną? Rozwój mózgu (głównie płatów czołowych) sugeruje, że nie. Problemy emocjonalne dostrzeżone mogą zostać dopiero wtedy, kiedy ich eskalacja doprowadzi rodzica do rozpaczy.

Negatywne skutki zbyt wczesnego posłania dziecka do szkoły (por. wypowiedź psychologa) odbiją się w przyszłości.

Czy naprawdę, rodzice, zależy Wam na wiedzy? Ja bym wolała, żeby zamiast tej „wiedzy” moje dziecko wyniosło ze szkoły podstawowej przekonanie o własnej wartości, wiarę we własne siły, odwagę posiadania własnego zdania, twórcze myślenie i ciekawość świata. To nie wiedza zapewnia sukces w życiu, a cechy, które dziecko do wiedzy doprowadzą. Co z tego, że uczyliście się w życiu tysiąca rzeczy, skoro wypracowana przez szkołę strategia unikania porażki (lepiej nie zacznę, bo jeszcze się nie uda) sprawia, że zamiast zrobić coś samemu szukacie gotowców w Internecie?

Co więcej – nie wiecie, jaka wiedza przyda się Waszym dzieciom w dorosłości. Cechy, które wymieniłam wyżej, bez względu na okoliczności umożliwią Waszym dzieciom sukces w każdej rzeczywistości.

I nie jest problemem niegotowość dzieci. Problemem jest szkoła i skostniałe myślenie o nauczaniu. Na szczęście coraz większą popularność zyskują alternatywne formy wychowania przedszkolnego czy nawet nauki szkolnej (por. Montessori, tu film o przedszkolu, niedługo nagram szkołę), udowadniając chociażby, że nie unieruchomienie w ławce jest kluczem do sukcesu pedagogicznego. Niestety nawet na różnego rodzaju terapiach już dwulatki zmuszane są do siedzenia przy stoliku w czasie przekraczającym ich możliwości skupienia uwagi.

Podsumowując:

Czy sześciolatek jest gotowy na szkołę? Tak, ale nie tradycyjną: z ławką, ponurą panią nauczycielką bez wiedzy o rozwoju dziecka czy jakichkolwiek podstawach z psychologii (Nie wiem, czy wiecie, że nauczanie wczesnoszkolne można skończyć gdzieniegdzie w rok. Ja bym się bała!).

Zauważcie, że do szkoły namawiają politycy, jakieś tam znane twarze z telewizji, organy prowadzące szkoły oraz sami rodzice, nie mający wiedzy specjalistycznej o rozwoju dzieci. Tymczasem przeciwnicy sześciolatków w szkole rekrutują się wśród specjalistów – psychologów czy logopedów. Nawet ci, którzy ocenili pozytywnie gotowość osobistego dziecka do nauki w szkole, sprzeciwiają się odgórnemu nakazowi wysyłania wszystkich sześciolatków. Dostrzegają bowiem różnice wśród dzieci w tym wieku w zakresie umiejętności i ogólnego poziomu rozwoju.

Czy rodzice poślą dzieci do szkół? Większość, czego dowodzą dotychczasowe analizy, nie.

Jedna z mam, pani Elwira  podzieliła się ze mną uzasadnieniem swojej decyzji:

„Uważam, że moje dziecko lepiej dojrzeje i więcej się nauczy w przedszkolu na dywanie niż w szkolnej ławce.”

Przejawiając ogromne obawy w stosunku do tradycyjnego systemu szkolnego, skwituję więc decyzję pani Elwiry następująco: też tak myślę.

