Yearly Archives: 2017

0 5104

W tym miejscu dzieliłam się z Wami grą, którą przygotowałam sama inspirując się zasadą działania powszechnie znanej gry dla dzieci. Nie znając właściwie oryginału, ale opierając się na przeróbkach, których mnóstwo jest w Internecie, zmodyfikowałam zasady – nigdy bowiem nie przeczytałam oryginalych. Dostawałam od Was nawet wiadomości o tym, że w moją grę gra się inaczej niż w znany wszystkim oryginał – w związku z czym nie wszystkim podobała.

Jak się okazuje, firma, która stworzyła pomysł na grę, poczuła się urażona, moją domową wersją i zagroziła mi sądem za naruszenie praw autorskich za sprawą stworzenia przeróbki.

Co sobie myślę? Z jednej strony nieświadomie czyjeś prawa naruszyłam, dlatego grę usunęłam. Z drugiej – nie myślę dobrze o spółce, która wyszukuje Internautów, którzy śmieli stworzyć swoje wersje gry na użytek domowy. Moja wina polega na tym, że się tą swoją wersją w tym poście podzieliłam, o istnieniu spółki nie mając pojęcia.

I tylko takie pytanie nasuwa mi się na usta: Serio?!?

Nie zachęcanie do powtarzania jest kluczową kwestią w nauce wyrażeń dźwiękonaśladowczych. Ba! Owe „zachęcanie” może nawet zniechęcić dziecko do mówienia. Liczy się natomiast wspólna uwaga, poczucie bycia z rodzicem w kontakcie, zaangażowanie emocjonalne i … dobra zabawa.

Najskuteczniejszy, moim zdaniem, sposób to „wplatanie” owych wyrażeń w zabawę. Mogą być nazwą zabawy lub elementem wypowiedzi z jej przebiegu. Dzisiaj podzielę się jedną z nich.

„Raz, dwa, trzy: BAM”

Rodzic wypowiada powoli kwestię: „Raz, dwa, trzy…”, by na koniec zrzucić jakiś przedmiot na podłogę („BAM”). Daję Wam słowo, że zrzucanie przedmiotów rozbawi nie tylko niemowlaki, ale i małe dzieci. Mój dziesięciomiesięczny Franek nauczył się zasad w dziesięć minut. Wysłuchiwał odliczania, po czym rzucał brelokiem, mówiąc [ba]. Następnego dnia używał już opanowanego „bam” w swojej swobodnej aktywności: zrzucał samochodziki ze stołu i mówił wyuczone „bam”.

Czego uczy ta zabawa?

W zakresie realizacji: wypowiadania wyrażenia dźwiękonaśladowczego, zawierającego dwuwargowe, dźwięczne [b].

W zakresie kompetencji komunikacyjnej: doświadczania pozytywnych emocji związanych z mówieniem.

Ponadto: uwagi słuchowej (dziecko musi „usłyszeć” właściwy moment, by rzucić przedmiot), kojarzenia słowa z czynnością ([bam]=upadek). Poza tym dziecko usprawnia koordynację wzrokowo-ruchową.

Podstawowa zaleta z zabawy:

Wypowiadana sylaba ma znaczenie, a nie jest tylko bezmyślnie powtarzanym zbiorem dźwięków.

Uwagi

Nie ma znaczenia jakość wypowiedzianej sylaby. Dziecko do pierwszego roku życia powie raczej [ba], dopiero starsze zaczynają uczyć się wypowiadać sylaby zamknięte. Nie wolno więc dziecka poprawiać, żeby się nie zniechęciło do mówienia. Liczy się to, że ma ono opanować znaczenie. Bezmyślne powtarzanie bez zrozumienia sensu nie ma znaczenia (lub bardzo niewielkie) w nauce komunikacji.

Kiedy zacząć?

Myślę, że można zacząć już z sześciomiesięcznym dzieckiem – z akcentem na „zacząć” – bez presji i stresu, że efekty osiągnie się w ciągu tygodnia. Dziecko, które siedzi i zaczyna gaworzyć, powinno wykazywać zainteresowanie zabawą.

0 5174

Czy logopedia może mieć płeć? Czy warto zabiegać o to, by terapeutami mowy częściej niż dotychczas zostawali mężczyźni? Po co do logopedii mieszać płciowość? Zaciekawiona pomysłem nietypowego projektu Pawła Majcherczyka, poprosiłam go o przybliżenie swojej wizji logopedii. Logopedii Damsko-Męskiej.

Patrycja Bilińska: Znaczącą większość logopedów w Polsce stanowią kobiety. I chociaż fakt sfeminizowania naszego zawodu jest powszechnie dostrzegalny, Pan pierwszy zaczął publicznie tę kwestię poruszać. Czy logopedia traci na tym, że zajmują się nią głównie kobiety?

Paweł Majcherczyk: Istnieje mnóstwo placówek, szkół, w których pracują wyłącznie kobiety-logopedzi, pedagodzy… I te miejsca świetnie funkcjonują pod kątem merytorycznym, pedagogicznym czy właśnie – logopedycznym. Ale, mam nadzieję, wspólna praca damsko-męska może być bardzo dobrym uzupełnieniem, nazwałbym to pracą pełną. Nie chodzi o wykształcenie, doświadczenie, osobowość, empatię – cechy, które powinien posiadać każdy dobry logopeda – ale właśnie o płciowość. Każda kobieta oraz każdy mężczyzna ma spektrum cech, które są charakterystyczne, oczywiście istnieją wyjątki od przypadku.

Jakie wydarzenia zawodowe zrodziły takie refleksje?

W szkole, w której pracuję, jest dwoje logopedów. Po badaniach przesiewowych, rozpoczęliśmy terapię logopedyczną, jak co dzień, zszedłem do zerówki po dzieci na zajęcia. Dziewczynka, która miała ze mną iść na ćwiczenia (podczas badania było wszystko w porządku), zrobiła wielki krzyk i zaczęła płakać. Staraliśmy się wytłumaczyć, na czym takie spotkania polegają, proponowaliśmy pójście na zajęcia dodatkowo z panią (pomocą nauczyciela). Zarówno moja, jak i wychowawcy siła przebicia była znikoma. Ponowne próby wywoływały większy płacz. Wspólnie z psychologiem stwierdziliśmy, że będzie lepiej jeśli dziewczynka będzie uczęszczała na zajęcia do mojej koleżanki (logopedy). Zajęcia odbywają się bez problemu.

Tymczasem inne dziecko (chłopiec z drugiej klasy szkoły podstawowej) prosiło bardzo mamę, aby zapisała go na zajęcia do mnie, ponieważ woli mieć logopedię z panem. I tak to działa (śmiech). Często proszą mnie koleżanki (nauczycielki), abym z jakimś „niegrzecznym” dzieckiem porozmawiał po „męsku”, ale okazuje się, że wcale nie chodzi o inny ton czy krzyk. Zauważyłem, że dzieci (częściej chłopcy) inaczej reagują na rozmowę z mężczyzną. Tak chociażby znacznie lepiej współpracuje ze mną na zajęciach jeden chłopiec z autyzmem. Oczywiście są dzieci lepiej współpracujące z kobietą-logopedą – jest to naturalne.

Jest Pan pomysłodawcą projektu „Logopedia Damsko-Męska”. Proszę powiedzieć, jak narodził się pomysł na podkreślenie roli płci w logopedii?

Będąc uczniami czy studentami, najbardziej ceniliśmy tych nauczycieli, wykładowców, którzy obdarzali nas zaufaniem, empatią, pomocą i sprawiedliwością. Tę naukę od nich wykorzystujemy w życiu, przez długie lata możemy mieć ich w pamięci, właśnie dlatego, że byli prawdziwymi nauczycielami. Pamiętam o tym, co kiedyś mówił profesor podczas swych wykładów odnośnie małżeństwa: „dawniej pobierano się względem posagu, dzisiejszym posagiem jest osobowość”. To bardzo mądre słowa. Staram się podchodzić indywidualnie do każdego ucznia i go rozumieć. Pracuję jako logopeda, dlatego w tym zawodzie chciałbym, aby było więcej mężczyzn. Ponieważ wiem, jak istotną rolę jednak odgrywa właśnie płeć. Pomysł na projekt narodził z potrzeby pełniejszego zrozumienia dziecka, pojmowania jego potrzeb, lepszej komunikacji… Bo dziecko ma się przede wszystkim dobrze czuć na zajęciach. Nie ma być w kółko tej samej gry logopedycznej, ale właśnie dialogi. Kierując się tą zasadą dyskutowałem z sześciolatkiem o jego ulubionym artyście – Davidem Bowiem. Wysłuchaliśmy jego dwóch utworów. Chłopiec był bardzo zadowolony i wdzięczny, że uwzględniłem jego zainteresowania. Podczas pisania pracy magisterskiej na temat studium przypadku osoby z afazją, uświadomiłem sobie, jak ważna jest rozmowa z każdym pacjentem, jak dialog, dyskurs ma funkcje terapeutyczne. Proszę zwrócić uwagę na wymowną ilustrację naszego tła (proszę wybaczyć, nikt z grona redakcji nie jest grafikiem, dlatego wszystko nie jest tak piękne, ale staraliśmy się jak najlepiej oddać sens naszego projektu). Kobieta pyta mężczyzny: razem?” Mężczyzna odpowiada: „Razem!” Prościej i wymowniej tego nie dało się ująć. Dlatego podkreślamy ważność obu płci.  Akcja „Logopedia Damsko-Męska” nie wskazuje, że lepszym logopedą na pewno będzie kobieta lub mężczyzna, byłby to nonsens. Jest raczej zachętą do współpracy pomiędzy specjalistami (w gronie damsko-męskim) oraz promocją mężczyzn w logopedii, aby było ich nieco więcej. Pozwolę sobie przypomnieć, że w skład redakcji wchodzą świetni szkoleniowcy, terapeuci, wykładowcy, redaktorzy, ale przede wszystkim logopedzi: Magda Mazur, Tomasz Kuta, Sylwia Armijak, Mateusz Borys, Patrycja Drews, no i ja (śmiech). Przy okazji, chciałbym podziękować za współpracę i wsparcie przy projekcie dr Mirze Rządzkiej, dr. Michałowi Bitniokowi oraz dr. Jakubowi Skrzekowi.

Jakie działania planowane są w ramach akcji?

Pisanie tekstów logopedycznych, współpraca z uczelniami wyższymi, wydawnictwami, wykładowcami, kołami logopedycznymi, logopedami. Zawsze marzy się jakieś czasopismo, chociażby internetowe. Być może konferencja, szkolenia. Pomysłów jest mnóstwo…

Na koniec powróćmy jeszcze myślami do okresu studiowania. Jak się czuje mężczyzna na studiach logopedycznych – sam jeden pośród stada kobiet?