PS A na koniec przepraszam tych, którym obiecałam, że artykuł będzie obiektywny – prawie mi wyszło:)

PS 2: Tym, którzy myślą, że moje poglądy są jakieś odosobnione, polecam wykład na temat tego, że tradycyjna szkoła nijak się ma do rozwoju mózgu. Angelika M. Talaga dowodzi tego, że szkoła nie uczy („Bo kto normalny pamięta, czego się uczył w szkole?”). Co więcej – zmuszenie uczniów do siedzenia w ławce jest „gwałtem na naturze ludzkiej”, krzywdą fizyczną i psychiczną. I najważniejsze: „Szkoła jest przejawem nieznajomości ludzkiej psychiki i ludzkiego mózgu, w całej swojej okazałości”.

0 2440

Nauka kojarzy się najczęściej ze szkolną ławką, zeszytami, kartami pracy. Rodzice i nauczyciele dostrzegając konieczność wyposażenia dziecka w konkretne umiejętności i wiedzę, czują się w obowiązku zmuszania do nauki. A gdyby tak dzieci same chciały się uczyć? Gdyby wiedza była zgłębiana przez nie dlatego, że ktoś im obiecał nagrodę, ale z osobistej potrzeby? Czy nauka może być dla przedszkolaka ekscytująca? Czy miejscem jej zgłębiania może być dywan? Te na pozór idealistyczne wymysły nie są niczym nowym. Pierwsze przedszkole oparte na przekonaniu o potrzebie wolności dziecka i znaczeniu samodzielności w procesie uczenia się powstało w 1907 roku we Włoszech. Jego założycielka, lekarka, nazywała się Maria Montessori. Funkcjonowanie metody Montessori w praktyce obserwowałam w przedszkolu „Akademia przedszkolaka” w Rzeszowie.

„Klub Świadomego Rodzica” w każdy wtorek o 20:00 w Telewizji Rzeszow Na Żywo.

diadochokineza

Diadochokieneza to „zdolność do wykonywania szybkich ruchów naprzemiennych, takich jak nawracanie i odwracanie ręki, otwieranie i zamykanie dłoni czy szybkie przebieranie palcami. Ocenia się szybkość i płynność wykonywania tych ruchów.” [źródło] Także logopedzi sprawdzają tę umiejętność w zakresie ruchów w obrębie warg i języka. Przygotowałam na własne potrzeby karty do oceny ruchów naprzemiennych w oparciu o próby zaproponowane przez Urszulę Mirecką i Katarzynę Gustaw w „Skali dyzartrii. Wersja dla dzieci” (Wrocław 2006). Polecenia zamieniłam w rymowanki.

1.

Zadanie dla dzielnego smyka

Usta szeroko otwieram

I zamykam.

2.

Wargi mam dzielne: dzióbek z nich zrobię,

A potem uśmiech pokażę Tobie.

3.

Taka zabawa nowa:

Język wysuwam i szybko chowam.

4.

Do nosa i na brodę —

Język walczy o nagrodę.

5.

Mocy języka przybywaj:

na boki  niech się kiwa.

6.

U I -UI –powtarzam szybko, nie próżnuję.

Na nagrodę zasługuję.

7.

AY AY – powtarzam niczym błyskawica

Logopeda niech się zachwyca.

8.

Teraz sylaby: sprawa jest prosta.

Kto jest gotowy niechaj im sprosta:

PA TA KA PA TA KA

Udostępniam Wam folder z ramkami – osiem ramek, osiem rymowanek. Z uwagi na to, że ilustracje robiłam ręcznie — na swoich egzemplarzach musicie narysować własne. Powodzenia!

diadochokineza2

Karty mogą się przydać nie tylko do badania ruchów naprzemiennych, ale też ćwiczeń warg i języka, przy czym nie wolno profilaktycznie wystawiać języka poza jamę ustną, więc tę jedną kartę (do nosa i na brodę…) wykorzystywać należy tylko do diagnozy.