 Nie mogę hurtowo odpowiadać za mężczyzn, którzy studiują logopedię. Każdy odczuwa to zupełnie inaczej. Ja byłem typem samotnika, który łaził do biblioteki, czytając literaturę dwudziestolecia międzywojennego. Bardziej uważałem się wtedy za humanistę, niż logopedę. Większość moich koleżanek z roku chciała zostać logopedami. Osobiście dobrze się czułem pośród nich – dziewczyny były bardzo pomocne. Wprawdzie pociągała mnie wtedy analiza dzieła literackiego, ale szybko doceniłem logopedię, która nie zajmuje się tylko – jak się uważa powszechnie – nauką prawidłowej wymowy głoski [sz] czy [r]. Jest natomiast kopalnią wiedzy medycznej. Przypomnę, że logopeda zaznajamia się z wiedzą m. in. z zakresu neurologii, językoznawstwa, psychologii, foniatrii, audiologii… Przechodząc na magisterskie studia z filologii polskiej z logopedią, myślałem, że będzie trochę mniej czytania. Miło się jednak zaskoczyłem: było go równie dużo, co na samej polonistyce. Wspominam miło książkę: „Afazja a interakcja TEKST – metaTEKST – konTEKST” prof. Jolanty Panasiuk. Liczy ona ponad 900 stron. Na logopedii jest zatem co czytać (śmiech).

Paweł Majcherczyk (ur. 1988) – absolwent filologii polskiej z logopedią na Uniwersytecie Warszawskim. Logopeda, nauczyciel języka polskiego, redaktor. Publikował swoje artykuły, wiersze, recenzje i inne teksty w „Twórczości”, „Odrze”, „eleWatorze”, „Zeszytach Poetyckich”, „Logo – Magazynie Kreatywnego Logopedy”, „Helikopterze”, „Projektorze”, „Magazynie Przestrzeń”, „2Miesięczniku”, „Aspiracjach”, „Jednorożcu”, „Nowym BregArcie”, „Akancie”, „Jednorożcu”, „Magazynie Przestrzeń”, czasopiśmie „Społeczna czyli jaka?”, „Moja Przestrzeń Kultury”. Pomysłodawca, a także członek jury w ogólnopolskim konkursie poetyckim: „Brwinowski Parnas” (2017), były redaktor działu poezji oraz logopedii w „Magazynie Przestrzeń”. Obecnie prowadzi stronę: „Współczesna Polska Poezja”. Pomysłodawca projektu: „Logopedia Damsko-Męska”. Ekspert oraz recenzent w abczdrowie.pl.

 

0 4328

Książki wybieram po okładce. Szczególną słabość mam do tych dedykowanych dzieciom. Kiedy zobaczyłam wielką księgę Agaty Hąci pt. „Co robi język za zębami? Poprawna polszczyzna dla najmłodszych” – rozpłynęłam się w zachwycie. Zgodnie z obietnicą złożoną na facebooku, opowiem Wam o niej co nieco.

Co mi się podoba?

Ilustracje. Wielkim plusem książki są ilustracje. Dla mnie – mistrzostwo świata. Maciej Szymanowicz niewątpliwie przyczynił się do nadania pozycji swoistego uroku. Rysunki są sympatyczne, zabawne, stylowe i swojskie.

Styl narracji. Książka napisana jest ciekawe. Autorka w bezpośrednim zwrocie do małych czytelników wyjaśnia im tajniki języka – opowiada o sposobach na wyraźne mówienie (część przydatna logopedom), przytacza ciekawostki językowe (np. wyrażenia dźwiękonaśladowcze w wielu językach), wyjaśnia znaczenia związków frazeologicznych (przydatne na zajęcia z języka polskiego), objaśnia etykietę językową. Co ważne – nie przynudza, ale obrazowo i z humorem przybliża dzieciom wiedzę o języku polskim. Agata Hącia nie przemawia z mównicy, mianując się „poważną panią nauczycielką”, ale wchodzi raczej w rolę sympatycznej ciotki, która zna fajne słówka (hopsasanki, wygibanki, powtarzanki), umie grać w gry i opowiada ekscytujące historie.

Kompozycja. Książka jest przemyślana i dopracowana. Nie dość, że pomysłowa (zasługa autora), to i profesjonalnie przygotowana do wydania (ukłony w stronę wydawnictwa i redakcji).

Test

Książkę czytałam do poduszki sobie samej, własnym dzieciom oraz uczniom na zajęciach logopedycznych. Ta pierwsza była zachwycona. Dwie pozostałe kategorie recenzentów – również. Zarówno moje osobiste chłopaki, jak i te w terapii przejawiły zainteresowanie słuchanym tekstem. Mój test miał jedną wadę: nie sprawdziłam na dziewczynach;-)

Dla kogo ta książka

Że dla dzieci, to wiadomo. Ciekawi pewnie jesteście, czy przyda się logopedom w pracy. Moim zdaniem – tak. Pierwsze rozdziały zawierają dużo ciekawie opisanych ćwiczeń typowo logopedycznych. Zbiór „połamańców językowych” posłuży przy szlifowaniu dykcji. Rozdziały dotyczące wyjaśnienia związków frazeologicznych potraktowałam jako wstęp do właściwych ćwiczeń logopedycznych. Stały się inspiracją do zaprojektowania całych zajęć. Przykładowo – rozdział „Czy cię osa użądliła?”, przybliżający znaczenie związków frazeologicznych, takich jak „cięty jak osa” czy „pracowity jak pszczółka”, stanowił podstawę późniejszych zadań na różnicowanie głosek [s]/[sz]. Zdania do powtarzania nawiązywały do wysłuchanego tekstu. Nie były więc nic nie wnoszącymi konstrukcjami bez większego sensu – „przemycały” bowiem wiedzę z zakresu frazeologii.

Dla kogo jeszcze? Książka przyda się nauczycielom języka polskiego, nauczania wczesnoszkolnego oraz rodzicom.

Kilka konkretów

Autorka jest językoznawcą – nie byle kto. Wydawnictwo PWN – nie byle jakie. Ilość stron: 333 (grube, ciężkie tomisko w twardej oprawie). Cena: 49 zł (w promocji da się kupić nawet za 36) – warta swojej ceny.

Co myślę?

Gdyby książka Agaty Hąci była podręcznikiem do nauki o języku – zmniejszyłby się poziom ignorancji wobec polszczyzny. W obliczu niepokojących zjawisk z kategorii „jakie to ma znaczenie, jak jest poprawnie”, zjawisk, których świadectwem jest Internet – podejmowanie działań mających na celu zwiększenie świadomości i zainteresowania językiem staje się koniecznością. Czytając wypowiedzi niektórych internautów przeszywa mnie strach o to, że polszczyzna kulturalna zginie śmiercią męczeńską. Osobom, które przeciwdziałają wspomnianej ignorancji, miałabym ochotę rozdawać medale. I taki wirtualny niniejszym posyłam Agacie Hąci. Zasłużyła!

0 11616

Wyobraź sobie, że twoja buzia to domek. Zrób w nim porządki. Umyj okna (oblizywanie otwartych
szeroko ust), zetrzyj kurze z sufitu (oblizywanie podniebienia) i ze ścian (wypychanie policzków
językiem). Umyj podłogę (oblizywanie zębów od wewnątrz) i drzwi (oblizywanie zębów z zewnętrznej
strony). Kiedy już wszystko będzie gotowe, połóż się spać (chrapanie).

Karta pracy – „Porządki” do pobrania tutaj.

Pomysł z „Moim słówkiem na dziś” opisywałam już dwa lata temu tutaj. Dzisiaj zrobiłam sobie siedem kart, które do niego nawiązują. Plan jest taki: zapisujemy jedno słowo na szarym polu. Zadaniem dziecka jest ćwiczenie wymowy tylko tego jednego słowa w ciągu jednego dnia. Stawiamy na jakość, a nie ilość. Słowo trzeba wymówić bezbłędnie tyle razy, ile jest rysunków. Kartę można powiesić w widocznym miejscu – na przykład na lodówce. Następnego dnia wieszamy nową kartę z nowym słówkiem i nowymi rysunkami.

 

Dlaczego tylko jedno słowo dziennie?

W natłoku codziennych spraw czasem trudno znaleźć rodzicom czas na powtarzanie słów ze swoim dzieckiem. Mało którzy mogą pozwolić sobie na dłuższe ćwiczenia każdego dnia, a taka wersja „pracy domowej” jest do „ogarnięcia” w najtrudniejszych okresach. Karty pełnią rolę przypominającą i motywacyjną.

Udostępniam Wam siedem kart – w sam raz na jeden tydzień. Idealnym rozwiązaniem byłoby dostosowanie rysunków do zainteresowań dziecka. Jeśli skorzystacie z mojego pomysłu i stworzycie więcej – podzielcie się:)

Pobierz folder z kartami.

Rysunki: Pixabay

Zdarza się, że nieprawidłowa wymowa słów nie wynika z nieumiejętności wypowiedzenia poszczególnych głosek. Często problem dotyczy struktury wyrazu. Karty, którymi się dzielę, przygotowałam dla chłopca, w którego wymowie dominowały upodobnienia (o zaburzeniach syntagmatycznych pisałam tutaj). Obrazując: umiał powiedzieć „ma” oraz „ta”, ale próbując łączyć te sylaby w słowo „mata”, mówił „mama” albo „tata”.

Pomysł był taki: sylaby otwarte umieściłam na kwadratowych kartonikach z odpowiednią ilustracją (miało się kojarzyć). Wydrukowałam pociąg z wagonami. Na nie układałam kartoniki, np. MU, PI – po syntezie MUPI. Poczatkowo ćwiczyliśmy na dwóch sylabach, potem trzech. Chłopiec mógł dotykać obrazki palcem i niejako „zobaczyć” sylaby, które „mieszały” mu się, kiedy wspomagał się tylko słuchem. Pomimo że powstawały nam słowa „bez sensu”, pomysł się sprawdził.  Ideałem byłoby wymyślić takie przykłady, które mają znaczenie nie tylko na poziomie sylaby, ale i calego słowa.

W folderze jest także kartonik z „M”. Wargi są podpowiedzią dla dziecka, że trzeba je złączyć. „M” przydaje się przy ćwiczeniu sylab zamkniętych: MUM, PIM itd.

Folder z obrazkami do pobrania tutaj.

PS Kartoniki sprawdzą się też w nauce czytania.

Bronka jest sympatyczną biedronką, wymyśloną po to, by nauczyć dzieci mówić głoskę [r]. Postać narodziła się już dawno, ale dopiero w tym roku udało mi się sfinalizować prace nad wydaniem książeczki.

Całość podzielona jest na poziomy: motywacja, przygotowanie, wywołanie, utrwalanie głoski [r] w grupach spółgłoskowych, we wszystkich pozycjach wyrazu, w mowie kontrolowanej oraz różnicowanie głosek [r]-[l] w sylabach i wyrazach.

Po co stworzyłam „Bronkę”?

Korzystając z dostępnych na rynku pomocy poświęconych głosce [r], odczuwałam niedosyt ćwiczeń dotyczących etapu wywoływania głoski. A ten trwa najdłużej. Posiłkując się własnymi pomysłami, zebrałam je w końcu w zwartą formę. Już nie muszę własnoręcznie rysować dzieciom drabiny w zeszytach – teraz mam tę wyczarowaną przez Kingę Kulawiecką:

Zależało mi na tym, żeby z zeszytu mogli korzystać rodzice. W tym celu każdy z poziomów terapii poprzedziałam krótkim wstępem, a każde zadanie opatrzyłam komentarzem. Zadania dla dzieci mają formę rymowaną, co – mam nadzieję – sprzyjać będzie motywacji do nauki głoski.