0 2950

0Jakie znaczenie dla rozwoju dziecka ma prawidłowe funkcjonowanie zmysłów? Czym charakteryzują się zaburzenia integracji sensorycznej? W jaki sposób wspierać mózg dziecka, by odbierane przez niego bodźce sensoryczne były prawidłowo rozpoznawane, segregowane, interpretowane i integrowane z wcześniejszymi doświadczeniami? O zmysłach i ich wpływie na rozwój dziecka zgodziła się opowiedzieć nam Katarzyna Kłosowski, terapeuta integracji sensorycznej z Zespołu Szkół imienia UNICEF w Rzeszowie.

Twórczynią Metody Integracji Sensorycznej jest Jean Ayres, psycholog, terapeuta i pracownik naukowy Uniwersytetu Kalifornijskiego w USA. To ona w latach 60. XX wieku dostrzegała zależność między trudnościami w uczeniu się a zaburzeniami w integracji sensorycznej. W Polsce metoda ta staje się coraz popularniejsza, ale miewa też swoich ignorantów i przeciwników. Niemniej jednak nawet ci, którzy wypowiadają się o niej z niezrozumieniem, docenić muszą znaczenie prawidłowego funkcjonowania zmysłów dla harmonijnego rozwoju dziecka. Współczesna ochrona rodzicielska stała się jednym z czynników sprzyjających wystąpieniu bądź pogłębieniu zaburzeń sensorycznych. Wartość wyjścia na plac zabaw staje się w obliczu sposobu dzisiejszego funkcjonowania rodzin nieoceniona. Pytaniem do dyskusji niech będzie: czy zaburzenia integracji sensorycznej nie mają w dużym stopniu charakteru cywilizacyjnego? Czy ktoś z Was widział bowiem w dzisiejszych czasach dziecko wspinające się na drzewo albo skaczące po kałużach? Znam rodziców, którzy oburzają się, kiedy ich potomek wraca brudny z przedszkola, albo takich, którzy karmią swoje pociechy, by nie upaćkać im starannie wyprasowanej koszuli. Wszystko ma swoje konsekwencje.

Program „Klub Świadomego Rodzica” obejrzeć możecie w telewizji RzeszówNaŻywo w każdy wtorek o 20:00. Tematem przyszłotygodniowego odcinka będzie autyzm.

Wreszcie ktoś się odważył powiedzieć wprost coś, o czym pisało już wielu „na około”. Bogusława Beata Kaczmarek obalając mity na temat komunikacji alternatywnej i wspomagającej nawiązuje do poglądów niektórych logopedów, jakoby wspieranie nauki mowy gestami bądź obrazkami hamowało jej rozwój. Otóż, drodzy rodzice! Nie dajcie sobie wmówić takich bredni. Badania naukowe dowodzą przyspieszenia rozwoju mowy za sprawą AAC.

Pozwoliłam sobie wkleić bardzo ważną stronę z książki „Autyzm i AAC”, mając nadzieję, że nielegalne upublicznienie kopii zostanie mi wybaczone z uwagi na szczytny cel:)

Bogusława Beata Kaczmarek, Posłowie. Mity i fakty o AAC i naturalnym rozwoju mowy, [w:] B. B. Kaczmarek, A. Wojciechowska (red), Autyzm i AAC. Alternatywne i wspomagające sposoby porozumiewania się w edukacji osób z autyzmem, Kraków 2015,

Bogusława Beata Kaczmarek, Posłowie. Mity i fakty o AAC i naturalnym rozwoju mowy, [w:] B. B. Kaczmarek, A. Wojciechowska (red), Autyzm i AAC. Alternatywne i wspomagające sposoby porozumiewania się w edukacji osób z autyzmem, Kraków 2015, s. 351

I jeszcze jedna uwaga: uczenie dziecka niemówiącego czytania sylab w sytuacji, kiedy ono nie nawiązuje z rodzicem kontaktu w sposób ani werbalny, ani pozawerbalny, jest moim zdaniem stratą cennego czasu. Nie rozwija go komunikacyjnie. Znam dziecko z autyzmem, z którym nie ma kontaktu i nikt tego nie rozwija. Ale czyta – ku zadowoleniu rodzica i logopedy – pojedyncze sylaby. Mowa werbalna ma charakter echolalii.  Co mu daje to czytanie? Poza kojarzeniem kilka znaków graficznych z odpowiadającymi im słowami – nic. Żaden z tego pożytek w obliczu faktycznych potrzeb dziecka.

No, a teraz zapraszam obrażonych  do hejtowania 😛

Dopisane 2503. 2016 r:

W związku z licznymi komentarzami oburzonych na facebooku dopowiem, że udostępniony fragment (z którym zgadzam się w 100 procentach) nie jest krytyką żadnej metody. Bynajmniej! Dotyczy tylko jednej kwestii – dyskredytowania przez MK metod wspomagających komunikację. Nie jestem przeciwnikiem Metody Krakowskiej jak mnie postrzegają niektórzy. Jestem zwolennikiem AAC.

zabawa z rytmem

Zabawa ma na celu ćwiczenie koordynacji słuchowo-ruchowej oraz stymulację rozwoju mowy. Połączono powtarzanie wyrazów dźwiękonaśladowczych z ruchem (a wiadomo, że praca rąk pozytywnie wpływa na rozwój mowy). Wprawdzie rysunki nie są mistrzostwem świata, ale żadne z dzieci, na których testowałam zabawę, nie zgłaszało niezadowolenia z ich jakości:P

Jakie ruchy mamy w zestawie? Kliknij na wybrany obrazek, by uruchomić galerię.

Zasady: po uprzednim omówieniu obrazków i zademonstrowaniu ruchów, dziecko losuje „pasek” z sekwencją rytmiczną. Nie ma przeciwwskazań do tego, by to rodzic pierwszy zademonstrował zadanie z paska. Nie sprawdzamy bowiem umiejętności odczytywania symboli, ale zdolność do skoordynowania określonych ruchów z wypowiadaniem wyrazów, tu akurat dźwiękonaśladowczych.

Przykładowe paski sekwencji ruchów i wyrazów:

rytm6

rytm12

rytm2

rytm1

Więcej „pasków” do pobrania tutaj.

Już niedługo pierwsze odcinki programu „Klub Świadomego Rodzica”. Z Katarzyną Kłosowski, terapeutą SI z Zespołu Szkół im. UNICEF w Rzeszowie, rozmawiałam o integracji sensorycznej (odcinek #1), aby przybliżyć Wam specyfikę pracy z dziećmi z autyzmem odwiedziłam przedszkole „Niebieska Kraina” w Łańcucie (odcinek #2), a o metodę Marii Montessori zapytałam w przedszkolu „Akademia Przedszkolaka” w Rzeszowie (odcinek #3). Premierowy odcinek już w marcu.

Po szkoleniu z terapii behawioralnej miałam ochotę wykorzystać zdobytą wiedzę w praktyce. Jako że nie znałam wówczas alternatyw dla tego podejścia, nie miałam sprecyzowanych poglądów na kwestię motywowania dzieci. Wydawało mi się w swej naiwności, że sposób jest tylko jeden: nagradzanie. Przeżyłam przynajmniej trzy porażki, które stały się podwalinami pod szukanie nowych dróg.

Porażka nr 1 – cel uświęca środki w szkole podstawowej

W trzydziestoosobowej klasie V wprowadziłam system żetonowy – zasady określiłam z góry, każdy miał swoją kartkę, na której zbierał punkty. Nagroda była wszystkim znana. Czy dzieci poczuły się zmotywowane? Oczywiście! Wizja nagrody doprowadziła do sytuacji, w której uczniowie nie liczyli się z jakością wykonywanych zadań – wybierali jak najłatwiejsze i najszybsze rozwiązania. Celem była nie przyjemność z wykonywanej aktywności a nagroda. Jej brak powodował histerię. Dosłownie – histerię! Bardziej zmartwiły mnie jednak oszustwa, jakich dopuszczali się uczniowie, by zdobyć nagrodę. Oni walczyli o nią, nie licząc się z kolegami (po trupach do celu) i lekceważąc zasadę uczciwości (cel uświęca środki). Nie tego ich chciałam nauczyć.