Uwzględniając Wasze komentarze dotyczące wcześniej wydanych pomocy – format dostosowałam do łatwego kserowania. Tak, tym razem to jest A4;-)

Zeszyt ma 21 stron (ostatnia jest dyplomem). Format A4.

Wizerunek biedronki wyczarowała Kinga Kulawiecka.

Cena: 12 zł.

Zamówienia: brzeczychrzaszcz1@gmail.com

Będę też wdzięczna na wszelkie uwagi, podpowiedzi i refleksje.

1 36688

 „Postaw na fluor” – w ten sposób jeden z portali dla rodziców reklamował pasty do zębów dla dzieci. Tymczasem to, co stomatolodzy mówią na temat dobroczynnego działania fluoru, sprzeczne jest z wiedzą z zakresu toksykologii i chemii. Szukając odpowiedzi na pytanie o to, czym bezpiecznie czyścić dzieciom zęby, postanowiłam porozmawiać z chemikiem, profesorem Politechniki Rzeszowskiej, dr hab. inż. Przemysławem Saneckim.

Patrycja Bilińska: Panuje powszechne przekonanie, jakoby fluor, stanowiący dodatek do wody pitnej, past do zębów czy płynów do płukania ust, był magiczną substancją, dzięki której zęby są chronione przed próchnicą. Tymczasem z punktu widzenia chemii czy toksykologii kwestia ta wygląda zaskakująco inaczej. Czym jest ów fluor?

Przemysław Sanecki: To przekonanie to tylko efekt oszukańczej propagandy o fatalnych konsekwencjach zdrowotnych. W ten sposób korporacje pozbywają się toksycznego odpadu przemysłowego i jeszcze na tym zarabiają. Fluor, ściślej anion F to silna neurotoksyna, której działanie zaznacza się już przy stężeniu 0,5 ppm (1 ppm to jedna część na milion), co potwierdzają tysiące prac naukowych. Nauka sobie, a polityka i nachalna reklama korporacji, wspierana finansowaną przez nich pseudonauką, sobie. Anion fluorkowy jest jak pocisk: niewielki, agresywny o silnym ładunku ujemnym, wypiera lub wiąże istotne dla organizmu składniki, jak np. magnez. Dezorganizuje w ten sposób, między innymi, gospodarkę hormonalną.

Jaki wpływ ma fluor na mózg?

Fatalny wpływ. Spowalnia reakcje, pełni rolę konia trojańskiego przy infekowaniu mózgu aluminium. Sprawia, że ludzie stają się powolni, apatyczni i posłuszni, podatni na manipulacje. Obniża inteligencję (IQ), zwłaszcza dzieci. Uszkadza szyszynkę. Większe dawki rzędu kilku gramów powodują szybką śmierć wskutek rozkładu hemoglobiny krwi i uduszenia. Na podobnej zasadzie działa cyjanek. Fluor uszkadza także trzustkę, a cukrzyca spowodowana fluorem występuje już u dwunastolatków.

Interesują mnie historyczne początki wmawiania społeczeństwom dobroczynnego działania fluoru na zęby. Jak doszło do tego, że zaczęto go dodawać do wody?

Do II Wojny Światowej była to w pełni trucizna i neurotoksyna. I jest nią nadal według każdego podręcznika toksykologii. Po II WŚ, od 1946 roku, stopniowo z trucizny zrobiono z tego środek leczniczy rzekomo uszczelniający szkliwo, a tak naprawdę je niszczący. Ta zabójcza ideologia osiągnęła swoje apogeum kilkanaście lat temu. Dzięki pasji i talentom szeregu badaczy, także w Polsce, ten mit jest skutecznie obalany.

Jak ocenia Pan jakość past do zębów dostępnych na polskim rynku?

W handlu są wreszcie pasty bez fluoru, bo producenci nie mieli innego wyjścia. Klienci zagłosowali nogami. Internet, powszechny dostęp do informacji, zrobił swoje. Widoczne na półkach pasty bez fluoru to dopiero pierwszy najważniejszy etap. Drugi etap to eliminacja past zawierających SLS, detergenty, sacharynę i glicerynę, bo i one nie są dobre. Co pozostanie: niewiele past. Ale mamy naprawdę pewne i skuteczne inne środki.

Gliceryna w pastach, także w tych bez fluoru, to prosty chwyt działający szczególnie na kobiety, zwłaszcza młode. Taka pasta po umyciu daje uczucie gładkości zębów wyczuwalne językiem. Jest traktowana jako lepsza od tego środka, co takiego odczucia nie daje. Tymczasem powleczone gliceryną zęby nie przyjmują odbudowy w postaci naturalnej remineralizacji. Szkliwo ulega wypłukaniu.

Czym jest fluoroza?

Generalnie każda fluoroza to zastępowanie naturalnych hydroksyapatytów kruchymi i twardymi fluoroapatytami. Są dwa rodzaje fluorozy: zębowa i kostna. Fluoroza zębowa wizualnie zaczyna się od białych plam pochodzących od fluorku wapnia, takie niby wybielanie. Potem plamy żółkną, brunatnieją i zaczynają się ubytki: czyli próchnica fluorowa spowodowana pastą. Na nią może się nałożyć próchnica „normalna” wywołana cukrem i węglowodanami oraz wynikającym stąd zakwaszeniem. Jeśli jest brak witaminy C, to odsłaniają się szyjki zębowe, a to właśnie początki szkorbutu – dość powszechne zjawisko.
Fluoroza kostna z kolei powoduje kruchość i łatwe pękanie kości długich. Przy okazji zaburzona jest synteza kolagenu.

Co – w kontekście współczesnej wiedzy na temat fluoru – mógłby Pan powiedzieć na temat zabiegów fluoryzacji w szkołach?

To skandal i zbrodnia na dzieciach, zwłaszcza wobec powszechnego skażenia środowiska i żywności fluorem. I nabijanie kieszeni amoralnym lobbystom i korporacjom. Tu rodzice muszą wykazać się rozumem, wiedzą i charakterem i to zablokować. W Gdańsku, najbardziej skażonym fluorem mieście w Polsce gdzie fluor jest w wodzie i powietrzu, dzieci są poddawane terrorowi fluoryzacji. Ignorancja służb medycznych w kwestii fluoru jest porażająca.

Jeśli nie pasty, to co? Czym najbezpieczniej czyścić zęby?

Szczoteczką i wodą. Jako dodatek najlepszy jest czysty kwaśny węglan sodu (bez aluminium). Prosty, tani, skuteczny. Jeśli jego resztki pozostaną po umyciu to bardzo dobrze. Lekka alkalizacja dziąseł sprawia, że jeśli nawet pozostaną resztki jedzenia i bakterie na nich żerujące, to nastąpi alkalizacja kwasów przez bakterie wytwarzanych i szkliwo nie zostanie naruszone. Jeszcze lepszy, ale trudniej dostępny, jest kwaśny węglan potasu bo wzbogaca organizm w potas, często nieco deficytowy. Do czyszczenia zębów jest także dobra woda utleniona o stężeniu poniżej 3%, od czasu do czasu. Przy okazji dezynfekuje szczoteczkę. Jean-Marc Dupuis, założyciel newslettera Poczta Zdrowia poleca do czyszczenia także węgiel drzewny (aktywny) odpowiedniej czystości: ma wybielać zęby. Poza tym stan zębów i dziąseł bardzo poprawia żucie oleju (słonecznikowego, kokosowego lub innego roślinnego) przez kilkanaście minut aż do wytworzenia emulsji ze śliną, którą się potem wypluwa. Sposób znany w medycynie naturalnej.

Jak przeprowadzić detoksykację?

Nie trzeba robić specjalnej detoksykacji, lecz jedynie nie blokować naturalnej mineralizacji. Po prostu wyrzucić wszystkie pasty, nawet te bez fluoru, bo zawierają glicerynę blokującą mechanicznie naturalną remineralizację szkliwa przewidzianą przez naturę. Remineralizacja wymaga słabo alkalicznego środowiska, które zapewnia zdrowa ślina, soda oczyszczona i brak kwasów pochodzących z metabolizmu cukrów. Trzeba jedynie dbać o dostateczny poziom magnezu i krzemu w organizmie, a można te składniki podawać także przez skórę.
Z wód mineralnych tylko te o niskiej zawartości fluoru, nie więcej niż 0,5 ppm, najlepiej 0,05 ppm. Unikać tzw. wody mineralnej alkalicznej o dużej zawartości fluoru równej 1,28 ppm. Wystarczy przeczytać etykietę.

Jak uniknąć kamienia nazębnego?

Kamień nazębny to niewłaściwie skierowana remineralizacja zębowa, gdzie sole wapnia osadzają się u nasady zębów i obsuwają dziąsła w dół. Zęby mają być czyste, lekko szorstkie, gotowe na przyjęcie regenerujących soli wapnia. Jeśli są pokryte gliceryną z pasty np. na noc, to warstwa naprawcza na nich się nie osadzi. Osadzi się za to na szorstkiej krawędzi szkliwa z fatalnym skutkiem kamienia, najczęściej u nasady przednich zębów.

Jak utrzymać zdrowe zęby do końca długiego życia?

 Czyścić zęby tylko szczoteczką, wodą i sodą oczyszczoną. I dieta: możliwie niskowęglodanowa, bez cukru, słodkich kolorowych napojów, wypieków, wafelków, dżemów i innego chemicznego świństwa. Za to sporo dobrych tłuszczów i olejów, niskoskrobiowych jarzyn, wartościowych bezglutenowych nasion. Owoce słodkie też nie są dobre. I naturalna witamina C w dużych dawkach, aby dziąsła poszły w górę i przykrywały dół zębów. To naprawdę działa. Całość wymaga trochę charakteru i dyscypliny, ale daje zdrowe zęby i ogromną satysfakcję.

Czy fluoru może zabraknąć w organizmie?

Mowy nie ma. Fluor nie jest nam potrzebny do niczego. Jeśli nawet, to super śladowe ilości. Na skutek działalności przemysłu i spalania paliw – żywność (ziemniaki, zboża, ryby, herbata, winogrona, piwo, wino) zawiera toksyczne stężenia fluoru.

Czy mógłby Pan polecić literaturę dotyczącą fluoru?

Polecam obszerną, konkretną i dobrze udokumentowaną pracę:.

Sanecki P., Głowczyński Ł., Skitał P. Trucizna XXI wieku. Fluor – Narastający problem zdrowotny, Chemia w Szkole (2) 2016, 34-42. (POBIERZ)

 Polecam także znakomitą książkę: Binder, J. Wahler, Cukier, biała trucizna, Oficyna Wydawnicza INTERSPAR, Warszawa. Wcześniejsze polskie wydanie tej książki: F. Binder’a, J. Wahler’a ukazało się pod tytułem Cukier-nie, dziękuję. Jest tam też sporo o oszustwie fluorkowym.