Porażka nr 2 – jak kilkulatek próbował ominąć system

System żetonowy postanowiłam wypróbować na własnym dziecku. Wprawdzie w klasie się nie udało, ale na pojedynczym dziecku mogło być inaczej. Łudziłam się. Mój syn szukał najróżniejszych sposobów na szybkie zdobywanie punktów. Mocno zaniepokoiła mnie sytuacja, kiedy zapytał babcię, czy chce jabłko. Kiedy ona nie była zainteresowania – popłakał się, że przez nią nie dostanie nagrody.

Porażka nr 3 – nagroda albo psikus

Wychowawca zaproponował dzieciom system żetonowy. Punkty przyznawano za pilną pracę, także na zajęciach dodatkowych. Dzieci były zmotywowane, z tym, że nie do pracy, a do dostania nagrody. Zadania wykonywały szybko, niestarannie i „na sztuki” – każde ćwiczenie wiązało się bowiem z punktem. Dzieci szybko dostrzegły zależność: im więcej zrobią zadań, tym lepiej. Nie liczyła się dla nich jakość wykonania. Odmowa przyznania punktu w sytuacji, kiedy wiedziałam, że uczeń nie włożył żadnego wysiłku w poprawne wykonanie zadania (toż to za chęci też się należy, ich zdaniem, nagroda), rodziła złość, agresję i poczucie tragedii.

Dalekosiężne konsekwencje nagradzania

Mimo iż motywacja zewnętrzna w postaci pochwały, naklejki czy zabawki wzmacnia zaangażowanie dziecka, jej dalekosiężne skutki niekoniecznie będą zadowalające. Dzieci poddane intensywnemu behawioralnemu wzmacnianiu mają dużo mniejsze szanse na sukces w dalszej edukacji (w szkole średniej czy na studiach) i w życiu dorosłym, kiedy nikt nie będzie nagradzał ich wysiłków, a sami nie będą czerpać przyjemności z poszerzania wiedzy. Nigdy nie uczyli się przecież dla osobistej satysfakcji.

Co więcej – od wzmocnień w postaci pochwał czy nagród rzeczowych można się uzależnić. Zdarzyło się Wam pewnie usłyszeć w ust dziecka pytanie: „Co ja z tego będę miał?”. Te, wobec których zastosowano system żetonowy, szczególnie często pytały mnie, czy za zrobienie czegoś dostaną punkt, nawet wówczas gdy były to kwestie związane z codzienną życzliwością i pomocą koleżeńską. Dopominały się o nagradzanie za wszelkie przejawy zachowań pożądanych, nie odczuwając osobistej satysfakcji z samej pomocy komuś czy wykonania czegoś.

Wyjścia awaryjne

Jeśli nagradzanie nie zawsze jest dobrą strategią, jaka postawa może okazać się skuteczna? Wielu nauczycieli wychodzi z założenia, że dziecko musi się podporządkować i robić wszystko, co się mu narzuci. Także w terapii behawioralnej nie pyta się dziecka, czy ma ochotę wykonać jakieś zadanie. Ono dostaje polecenie i musi je wykonać. Taka strategia jest skuteczna tylko na krótką metę.

Zmuszanie dziecka do wykonywania ćwiczeń wywołuje u niego stres, a ten nie sprzyja funkcjonowaniu poznawczemu, głównie pamięci. Kiedy mózg podpowiada ucieczkę, trudno myśleć konstruktywnie o rzeczach, które są nam narzucane. Jeśli w zajęciach uczestniczy dziecko, w swoim odczuciu: „za karę” – nie tylko nie zdobędzie oczekiwanych umiejętności, ale nabawić się może problemów emocjonalnych. Myślę w tym momencie głównie o poczuciu braku kontroli nad własnym życiem (a chcą ją mieć wszyscy bez względu na wiek) i – co się też z tym wiąże – obniżonym poczuciu wartości.

Jako że staram się wyciągać wnioski z porażek, traktując każdą jako cenną informację zwrotną, zaczęłam analizować konsekwencje motywowania zewnętrznego i czytać – już nie behawioralne – a humanistyczne teorie. Mimo iż nadal stosuję wzmocnienia zewnętrzne (nie umiem u wszystkich dzieci wzbudzić motywacji wewnętrznej do wykonywania wielu logopedycznych zadań), robię to bardziej świadomie. Ale niech to będzie temat już na inny post;-)

dr Magdalena Grycman

fot. archiwum prywatne mojej rozmówczyni

Alternatywna i wspomagająca komunikacja jest zagadnieniem, wokół którego narosło dużo mitów. Chcąc je wyjaśnić, poprosiłam o rozmowę osobę, która w znaczący sposób przyczyniła się do jej rozwoju w Polsce – dr Magdalenę Grycman. Czy wspomaganie komunikacji, np. gestami, hamuje mowę? Czy wszystkie dzieci mogą się komunikować? Czy wprowadzenie AAC może wyeliminować tzw. zachowania trudne? – odpowiedzi na te i inne pytania, znajdziecie w zapisie rozmowy.

Patrycja Bilińska: Mowa jest często utożsamiana z komunikacją. Takie przekonanie rodzi u rodziców dzieci nie porozumiewających się werbalnie poczucie katastrofy, porażki. Obalmy stereotypy: jak się ma mowa do komunikacji? Czym jest komunikacja bez mowy i jaką wartość ma mowa bez komunikacji?

Magdalena Grycman: Mowa stanowi najdoskonalszy i najbardziej powszechny, bo używany przez większość społeczeństwa, sposób komunikacji. Ale bez mowy można żyć. Tak jak można żyć bez ręki i nogi. To dużo trudniejsze życie, ale przecież mamy tylko jedno. Fakt, że mowy jeszcze nie ma lub istnieje obawa, że może się nie pojawić wywołuje sprzeciw i poczucie niesprawiedliwości. To zrozumiałe uczucia. Z rodzinami, z którymi pracuję, asymilujemy je, by nie dać im się pochłonąć. Poszukujemy różnych dróg na odzyskanie kontroli i rekompensaty tej straty. Uczymy się nowych sposobów na skuteczne porozumiewanie się. Tylko wówczas istnieje szansa, że dostrzeżemy nowe nie znane nam wcześniej możliwości, w których kryje się wiele dobrego. Ważniejsze to jak te oddziaływania wprowadzać, ale to temat na oddzielną rozmowę.

PB: Alternatywna komunikacja kojarzona jest często ze znakami graficznymi konkretnej metody. Dziecko dostaje zestaw, np. piktogramów, oznaczających przedmioty takie jak krzesło czy but, uczy się je rozpoznawać w sytuacji zadaniowej przy stoliku, dobiera w pary takie same obrazki itd. Jak ocenia Pani taką strategię postępowania?

MG: Nie lubię oceniać. Pozwolę sobie jedynie stwierdzić, że ten sposób myślenia i działania jest mi obcy. Takie sposoby postępowania przynoszą więcej szkody niż pożytku.

PB: Co postrzega Pani za największy – lub może najczęstszy – błąd przy wprowadzaniu alternatywnej komunikacji?

MG: Dziś najpoważniejszym mitem jest myślenie o komunikacji jako o pojedynczej metodzie. Rozmawiałyśmy o tym przy innej okazji, co stało się podstawą innego artykułu – myślę, że warto go w tym momencie przywołać. (Zobacz tu).