Osoby bardziej dociekliwe mogą zajrzeć także do pracy prof. Jacka Namieśnika, aktualnego Rektora Politechniki Gdańskiej. Ż. Polkowska, M. Diduch, J. Namieśnik, Oznaczanie stężeń jonów fluorkowych w próbkach wody pitnej z terenu miasta Malborka, Ecological Chemistry And Engineerings, Vol. 17, No. 3 2010. Jest tam dużo więcej informacji, niż tylko to co w tytule. (POBIERZ)
Poza tym warto zajrzeć do popularno-naukowych prac dr. Jerzego Jaśkowskiego z Gdańska, który spośród polskich autorów zrobił najwięcej dla obalenia kłamstw dobroczynnego działania fluoru.

Kiepsko u mnie z uwagą słuchową, dlatego potrafię zrozumieć trud niektórych dzieci podczas nauki „na pamięć”. Sama wspomóc mogę się pismem (lub wyobrażeniem wyrazów w myślach), więc jako dorosły nie mam najgorzej:) Dzieciom, które nie umieją jeszcze czytać, proponuję taki oto sposób na naukę wierszyka:

Zasada jest taka: palcem dziecka „skaczemy” po rysunkach i czytamy tekst wierszyka. Może ono dzięki temu „zobaczyć słowo”, co – gwarantuję –  znacząco przyspieszy proces zapamiętywania.

Taki sposób jest dobry u dzieci, które są wzrokowcami. Wspomagać można się także innymi zmysłami. Dobrym pomysłem jest wymyślenie gestów ilustrujących tekst (por. piosenki z pokazywaniem). Nie omieszkam dodać, że u dzieci mało jeszcze mówiących takie zabawy wspomagają naukę mowy. Obrazowo mówiąc – ruch „napędza” mowę. Co znaczące –  gest wykorzystywany w zabawie może być użyty przez dziecko w sytuacji, kiedy „zabraknie” mu słowa.

PS Nie jest mi znany autor rymowanek utrwalonych na zdjęciach. Są to wierszyki, których uczyły się moje dzieci. Nie podpisuję się pod wydźwiękiem pedagogicznym drugiego.

0 5226

Planszami Wydawnictwa WiR zainteresowałam się ze względu na ilustratorkę – Kingę Kulawiecką (to ona jest bowiem twórcą ilustracji do mojego zeszytu logopedycznego). Wypatrzyłam je w kwietniu na stoisku wydawnictwa na Sesji Logopedycznej na URz. Zdążyłam je już przetestować, dlatego podzielę się swoimi spostrzeżeniami.

Plansz jest cztery: zagroda, miasteczko, park, przedszkole. Przeznaczone są z założenia do nauki czytania sylabowego, dlatego na każdej z nich są dymki, w które można wpisywać sylaby bądź wyrazy. Plusem plansz jest to, że nie zawierają materiału do czytania, który skazywałby na stosowanie jednej konkretnej metody. Rodzajem atrakcji są dodatkowe zadania, np. „Bystre oczko” (ćwiczenie spostrzegawczości) czy „Ile jest?” (liczenie).

Zalety plansz:

  • Format: 70×100 cm. Czytaj: duży. A wiecie, że ja lubię takie formaty:) Plansze można powiesić lub rozłożyć na podłodze. Sprawdzą się na zajęciach indywidualnych i grupowych.
  • Możliwość pisania po nich pisakiem suchościeralnym
  • Dwustronność: każda z plansz ma na odwrocie grę
  • Grafika: ilustracje są wystarczająco realistyczne, by dzieci nie miały wątpliwości, co przedstawiają, a jednocześnie bardzo sympatyczne. Co ważne – nie są ani zbyt „dziewczyńskie”, ani zbyt „chłopakowe” — jak to określa mój syn — dzięki czemu podobać się mogą wszystkim dzieciom.
  • Cena: sprzedawane osobno za 35 zł lub w pakiecie za 140 to mało biorąc pod uwagę dwustronność i format.
  • Uniwersalność: mimo iż wydawca przeznaczył je do nauki czytania, przydać się mogą także do rozwijania słownictwa, ćwiczeń w budowaniu zdań czy narracji. Możliwość uzupełniania dymków pozwoli na ćwiczenie kreatywności.
  • Atrakcja: nie jest to kolejna nudna kserówka, ale pomoc, na którą dzieci reagują z entuzjazmem. Zachwyt wzbudziłam nimi u trzylatka, pięciolatka, a nawet siedmiolatka.

A tutaj sobie gramy. Zdjęcie mało profesjonalne, ale oddaje klimat gry:-)

 

 

Kiedy dziecko uczęszcza na zajęcia logopedyczne, przynosi zwykle do domu mnóstwo kserówek, karteczek czy rysunków, które to często „gdzieś i jakoś się zapodziewają”. Rozwiązaniem takiego probemu może być zeszyt logopedyczny. Taki zwykły w kratkę czy linię jest wystarczający, by materiały z zajęć przechowywać w formie uporządkowanej. Ja jednakże proponuję Wam zeszyt nietypowy – taki, który spełnia funkcję nie tylko organizacyjną, ale i motywacyjną, a nawet terapeutyczną.

Zeszyt logopedyczny Brzęczychrząszcza

Opracowałam zeszyt, który zawsze chciałam mieć. Z pomocą przyszła mi ilustratorka Kinga Kulawiecka, która moją wizję zamieniła w realną publikację.

Zeszyt zawiera aż 100 stron. Ma wystarczająco dużo miejsca na zapisywanie słówek, wklejanie ćwiczeń itp. To jest w końcu jego główne zadanie. Od zwykłego zeszytu różni się jednakże w tej kwestii sympatyczniejszą szatą graficzną. Dla jasności dodam: nie ma w nim gotowych zadań, to nie jest zeszyt ćwiczeń.

Pierwsze strony służą personalizacji – jest miejsce na narysowanie autoporteru, oznaczenie osób pomagających w terapii, wpisanie danych kontaktowych do logopedy. Wszystko to po to, by dziecko poczuło się z tym zeszytem związane emocjonalnie. Na kolejnych stronach witają nas Ważniaki, Tajniaki, Punkciaki itd. Wprowadzenie swoistych nazw na określenie „stałych zadań ważnych do odwołania”, „informacji do rodziców” czy „systemu żetonowego” sprzyja przywiązaniu dziecka do zeszytu i zajęć logopedycznych, a także buduje atmosferę swojskości.

 

Założenia

  1. Sukcesom sprzyja nie krytyka a informacja zwrotna o dobrych stronach naszych starań. Znacznie bardziej motywująca do pracy jest dla dziecka (i rodzica też!) informacja, że „Na dzisiejszych zajęciach Staś uniósł czubek języka do podniebienia, co jest podstawą do opanowania wymowy głoski [sz]” niż komunikat: „Głoska [sz] nadal nie jest wywołana.” Mając na uwadze dbanie nie tylko o motywację dziecka, ale i jego poczucie wartości, wynikające z doświadczania sprawstwa – zaplanowałam w zeszycie miejsce na wpisywanie sukcesów.
  2. Jasność i przejrzystość celów terapii jest koniecznym, moim zdaniem, warunkiem jej efektywności. Rodzic ma prawo do wyników diagnozy i wiedzy na temat tego, co logopeda planuje osiągnąć w pracy z jego dzieckiem. Miejsce na skrótowe wpisanie wyników diagnozy oraz programu zostało zatem przewidziane w Zeszycie. Graficzne rozmieszczenie elementów na karcie z celami umożliwia potraktowanie tej części podobnie do lalometru – można zaznaczać osiagnięte już etapy.
  3. Motywacja zewnętrzna też się przydaje. Ideałem byłoby, gdyby dzieci w uczeniu się wymowy, kierowały się tylko motywacją wewnętrzną (Mnie zależy, żeby się nauczyć), ale nie byłabym realistą wierząc, że jest to możliwe w każdym przypadku. Zeszyt zawiera zatem „Punkciaki”, czyli karty, na których dzieci zbierają punkty. Te, z kolei, wymienione zostaną na nagrodę, którą ustala się w dniu zawierania umowy.
  4. Możliwość wpływu na swoją sytuację na każdym etapie życia wpływa dodatnio nie tylko na poczucie wartości, ale i równowagę emocjonalną. To, co rodzi największy sprzeciw i dorosłych, i dzieci, to brak możliwości doświadczania wolności. Mając to na uwadze, przewidziałam kartę „Pomidor awaryjny”. Logopeda umawia się z dzieckiem, ile razy można z niego skorzystać. Taki pomidor uprawnia dziecko do zmiany zadania. Nie chodzi o to, by to dziecko wybierało cel zajęć, ale by uszanować jego decyzję, która jest w istocie informacją zwrotną o treści: „Nudne wymyśliłeś to zadanie!”. Jest to element niedyrektywnego podejścia do dziecka. Łatwiej przyjąć postawę: „Nie obchodzi mnie to, że się nudzisz, masz zrobić i już, bo ja tak mówię”, charakterystyczną, nawiasem mówiąc, dla polskiej szkoły. O wielkości nauczyciela świadczyć będzie natomiast rezygnacja z władzy autorytatywnej i postawienie się na równi z dzieckiem. Uważam za lepszy komunikat: „Nudzi cię to zadanie. Zgodnie z naszą umową, masz prawo skorzystać z pomidora awaryjnego”  (umowa zawiera miejsce na wpisanie liczby – ile razy pozwalamy dziecku skorzystać z pomidora – element zdrowego rozsądku:-)). Czy dorosły człowiek nie chciałby być traktowany z takim szacunkiem przez pracodawcę? Jasne zasady, komunikacja bezpośrednia.

Zeszyt logopedyczny – po co?

Z punktu widzenia logopedy

Wprawdzie wpisywanie do zeszytu zaleceń, ćwiczeń czy notowanie sukcesów dziecka wymaga od logopedy dodatkowego wysiłku, ale jestem przekonana, że zostanie on oddany w dwójnasób. Myślę także, że używanie zeszytu przez podpopiecznych wpłynie dodatnio na komunikację terapeuty z ich rodzicami.

Z punktu widzenia rodzica

Dzięki zeszytowi rodzic wie, jaka jest diagnoza, cel zajęć i plan działania (program). Z doświadczenia wiem, że są to dla wielu rodziców informacje niejasne, a niekiedy nawet postrzegane jako tajne. Choćby z tego powodu rodzic z własnej inicjatywy zaproponować może korzystanie z zeszytu.

Rodzic doceni zebranie materiałów do ćwiczeń w jednym miejscu, a także dostrzeże motywacyjną moc zeszytu.

Z punktu widzenia dziecka

Największym plusem zeszytu z punktu widzenia dziecka jest jej grafika. Oto dziecko ma przed sobą 100 stron gotowanych do pokolorowania. Ilustracje są sympatyczne i uniwersalne (nie ma księżniczek, na które splunąłby z pogardą niejeden chłopiec czy maszyn drogowych, wobec których ignorancję przejawią dziewczyny).

To, co doceni dziecko, to możliwość skorzystania z pomidora awaryjnego – nie ma takiej możliwości na żadnych innych zajęciach. Z entuzjazmem podpisze także umowę o Punkciaki (system motywacyjny).

Co więcej – posiadanie zeszytu, który nazwać można z użyciem zaimka „mój”, jest dla dziecka ważniejsze niż dla dorosłego personalizacja w telefonie czy komputerze.

Skąd go wziąć?

Zeszytu szukajcie w sklepie: www.brzeczychrzaszcz.pl/sklep

Nie jestem statystycznym Polakiem – nie oglądam telewizji i nie kupuję gazet, w których jest więcej zdjęć niż tekstu. Tymczasem spędziłam trzy dni w szpitalu uraczając się telewizyjną „dwójką” i czytając czasopisma dla rodziców. Do dziś niedobrze mi na wspomnienie żenująco niskiego poziomu „Pytania na śniadanie”, w którym celebryci radzili, jak wychowywać dzieci. Przedmiotem mojego postu nie będą jednakże programy telewizyjne a czasopisma. Z okazji narodzin Franka dostałam od szpitala pudełeczko z próbkami, ulotkami i gazetami. Opinią na temat tych ostatnich chciałabym się z Wami podzielić. Analizie poddałam „Twoje dziecko” nr 17 (781) z listopada 2016 roku.

Różowiutko z samej okładki

Na okładce czasopisma widzimy uśmiechnięte, budzące sympatię dziecko w wieku mniej więcej sześciu miesięcy (siedzi). Okładka różowiutka wywołuje pozytywne emocje, aż się budzi instynkt macierzyński. Wprawdzie tytuł czasopisma zawiera zaimek „twoje” w odniesieniu do dziecka („twoje dziecko”), ale to nie matka czy ojciec zna je najlepiej. Dychotomiczny podział na rodzica potrzebującego rad oraz wszystko wiedzących ekspertów rzuca się w oczy już z okładki. Samo słowo „ekspert” pojawia się aż trzy razy. Specjaliści (drugie w hierarchii ulubione słowo wydawców) nie sugerują rozwiązań, a radzą w trybie rozkazującym: „Sprawdź sama, a będziesz spać spokojnie.”. Co ciekawe – potencjalnym czytelnikiem, jak się okazuje, jest kobieta (matka). Mężczyźnie nikt nie ośmieliłby się bowiem dyktować rozwiązań w takiej formie. A kobieta to, jak wiadomo, słaba istota nie myśląca samodzielnie, potrzebująca jasnych dyrektyw. Także tego…

Zaglądamy do środka

Podstawą tego typu gazet są zdjęcia. Wszystko jest tu ładne, kolorowe, dzieci czyste, uśmiechnięte, matki tryskające energią. Samo życie, nie? Twórcy „twojego dziecka” dbają o kontakt z czytelnikami – zachęcają: „Piszcie do nas”. Opublikowane listy z zachwytami nagrodzone zostają prezentami. Przykładowo – Iwona B. za pochwałę artykułu o jodze otrzymała kosmetyki ( „Dzięki Waszym poradom na wzmocnienie kręgosłupa już jest lepiej i mam więcej sił na kolejne noce.”).

Twórcy czasopisma lubują się w dyrektywnych formach kontaktu z czytelnikiem-matką. Relacja zakłada nadrzędność ekspertów „specjalistyczego” pisma wobec czytających rodziców (matki), co uwidacznia się w formach językowych. Autorzy piszą, co „trzeba” i zaznaczają, że to oni „znają dobrą odpowiedź”.

Artykuły nie są pisane przez byle kogo. Porad nie udziela ciocia Jadzia czy anonimowy lekarz, ale podpisani z imienia i nazwiska specjaliści. To jest akurat atutem „Twojego dziecka”, że jest ktoś, kto bierze odpowiedzialność na opublikowane teksty. Pozytywne odczucia miałam w zasadzie tylko po jednym – wywiadzie z psychologiem. Najgorsze zdanie mam o ginekologu, który kobiety w ciąży chce truć szczepionkami na grypę, ospę i krztusiec. Myślę, że za powikłania wynikające z zatrucia dzieci metalami ciężkimi już nie będzie taki chętny brać odpowiedzialności. W gazecie nie zabrakło oczywiście reklamowania szczepionek także w innych formach.

Czy jest aż tak źle?

„Twoje dziecko” zawiera więcej materiałów reklamowych niż sensownego tekstu. Są to nie tylko jawne reklamy, ale i promowanie produktów (nawet rubryka: „producenci polecają”) czy artykuły zawierające „pranie mózgu” na jedną i obowiązującą „prawdę” (sponsorowane?).

Czy jest coś, czego nie skrytykuję? Wartościowym elementem gazety są dwa felietony. Pierwszy z nich to „felieton nieidealnej matki”, ozdobiony rewelacyjnymi, stylowymi ilustracjami, drugi „facet kontra dziecko”, w którym dopuszczono do głosu mężczyznę. Felieton pierwszy zupełnie nie pasuje do całości materiału, jaki pomieściło to „eksperckie” pismo. Otóż „Twoje dziecko” skupia się wokół macierzyństwa ukazanego tylko z pozytywnej strony (macierzyństwo pełne lukru), a tymczasem tekst Antoniny Kozłowskiej wpisuje się w inną stylizację już samym tytułem: „Matka potwór”.

Podsumowując:

Na co nie można liczyć czytając gazety w stylu „Twoje dziecko”:

  • na obiektywność. Informacje w nich zawarte są zawsze jednostronne, nie ma nawet słowa o tym, że inni eksperci mają inne zdanie w tej kwestii, nie ma odniesienia do badań (ewentualnie zwrot „badania dowodzą, że…”, ale jakie to już tajemnica).
  • na prawdę. Tam, gdzie najważniejsze dla wydawcy jest dbanie o reklamodawców (a „Twoje dziecko” to jedna wielka reklama) nie można liczyć na prawdę. Przykładowo: nie może się w artykule na temat pielęgnacji noworodka pojawić zdanie, że najlepiej skóry nie smarować niczym, jeśli sponsorem jest sprzedawca emolientów (abstrahując od tego, jaka forma pielęgnacji skóry jest najwłaściwsza).
  • na wsparcie emocjonalne. Realny obraz młodej matki jest daleki od tego wykreowanego w „Twoim dziecku”. Świeża mama ma nieuczesane włosy, nieumyte zęby, poplamioną mlekiem (nie chciałam pisać rzygami) koszulkę, poziom zmęczenia większy niż po całonocnej imprezie i nierzadko ogromną ochotę, by krzyknąć: „Nie tak to miało wyglądać. Mam dość!”. Szukając wsparcia otwiera czasopismo, w którym każda kobieta jest piękna, zadbana i szczęśliwa. Myśli wtedy, że jest beznadziejna (w końcu tyllko ona sobie nie radzi) i w ramach podbudowy wrzuca na facebooka słitaśne zdjęcie z nowo narodzonym dzieckiem okraszając je komentarzem, jak to sobie celebruje chwile z potomkiem. Dla zdrowia psychicznego więcej robią grupy typu „Zła matka” niż pisma ukazujące rodzicielstwo pełne lukru (zakłamania).

Co natomiast zyskujesz czytając czasopisma tego typu? Pranie mózgu: jeśli będziesz używać tych wszystkich wspaniałych preparatów, będziesz jedną z tych wspaniałych mam, które uwieczniono na zdjęciach.

Moja refleksja po przeczytaniu „Twojego dziecka” była mniej więcej taka: „Masakra! Kto to kupuje?”. Równie dobrze można sobie włączyć blok reklamowy w telewizji.

Moje zdrowie psychiczne po tym odmóżdzeniu telewizyjno-gazetowym odbudowała koleżanka. Odwiedzając mnie w szpitalu podarowała mi książkę Bruna Bettelheima – wcale nie o tym, jak być idealnym, a jedynie „wystarczająco dobrym rodzicem”. Na tym zamierzam poprzestać, a telewizji i gazet na poziomie chamskiej reklamy nadal będę unikać.

0 3909

Mózgowe Porażenie Dziecięce oczyma osoby, która żyje z nim już 19 lat. Monika Panek opowiada o terapiach z dzieciństwa, mitach na temat niepełnosprawności oraz wpływie MPD na jej życie. Odcinek zawiera też wypowiedź taty Moniki oraz jej brata bliźniaka.

0 3331

Wywiad z psychologiem, psychoterapeutą Joanną Woźniak na temat mentalizacji – teorii, której znajomość pomóc może rodzicom w uczeniu dzieci radzenia sobie z emocjami. Mentalizacja pozwala na trafne interpretowanie zachowań własnych i innych osób, co sprzyja budowaniu relacji z innymi i – co ciekawe – w pewnym stopniu zapobiega niektórym chorobom psychicznym.

 

Dzieci z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu głębokim są postrzegane często jako te, które komunikować się nie mogą. W ramach zapewnienia im poczucia bezpieczeństwa stosuje się, na przykład, zawsze te same komunikaty głosowe, zapowiadające aktywności dnia codziennego. Refleksja osób pracujących z tymi dziećmi niejednokrotnie dotyczyła momentu, od którego osoby nisko funkcjonujące są w stanie komunikować się z otoczeniem. Jak rozpoznać ten moment i czy ewentualnie można przyspieszyć jego pojawienie się.

aac

Opiekunom często wydaje się, że wszystko, co robi ich dziecko, jest wynikiem świadomego działania. Trzeba jednak odróżnić zachowania służące celowej komunikacji od tej nieskierowanej w stronę opiekuna. Kiedy dziecko wyciąga rękę w stronę cukierka, rodzic zinterpretuje to zachowanie jako: 'Chcę cukierka’. Kiedy jednak dziecko, nie mogąc dosięgnąć słodyczy, skieruje wzrok na opiekuna, wówczas będzie to dowodzić jego intencjonalności w kierowanym komunikacie. Co więcej – będzie świadczyć także o tym, że ono wie, że rodzic może mu pomóc, dlatego to do niego się zwraca (Magdalena Grycman nazywa tę umiejętność postrzeganiem osoby dorosłej jako źródła zaspokajania potrzeb). Będzie to też dowodem tego, że ono wie, do czego służy komunikacja: do zaspokajania swoich potrzeb. Na tym etapie tylko do tego.

Łatwiej wyobrazić sobie intencjonaność na przykładzie gorączki. Jest ona symptomem choroby i tak zostanie odczytana przez opiekuna. Dziecko nie sprowokowało jej specjalnie po to, by rodzica poinformować o chorobie. To się zadziało samo. Świadome (intencjonalne) są, z kolei, sygnały. Kiedy można się ich spodziewać?

Gdzie te początki?

Jacek Kielin – kierując się teorią Jeana Piageta – uważa, że do intencjonalnej komunikacji zdolne są dopiero te dzieci, które osiągnęły IV stadium inteligencji sensoryczno-motorycznej (choć sugeruje, że rozważać taką ewentualność można od III stadium). Etap ten pozwala bowiem na posługiwanie się umysłową reprezentacją przedmiotów i zdolnością do celowych działań. [1][2]

aac2Przyjmując tę koncepcję: chcąc wspierać dziecko w przejściu na kolejny etap rozwojowy – umożliwić trzeba mu manipulowanie przedmiotami. Taka banalna pozornie aktywność uczy bowiem stałości przedmiotu. Jacek Kielin pisze o tym następująco:

„Celowości dzieci uczą się wykonując czynności manipulacyjne. Ręka kształtuje umysł – jak twierdzi Piaget. Operacje wykonywane zewnętrznie w pewnym momencie uwewnętrzniają się. Dziecko potrafi wyobrazić sobie (przywołać w umyśle) np. ulubioną zabawkę. Myślenie reprezentacyjne, wykorzystujące tzw. obrazy umysłowe pojawia się właśnie w stadium IV.