PB: Nadal panuje w społeczeństwie obawa przez AAC jako tym, które hamuje rozwój mowy. Czy takie lęki w świetle badań naukowych i Pani praktyki są uzasadnione?

Obawy te nie mają potwierdzenia w badaniach naukowych ani też w mojej wieloletniej praktyce. Przypuszczam, że są wynikiem złożoności tego tematu.  Nauczyciele i logopedzi dzielą się ze mną na facebooku swoimi trudnościami, opisując swoje doświadczenia. Pozwolę sobie zacytować: „Co Pani robi? Po co te gesty? Niech Pani mu nie miesza….U nas pracuje się metodą pi si es!!” lub „Dziewczynka nie korzysta z książki. Książka jest za gruba. Tematyka zbyt obszerna. Jedyna umiejętność, jaka się pojawiła po obcowaniu z książką, to przekładanie kartek bez końca i stukanie palcem w obrazki….wszystkie obrazki i wszędzie gdzie się da…. Ale książka to obowiązek w szkole.” Gdy czytam takie wpisy, to myślę, że przed nami daleka droga. Posuwajmy się więc do przodu.

Przekornie zapytam: Czy nauczanie pływania sprawi, że dziecko nie będzie chciało chodzić? Przecież to absurd. Powiem więcej. W Stanach Zjednoczonych przeprowadzono badania grupy osób z poważnymi problemami komunikacji, wspomaganych oddziaływaniami z zakresu AAC i grupy kontrolnej pozbawionej tych oddziaływań. Znacznie szybciej zaczęły mówić dzieci z grupy pierwszej. Gdy do głosu dochodzą przesądy i lęki to żadne badania nie przegonią złych duchów. Do zmiany świadomości potrzeba nam edukacji, czasu i świadectwa rodzin.

PB: W ramach strukturalizacji czasu wprowadza się dzieciom plany dnia, mające formę zdjęć, obrazków lub wyrazów. Dają im one poczucie bezpieczeństwa. Jaka jest ich wartość w kontekście komunikacji?

MG: Uporządkowane środowisko uczy dziecko przewidywania następujących po sobie interakcji. Panowanie nad komunikacyjną przestrzenią potrzebne jest również partnerowi tej interakcji. Struktura umożliwia obu partnerom naukę aktywnego uczestnictwa w kontrolowanej przestrzeni.

W zorganizowanej i zaplanowanej sytuacji porozumiewanie się staje się bardziej zrozumiałe dla obojga uczestników.

PB: Wydawać by się mogło, że AAC można stosować dopiero u tych dzieci, które osiągnęły określony poziom rozwoju poznawczego. Niektórzy podają IV stopień rozwoju inteligencji sensoryczno-motorycznej według Piageta, inni zaglądają w orzeczenie poradni psychologiczno-pedagogicznej, by zobaczyć chociaż znaczny stopień niepełnosprawności intelektualnej. Gdzie jest ta dolna granica wymaganych możliwości intelektualnych?

To kolejny mit. W naszej rozmowie mierzymy się z nimi. Przyznam, że ten szczególnie mnie zadziwia. Poszukiwałam przesłanek teoretycznych jego powstania. Nie rozumiem takich podejść. Na dodatek moja praktyka zupełnie przeczy tym stanowiskom.

By rozpocząć wystarczy, że dziecko jest z tobą nawet, gdy relację dopiero budujemy. Postępowanie takie polega na wykorzystaniu aktywności dziecka, która nie ma charakteru funkcjonalnego i zamienieniu jej w jednoznaczny sygnał. Osiągnięcie wyższej kompetencji komunikacyjnej muszą oprzeć się na fundamencie wcześniejszej umiejętności. Porozumiewanie się można porównać do gry w tenisa — pozwolę sobie zacytować fragment swojej książki – Nie wystarczy zakup rakiet tenisowych oraz piłeczki. Nie wystarczy wynajęcie kortu. Obie uczestniczące w grze osoby muszą wpierw nauczyć się grać, by później grać ze sobą. Czas i wielokrotne powtarzanie ćwiczeń w końcu umożliwią grę” [1].