Żeby komuś cokolwiek zakomunikować celowo, trzeba utrzymać w głowie „treść komunikatu”. Cała sekwencja celowych zachowań komunikacyjnych np. pokazania mamie palcem czego się chce, wymaga umiejętności utrzymania w głowie celu do którego się dąży. Czyli pewnych umiejętności poznawczych. Pokazanie palcem mamie czego się chce jest czynnością wymagającą umiejętności celowego zachowania, więc może być rozstrzygającą próbą na to czy dziecko osiągnęło już IV stadium czy też nie.” [3]

Badania z 2014 roku, które przywołuje Bogusława Kaczmarek w książce „Autyzm i AAC”, sugerują jednakże, że

„[…] wczesny rozwój nauki słów u dzieci trzynasto-osiemnstomiesięcznych nie jest specyficzny dla określonego środka symbolicznego odniesienia, ponieważ rozumienie przez nie odniesień w ich środowiskach jest na poziomie rozwojowym. Według autorów [Nany, Campell, Tomaselo] ikoniczność nie wpływa na zdolność uczenia się relacji symbol-odniesienie w początkowej fazie rozwoju języka. Ma znaczenie w późniejszym wieku. W rzeczywistości we wczesnych fazach rozwoju może nie mieć znaczenia to, czy dziecko używa symboli abstrakcyjnych, czy ikonicznych, ponieważ dla niego one wszystkie pełnią tę samą funkcję. (Romski, Sevcik, 2005)” [4]

Nie warto zatem podejmować długich rozważań na temat wyboru cech obrazków, które chce się wykorzystać do komunikacji, bo to nie ich jakość ma znaczenie, a obierana strategia ich użycia.

Nauka intencjonalności

Magdalena Grycman, świadomie ignorując zapisy dotyczące poziomu funkcjonowania dzieci w dokumentach diagnostycznych, daje szansę tym, których inni spisują na straty. Wychodzi z założenia, że intencjonalności można nauczyć. Trzeba tylko opracować odpowiednią strategię komunikacyjną. W wywiadzie dla Brzęczychrząszcza powiedziała:

„By rozpocząć wystarczy, że dziecko jest z tobą nawet, gdy relację dopiero budujemy. Postępowanie takie polega na wykorzystaniu aktywności dziecka, która nie ma charakteru funkcjonalnego i zamienieniu jej w jednoznaczny sygnał.”[5]

W praktyce wygląda to tak, że jeśli, na przykład, dotknięciu ręki opiekuna postanowimy przypisać znaczenie 'Chcę jeszcze’ i będziemy kontynuować zabawę po uprzednim wykonaniu ręką dziecka gestu, doprowadzimy do sytuacji, w której dostrzeże ono zależność: jeśli dotykam opiekuna – bawi się ze mną jeszcze. Jest wówczas szansa, że samo zechce wyuczony gest wykonać, by przekazać, wówczas już intencjonalny, komunikat.

Jacek Kielin odnosi się do tej strategii następująco:

„Dzieci od urodzenia wykorzystują w uczeniu się mechanizm warunkowania instrumentalnego. Czyli, mówiąc ludzkim językiem, powtarzają to, co przynosi im nagrodę, gratyfikację, przyjemność. Na tej zasadzie można nauczyć powiedzmy sześciomiesięczne dziecko adekwatnej reakcji na słowa: „Zrób pa-pa!”. No i dziecko zrobi taki gest, ku zadowoleniu rodzica” [6].

Wydaje się, że dostrzega pewien rodzaj zagrożenia: nieprzemyślane uczenie komunikacji w taki sposób może przybrać formę zaspokajania potrzeb rodzica lub nauczyciela, a nie samego dziecka. Można wytrenować dziecko, by pokazywało gesty na polecenie słowne, ale nie przyniesie to dziecku żadnej korzyści poza uszczęśliwianiem rodzica lub opiekuna.

„Tak na marginesie, wielu rodziców i terapeutów jest przekonanych, że dobra komunikacja dziecka z nimi ma miejsce wówczas, gdy dziecko reaguje na ich inicjatywy! Jak odpowiada na uśmiech, reaguje na słowa lub gesty opiekuna itp. To niestety jest złudzenie. Dziecko w tych sytuacjach nic nie komunikuje. Komunikowanie się dziecka intencjonalne lub nieintencjonalne – każde, ma miejsce wówczas, gdy nie reaguje ono na komunikaty (inicjatywy) opiekuna, ale z własnej inicjatywy wysyła własne komunikaty, na które opiekunowie reagują.  [7]

Wprowadzanie dziecku komunikacji alternatywnej, dzięki której nie może „załatwić sobie” zaspokojenia jakichś jego osobistych potrzeb jest praktyką, ośmielę się twierdzić, stosunkowo częstą. Kiedy obrazki bądź gesty służą jedynie odpowiadaniu na pytania rodzica lub nauczyciela, z punktu widzenia celowości takiej komunikacji mają małą wartość.

Trzeba jednak zaznaczyć, że zarówno Kielin, jak i Grycman, przypisują duże znaczenie zaspokajaniu potrzeb dzieci. To ich wyrażenie jest pierwszym etapem nauki AAC. I wcale nie chodzi o potrzeby fizjologiczne, choć te mogą wydawać się ważne opiekunom.

Tresowanie w komunikacji

Rozważania Kielina dotyczą jeszcze innej kwestii: dziecko, będące nawet w II stadium inteligencji sensoryczno-motorycznej, można nauczyć reagowania na komunikat słowny wykonaniem określonego gestu, na przykład zwróceniem wzroku na opiekuna, w odpowiedzi na pytanie „Chcesz jeszcze?”. Pytanie brzmi: ile w tym jest intencjonalności? Czy dziecko naprawdę powiedziało, że chce kontynuować zabawę czy może wykonało gest, którego zostało wyuczone w odpowiedzi na określony komunikat?

Rodzajem sprawdzianu z intencjonalności w komunikacji może być w tym przypadku wykonanie przez dziecko gestu zanim rodzic zada pytanie. Tak też zaleca Magdalena Grycman: dziecko musi mieć czas na reakcję.

Spór o definicję

Podłożem wielu sporów dotyczących AAC jest samo rozumienie słowa „komunikacja”. Samo określenie celowości komunikowania się jest rozumiane różnorako (ma mówić, by odpowiadać na moje pytania, a może by wyrażać swoje potrzeby).

W internetowej rozmowie, której przebieg miałam okazję śledzić, między Jackiem Kielinem i Magdaleną Grycman [8] przedmiotem różnic także okazała się definicja. Dla Kielina bowiem komunikacja alternatywna jest zastępnikiem mowy, dla Grycman czymś więcej. Jak pisze na facebooku:

„Dla mnie AAC to wszelkie sposoby umożliwiające osobom ze złożonymi potrzebami komunikacyjnymi przekazywanie i odbieranie komunikatów, a więc nie są to jedynie systemy komunikacji, które mają zastąpić mowę. Ważniejsze jak piszesz jest wspomaganie umiejętności porozumiewania się.”

Także logopedzi postrzegają cel swojej dyscypliny jako nauka mówienia (ujęcie wąskie) lub jako nauka komunikowania się (ujęcie szersze). Sama opowiadam się za podejściem drugim i naiwnie wierzę, że zostanie obrane kiedyś jedynym obowiązującym.

No to od kiedy?

Odpowiadając na pytanie postawione w tytule – początków komunikacji rodzica z dzieckiem doszukują się psychologowie już w życiu płodowym. Nie sposób też pominąć znaczenia, jakie odgrywa etap przedintencjonalny dla kształtowania się nie tylko prawidłowej relacji, ale i podstaw komunikacji.

[1] Jacek Kielin, Katarzyna Klimek, Krok po kroku, Gdańsk 2003

[2] Testem na sprawdzenie osiągnięcia IV stadium inteligencji sensoryczno-motorycznej jest szukanie przez dziecko ukrytego na jego oczach przedmiotu, przy założeniu, że nie ćwiczono z nim tej umiejętności.

[3] Jacek Kielin, W odpowiedzi Magdzie Grycman, http://forum.jacekkielin.pl/forums/topic/w-odpowiedzi-magdzie-grycman/ [dostęp: 9 lutego 2016 r.]

[4] Bogusława Beata Kaczmarek, Posłowie. Mity i fakty o AAC i naturalnym rozwoju mowy, [w:] tejże (red.), Autyzm i AAC, Kraków 2005, s, 350

[5] „O alternatywnej i wspomagającej komunikacji – wywiad z Magdaleną Grycman” http://www.brzeczychrzaszcz.pl/2016/02/o-alternatywnej-i-wspomagajacej-komunikacji-wywiad-z-magdalena-grycman/

[6] Jacek Kielin, W odpowiedzi Magdzie Grycman, dz. cyt.

[7] Tamże

[8] Poglądy Magdaleny Grycman na komunikację można poznać z pozycji: Magdalena Grycman, Porozumiewanie się z dziećmi ze złożonymi zaburzeniami komunikacji. Poradnik nie tylko dla rodziców, Stowarzyszenie Rehabilitacyjne Centrum Rozwoju Porozumiewania, Kwidzyn 2014

0 2921

Odkrywanie mocnych stron, zainteresowań czy marzeń zaczyna się niejednokrotnie już w przedszkolu. Wiedza o tym, co sprawia dziecku przyjemność, jaki rodzaj aktywności pochłania je najbardziej, stać się może inspiracją do wsparcia go już na tym etapie w rozwijaniu zawodowych kompetencji. O tym, dlaczego warto rozmawiać z dziećmi o ich marzeniach, wspierać je w rozwijaniu pasji, a także w jakim stopniu „mieszanie się” rodziców w wybory zawodowe swoich dzieci jest oczekiwane, a kiedy staje sie przekroczeniem „uprawnień” – rozmawiałam z doradcą zawodowym Bernadettą Szal.

Patrycja Bilińska: Czy rodzice powinni ingerować w zawodowe decyzje swoich dzieci?

Bernadetta Szal: Myślę, że tak. Dlaczego? Po pierwsze rodzice są pierwszymi doradcami swoich dzieci, mogą je zatem inspirować do określonych wyborów. Pozwala im na to wiedza o swoim dziecku, wynikająca z obserwowania ich od najmłodszych lat, ale też osobiste doświadczenie zawodowe i społeczne.

Na zawodowe decyzje dzieci ma też wpływ obserwacja, jaką dokonują same dzieci. Widzą, jakie w domu, w rodzinie istnieją tradycje zawodowe, jakie postawy, wartości oraz nastawienie do pracy jest dominujące wśród członków rodziny. Wprawdzie niebezpośrednio, ale takie dziecięce obserwacje rzutują na ich późniejsze wybory i decyzje edukacyjno-zawodowe.

Ingerencja rodziców w zawodowe decyzje dzieci przybierać powinna przede wszystkim formę rozmowy o zawodowych marzeniach dzieci, by stać się następnie okazją do wspólnego szukania adekwatnych rozwiązań.

Jaki powinien być zakres ingerencji rodziców? Czasem jest bowiem tak, że rodzice wręcz wybierają zawód za dziecko.

Zdecydowanie nie może być tak, żeby to rodzic wybierał, jaką szkołę powinno dziecko ukończyć czy jaki powinno wykonywać zawód. A już najgorzej jest wówczas, gdy rodzic poprzez dziecko chce realizować swoje niespełnione marzenia czy aspiracje. Co rodzic natomiast może? Obserwować dziecko, wspierać je, rozmawiać z nim o jego pasjach i wspólnie zastanawiać się, jak je wykorzystać w życiu zawodowym. Ważne, by ostateczną decyzję podjęło samo dziecko. Może wziąć pod uwagę zdanie koleżanki, rodziców, rodzeństwa, ale to jest jego decyzja.

Jak wspierać dziecko w realizacji zawodowych planów?

Po pierwsze, wspieranie dziecka w rozwoju zawodowym, planowaniu kariery nie powinno być jednorazowym aktem, ale nieodłącznym elementem wychowania. Od samego początku rodzic powinien obserwować, jakie zdolności dziecko przejawia, jakie czynności sprawiają mu największą radość, jakim zainteresowaniom poświęca najwięcej czasu. Jak już wspominałam, rodzic powinien z dzieckiem rozmawiać i szukać pomysłów, jak te zainteresowania przenieść na przyszły zawód. Najlepszym sposobem wsparcia dziecka w realizacji zawodowych planów jest kształtowanie u niego umiejętności miękkich, takich jak wiara we własne możliwości, determinacja w dążeniu do celu, umiejętność radzenia sobie z niepowodzeniami czy koncentracja na celu. Dzięki tym umiejętnościom dziecko na pewno lepiej poradzi sobie w przyszłości.

W jaki sposób rodzic może rozpoznać predyspozycje dziecka do wykonywania jakiegoś zawodu?

Dzięki obserwacji – to przecież rodzice wiedzą najlepiej, jakie umiejętności ich dzieci zdobywają najszybciej, co je interesuje, jakie mają mocne i słabe strony. Można to dostrzec w zabawach, rysunkach, fantazjach, które są często odzwierciedleniem przyszłych zainteresowań zawodowych. Młodzież powinna mieć świadomość swoich kompetencji zawodowych – tj. wiedzy, umiejętności, doświadczenia, postaw – dlatego tak ważne jest nauczenie je wówczas, gdy są jeszcze dziećmi, rozpoznawania ich u siebie. Na warsztatach, które prowadzę z młodzieżą, obserwuję, jak trudno jest im określić swoje mocne strony.

Czy to nie wynika z tego, jak zwykło się w polskiej szkole oceniać dzieci – mówi się im, co zrobili źle, zamiast tego, co zrobili dobrze?

Tak, taki system oceniania ma na to duży wpływ. Dotyczy to nie tylko sytuacji szkolnej, ale i domowej i nie wpływa niestety na samoświadomość młodzieży w zakresie swoich zawodowych kompetencji. Tymczasem już  na poziomie gimnazjum powinna młodzież wiedzieć, jakie czynniki brać pod uwagę przy wyborze dalszej drogi edukacyjno-zawodowej. Jakie to są czynniki? Wewnętrzne związane są z człowiekiem bezpośrednio, z jego celami. Dotyczą zainteresowań, zdolności, temperamentu, systemu wartości czy stanu zdrowia. Zewnętrzne natomiast to te, znajdujące się poza człowiekiem.

Wiedzę dotyczącą zawodów powinni mieć również rodzice, którym zależy na wsparciu swoich dzieci. Istnieją zawody, wymagające określonych cech, określonego temperamentu. Co z tego, ze dziecko ma marzenie, by być aktorem, jeśli brakuje mu kompetencji.

Załóżmy, że rodzic odwiedzie dziecko od decyzji, da mu do zrozumienia, że się nie nadaje do wykonywania jakiegoś zawodu. Najprawdopodobniej w życiu dorosłym owe dziecko będzie mieć pretensje do rodzica, że to przez niego nie zrealizowało swoich marzeń.

Nie chodzi o to, by podcinać dzieciom skrzydła, ale inspirować je, by same szukały informacji. Kiedyś po warsztatach dla młodzieży podszedł do mnie jeden z uczestników i powiedział, że chce zostać aktorem. Znając już jego historię, wiedziałam, że nie nadaje się do tego zawodu. Zachęciłam go do tego, by poszerzył wiedzę o tym zawodzie – o predyspozycjach osobowościowych, środowisku pracy, wymaganym stanie zdrowia. Potem usiedliśmy razem i analizowaliśmy zasoby tego chłopaka w odniesieniu do wymogów. I on sam wyłapał, że tego i tego mu brakuje. Ale zauważył też mocne strony, które – jeśli nie w zawodzie aktora – przydadzą się w innym. To, czego absolutnie nie można zrobić, to powiedzieć komuś wprost, że się nie nadaje.

Nasuwa mi się myśl o błędnych przekonaniach. Gdyby Dorota Wellman wierzyła, że dziennikarka telewizyjną zostać może tylko kobieta o wyglądzie modelki, nigdy nie odważyłaby się skierować swoich zawodowych dróg w tę stronę. Czy zatem takie analizowanie oczekiwanych społecznie kryteriów do wykonywania jakiegoś zawodu, nie przekreśli kariery komuś bezzasadnie? Być może taka osoba, której nawet brakuje jakichś kompetencji, mogłaby realizować się w jakimś zawodzie w sposób nietypowy, nieschematyczny i osiągnąć sukces nieszablonowo.

Ja mówię tutaj o takich skrajnych barierach. Uważam, że absolutnie trzeba szukać alternatywnych rozwiązań. Dotyczy to zwłaszcza osób niepełnosprawnych.

Porozmawiajmy zatem o niepełnosprawności. W jaki sposób pomóc w organizacji życia zawodowego osobom z niepełnosprawnością intelektualną?

Osoby takie nie mogą być dyskryminowane na rynku pracy. Uważam, że potrzeba większej liczby specjalistów, którzy pomogą tym osobom dostosować ich umiejętnością do wykonywania określonej pracy. Wszystko też zależy od rodzaju niepełnosprawności. Osoby z niepełnosprawnością intelektualną powinny się uczyć praktycznych zawodów. Wsparciem powinien być trener pracy. Istnieją w Polsce Centra Doradztwa Zawodowego i Wspierania Osób z Niepełnosprawnością Intelektualną. Osoby takie mogą pracować w Zakładach Pracy Chronionej (dotyczy to niepełnosprawności w stopniu lekkim i umiarkowanym) lub Zakładach Aktywności  Zawodowej (stopień znaczny).

Kiedy warto korzystać z pomocy doradcy zawodowego?

Uważam, że zawsze, kiedy są trudności lub wątpliwości dotyczące decyzji edukacyjno-zawodowych. Bardzo dobrze byłoby gdyby korzystano z pomocy doradcy zawodowego zdecydowanie wcześniej niż zaistnieje potrzeba podjęcia decyzji. W życiu człowieka są trzy momenty, kiedy pomoc doradcy zawodowego może się przydać. Pierwszy to gimnazjum (w sytuacji ich likwidacji, będzie to znów koniec szkoły podstawowej), kiedy młody człowiek wybierając nową szkołę podejmuje pierwszą zawodową decyzję. Drugi, kiedy kończy szkołę ponadgimnazjalną i podejmuje decyzję o konkretnym kierunku dalszej edukacji na studiach, w szkole policealnej lub szkoleniu zawodowym albo decyduje się na podjęcie pierwszej pracy. Trzecia sytuacja, w której warto szukać pomocy, to zmiana miejsca pracy, a z nią konieczność reorganizacji zawodowej wynikającej z konieczności, przymusu lub niedopasowania człowieka do wykonywanego zawodu.

Wydaje mi się, że wśród znaczącej części Polaków panuje przekonanie, że pracuje się tylko dla pieniędzy i ewentualnie dla zdrowia psychicznego, ale tylko w kontekście towarzystwa do rozmowy. Jak podejść do organizacji życia zawodowego, by praca niosła ze sobą także inne wartości?

Uważam, że w każdym świecie można wykonywać takie czynności, które są jednocześnie pasją. Nie zawsze tak się da – trzeba być realistą. Odkrycie jednakże swoich zainteresowań, mocnych stron  zwiększa prawdopodobieństwo, że znajdzie się taki zawód, którego wykonywanie nam osobiście będzie sprawiać przyjemność.

Wybieranie zawodu mimo braku zainteresowań może skutkować tym, że nie zda się egzaminu zawodowego, albo mimo zdania, nie będzie mieć motywacji do szukania pracy w danym zawodzie.

Bernadetta Szal – pedagog, doradca zawodowy. Pracuje w Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej w Łańcucie oraz w Mobilnym Centrum Informacji Zawodowej OHP w Rzeszowie.

Wprawdzie bardzo powoli, ale – mam nadzieję bezpowrotnie – mijają czasy, kiedy jedną z zasad panujących w rodzinie była ta głosząca, że dzieci i ryby głosu nie mają. Coraz częściej szacunek w stosunku do dziecka wyrażany jest nie tylko w teoretycznych deklaracjach, ale i w świadomie przyjętym demokratyzmie. Dopuszczenie dzieci do głosu, otwarcie się na to, co chcą powiedzieć sprzyja nie tylko dziecięcemu, ale i rodzicielskiemu zdrowiu psychicznemu i – co równie znaczące – utrzymaniu głębokiej więzi między dwoma pokoleniami. Metodą sprzyjającą temu celowi są negocjacje. Na grunt pedagogiki zaadaptował je Michel Ghazal.

Dlaczego negocjacje?

Michel Ghazal nie jest pedagogiem, ale ekonomistą i prawnikiem. Ma doktorat z zarządzania. W poradniku „Zjedz zupkę i … bądź cicho! Nowe spojrzenie na konflikty rodzice-dzieci” proponuje wykorzystanie negocjacji w relacjach z dziećmi. Stworzona przez niego metoda adaptuje techniki stosowane w dyplomacji międzynarodowej i świecie biznesu. Nikt nie wpadłby na to, żeby w poważnej negocjacji uciekać się do żenujących technik w stylu szantaż emocjonalny, siła, groźba, manipulacja, kłamstwo czy zawstydzanie. Dlaczego więc w sytuacji konfliktu z dziećmi takie formy są najpowszechniejsze?

Nie pozostawię tego pytania bez odpowiedzi: dorośli nadal w dzisiejszym świecie okazują dzieciom zbyt mało szacunku. Formułują w stosunku do nich takie komunikaty, których nigdy w życiu nie wypowiedzieliby w kierunku osoby dorosłej. Wykorzystują swoją przewagę, co wróci do nich ze zdwojoną siłą wówczas, gdy dzieci nieco podrosną. I uderzą wówczas w najczulszy punkt – jeśli rodzicom zależy na dobrych ocenach dziecka, „zemszczą się” nieuczeniem, jeśli przywiązują wagę do jedzenia – skupią się na walce na tym polu.