PB: Usłyszałam niejednokrotnie, że wprowadzanie AAC zaczyna się od tak i nie. Czy takie podejście nie przekreśla szans na komunikowanie się wielu dzieciom?

MG: Trochę przekreśla. W wyjątkowej sytuacji, gdy dziecko ma wiele dobrych doświadczeń za sobą może się udać. Planując komunikacyjną strategię zawsze korzystam z Oceny efektywności [2]. Początkowo opracowałam ją na potrzeby własne, by w planowaniu oddziaływań się nie gubić. Prowadziłam badania nad efektywnością wprowadzania w proces komunikacji dzieci ze złożonymi trudnościami, opisanych kolejno umiejętności w ich rozwojowej komunikacyjnej kolejności, po czym opublikowałam tę Ocenę. Dziś z tego modelu korzystać mogą inni terapeuci. Wracając do „Tak i nie”- umiejętność ta znajduje się dopiero na poziomie trzecim, a więc dziecko powinno wcześniej doświadczyć wielu innych oddziaływań.

PB: Dzieci niemówiące, nie mające możliwości wyrażenia swoich potrzeb, przejawiają zachowania, które interpretowane są często jako tzw. trudne. Jaki wpływ miałoby wprowadzenie alternatywnej komunikacji na zachowanie niemówiącego dziecka?

MG: To odrębny, bardzo złożony temat. Powiem krótko. Jeżeli potrafisz pracować z komunikacją, to tych zachowań będzie mniej, a w sytuacji pełnego porozumienia się będą zdarzać się rzadko lub wcale. Mama Martynki na facebooku napisała: „Martyna była tak bardzo niespokojna, że nie może przekazać nam czego chce, że musieliśmy z nią jechać do psychiatry, żeby dał jej leki na wyciszenie. W tej chwili jak ma wprowadzoną komunikację, to ona potrafi nam bardzo dużo rzeczy przekazać, co ona chce. Nie ma już napadów agresji i złości, które były spowodowane tym, że ona coś chce, a my nie wiemy co.”

PB: Wraz ze wzrastającą świadomością rodziców i coraz większą potrzebą dbania o relacje z własnymi dziećmi – myślę w tym momencie o rodzicielstwie bliskości i idei niedyrektywności – przykłada się coraz większą wagę do efektywnego porozumiewania się, także w okresie przedjęzykowym. Rodzice dzieci zdrowych stosują gestu Makatonu, chodzą na zajęcia z bobomigów. Jak ocenia Pani takie podejście?

MG: Podstawą efektywnego porozumiewania się jest relacja komunikacyjna. Wszystko, co ją pogłębia, rozwija i wzmacnia sprzyja jej rozwojowi. Przestrzegam jedynie przed upraszczaniem myślenia. Wsłuchujmy się w siebie. Pytajmy: Czy to działanie służy naszej relacji? Czy lubimy być ze sobą w taki sposób? Jeżeli odpowiedz brzmi tak, działajmy w celu jej pogłębiania.

[1] Grycman M. (2014), Porozumiewanie się z dziećmi ze złożonymi zaburzeniami komunikacji. Poradnik nie tylko dla rodziców, Stowarzyszenie Rehabilitacyjne Centrum Rozwoju Porozumiewania, Kwidzyn.

[2] Ocena efektywności, o której wspomina Magdalena Grycman, dostępna jest w książce: Grycman M. (wydanie II 2015), Sprawdź, jak się porozumiewam. Ocena efektywności porozumiewania się dzieci niemówiących wraz z propozycjami strategii terapeutycznych, Stowarzyszenie Rehabilitacyjne Centrum Rozwoju Porozumiewania, Kwidzyn.