Aby tego uniknąć warto poznać techniki negocjacji. Dlaczego jeszcze? Po to, by utrzymać z dzieckiem dobre relacje nawet wówczas, gdy będzie miało okazję od nas „uciec”. Dlatego również, że należy mu się szacunek, a taki okazujemy mu wówczas gdy dopuszczamy je do głosu. Po to także, by nauczyć je rozwiązywania konfliktów. Ponadto – w ramach dbania o jego rozwój emocjonalny. I ostatnie: dla własnego spokoju – trochę wysiłku, a w domu ciszej.

Założenia metody

Model prezentowany przez Ghazala nie jest w założeniu „ani autorytatywny, ani oparty na przewadze sił, ani zbyt liberalny”. Zakłada szacunek do dziecka, uzwględnia jego potrzeby (miłości, bezpieczeństwa, akceptacji, sprawiedliwości, zaufania itd.) i zdanie. To, czemu się Ghazal sprzeciwia, to wychowywanie behawioralne: „Nie należy mylić wychowania z tresurą. Czy się używa bata czy też kostek cukru, tresura czyni z dziecka zwierzę cyrkowe. W ten sposób pozbawia się je własnych doświadczeń – zawsze będzie ono tego żałować” [s.15].

Celem wychowania jest natomiast „przede wszystkim umożliwić dziecku odkrycie osoby, którą chce być […]. Dziecko powinno umieć robić w życiu wszystko to, co wydaje mu się ważne i godne pragnienia[…]”[za: Bruno Bettelheim, s.5]

Metody, które prowadzą donikąd

Ghazal w swoim zestawieniu metod, z których warto (trzeba) zrezygnować, wymienia:

  1. „A teraz oko w oko” – zobaczymy, kto tu jest silniejszy!
  2. „Twoje życzenia są dla mnie rozkazem!”- ustąpić i dać za wygraną.
  3. „Jeszcze łyżeczkę” – czyli załatwić sprawę krakowskim targiem.
  4. „Jak to zrobisz, powiem tacie” – czyli jak dać się znienawidzić w rekordowym tempie.
  5. ’To dla twojego dobra, synku!” – nauczyć dziecko brać plewy za ziarno.
  6. „Orzeł – ja wygrywam, reszka – ty  przegrywasz” – dać mu wybór między kartoflami a ziemniakami.
  7. Oszukać dziecko: stanie się nieufne na całe życie.
  8. „Nie chcesz chyba zrobić mi przykrości?!” – czyli jak uczynić dziecko winnym metodą szantażu emocjonlanego.
  9. Przemoc fizyczna
  10. „Choć, daj mamie całuska, bądź milutki!” – czyli jak manipulować dzieckiem, żeby się nie spostrzegło, ku czemu zmierzasz.

Co nam zostaje?

Negocjacja, której celem nie jest ogłoszenie zwycięzcy i przegranego. Rodzice, co ważne, muszą wymyślić dla dziecka furtkę, która umożliwi mu honorowe wyjście z sytuacji. W przeciwnym wypadku, dziecko będą przeciągać konflikt, by nie stracić twarzy.

Pierwszym krokiem jest ograniczenie eskalacji konfliktu. Nie rozwiązuje się problemów wówczas, gdy w każdym wzbiera agresja. Etap drugi wymaga od rodzica zrozumienia dziecka – musi go wysłuchać. Jak pisze Ghazal: „Kup najpierw jego informację, zanim sprzedaż swoją.” Stwarzając pozytywny klimat do rozmowy, otwierając się na dziecko i to, co ma do powiedzenia, wzbudzamy w nim zaufanie. Techniki, jakie na tym etapie poleca Ghazal, to wypytywanie i aktywne słuchanie. Ta druga wymaga empatii, chwilowego zapomnienia o własnych przekonaniach i uprzedzeniach oraz rezygnacji z chęci przerwania wypowiedzi dziecka.

Nie znaczy to, że rodzic tylko potakuje. To może okazać się za mało. Dziecko musi czuć, że jest rozumiane. Przydatne mogą się zatem okazać sformułowania: „Chiałbym upewnić się, że dobrze zrozumiałem…” czy „O ile dobrze zrozumiałem…” itp.

Zalecenia:

  1. Podczas rozmowy z dzieckiem nie oskarżamy go o swoje emocje („Denerwujesz mnie”, „Zawiodłeś mnie”);
  2. Stosowanie parafraz, czyli powtarzamy własnymi słowami to, co usłyszeliśmy, np. „Uważasz, że to niesprawiedliwe, że….”;
  3. Unikanie przekazów niejasnych i z podwójnym sensem. Kiedy rodzic mówi „Bądź silny!” (przekaz jawny), dziecko słyszy: „Jesteś słaby” (przekaz ukryty).
  4. Unikanie pytań-pułapek, typu: „Dlaczego się tak bronisz?”

Etap trzeci to ujawnienie potrzeb i trosk dziecka. Na podstawie tego, czego się od niego dowiedzieliśmy się, określić można, jakie jego potrzeby nie są zaspokajane. Ghazal uważa, że o ile rozwiązania czy stanowisko rodzica i dziecka nie są po pogodzenia, o tyle potrzeby już tak. Jeśli rodzic wymaga od dziecka, by poszło spać, a ono się upiera, by posiedzieć jeszcze w jego towarzystwie – mamy przeciwstawne stanowiska. Może się jednak okazać, że dziecko boi się spać w ciemności i wówczas samo zaświecenie lampki sprawi, że potrzeby obu stron zostaną zaspokojone (rodzic ma czas na oddech, dziecko czuje się bezpieczne).

Etap piąty: w momentach spokojniejszych wzmacnianie ugody. Na tym etapie Ghazal pronowuje pisemne spisanie rozwiązań oraz wywieszenie ich (ugody) w widocznym miejscu.

Kiedy w konflikcie są dzieci

Nieumiejętne próby rozwiązywania konfliktów między własnymi dziećmi skończyć mogą się u nich poczuciem niesprawiedliwości i w efekcie niechęcią rodzeństwa wobec siebie. To głównie rodzice psują relacje między rodzeństwem, powodując, że jedno z dzieci jest zazdrosne. Najczęstsze błędy rodziców, sprzyjające konfliktom między rodzeństwem, to nadmiar chwalenia tylko jednego z rodzeństwa, porównywanie dzieci oraz systematyczne branie czyjejś strony.

Za nieskuteczne sposoby reakcji na dziecięce kłótnie uznaje Ghazal:

  1. „Ja potrafię krzyczeć jeszcze głośniej”, co rodzi w stosunku do rodzica negatywne uczucia dziecka. Rezygnujmy więc z komunikatów typu: „Dosyć tego!”;
  2. „Od wygwizdywania błędów jest sędzia” – wysłanie dzieci do swoich pokoi czy przyznanie racji któremukolwiek z nich rodzi przykre konsekwencje;
  3. „To jest ich problem, a nie mój” – podajesz się do dymisji;
  4. „Zamęczycie mnie”, czyli wzbudzanie w dzieciach poczucia winy
  5. „Błagam was, przestańcie!”

Ghazal podaje sposoby na nauczenie dzieci, by same radziły sobie z rozwiązywaniem konfliktów. Kiedy to jednak konieczne, proponuje rodzicom podjęcie się roli mediatora. Założenie tej roli jest takie, że stoi się „po środku”, rezygnując z władzy i zachowując neutralność.

Etap pierwszy to rozdzielenie walczących. Aby nie działać w momencie największego wzburzenia, rodzic może uciec się do zwklekania. Aby dobrze „sprzedać” decyzję zwłoki powiedzieć można w sytuacji konfliktu między dwojgiem dzieci: „Jest to bardzo poważna sprawa i wymaga czasu. Dzisiaj jestem zmęczony i dlatego mogę być niesprawiedliwy dla jednego z was. A tego bym nie chciał. W sobotę poświęcę wam cały mój wolny czas, żebyśmy mogli wspólnie zastanowić się nad znalezieniem odpowiadającego każdemu wyjścia. Zgadzacie się?” [s.150].

Ważne, by podczas etapu szukania rozwiązań stworzyć odpowiedni klimat. Przydatną techniką okazuje się „burza mózgów” (Ważne! najpierw podajemy pomysły na rozwiązanie problemu, a dopiero potem poddajemy je ocenie. Nie wolno komentować pomysłów na etapie ich wymyślania).

Dzięki mediacjom to dzieci są odpowiedzialne za przyjęte rozwiązanie i – co ważne – nie czują agresji w stosunku do rodzica, który nie decyduje za nich, ani nie wskazuje winnych. On ma tylko zadbać, by każde z dzieci miało prawo głosu, ułatwić wzajemne zrozumienie i odszukać prawdziwe potrzeby kryjące się za wypowiadanymi przez dzieci słowami. Służą do tego techniki, takie jak wypytywanie, aktywne słuchane oraz formułowanie hipotez dotyczących potrzeb dzieci.

PS Poradnik Ghazala zawiera znacznie więcej sposobów i technik, które warto wypróbować – nie mogę jednakże streścić Wam całej książki:)

PS 2. Poradnik Ghazala wydany został w Polsce 22 lata temu. Nie zdobył chyba wielkiej sławy, skoro nawet Google niewiele o nim wie. Ja trafiłam na niego przypadkiem w bibliotece. Tak sobie myślę, że rok 1995 nie sprzyjał ideom zawartym w tej książce… A co Wy myślicie? Czy ówcześni rodzice byli otwarci na rozmowę z własnymi dziećmi czy raczej bliższe im było tytułowe „Zjedz zupkę i … bądź cicho”?

Dla chcących przeczytać całość – podaję adres bibiograficzny:

Michel Ghazal, Zjedz zupkę i… bądź cicho! Nowe spojrzenie na konflikty rodzice-dzieci, przeł. Urszula Kotalska, rys. Antoine Chereau, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1995

W społeczeństwie polskim funkcjonują trzy główne typy rodzin – tradycyjny jako forma ukształtowana w społeczeństwie rolniczym, modernistyczny jako dowód zmian kulturowych w społeczeństwie przemysłowym oraz ponowoczesny, charakterystyczny dla społeczeństwa informatycznego. Znajomość schematu funkcjonowania rodziny dziecka objętego terapią umożliwia trafniejsze prognozowanie efektów terapii i realniejsze dobieranie zaleceń domowych.

Rodzina tradycyjna

Schemat ojciec-matka-dzieci. Ojciec pracuje i utrzymuje rodzinę, matka zajmuje się domem i wychowywaniem potomków. W schemacie tym panuje autorytaryzm – to ojciec podejmuje decyzje, a żona i dzieci nawet nie pomyślą, że mogłyby mieć do prawo do własnego zdania. Schemat funkcjonowania rodziny oparty jest o tzw. tradycję, normy i wartości przekazywane bezmyślnie z pokolenia na pokolenie. Brak refleksyjności nie rodzi buntu. Podstawową funkcją takiej rodziny jest zapewnienie jej członkom bytu materialnego. Rodzice nie dbają o zapewnienie dzieciom potrzeb wyższego rzędu. Jednostka w takiej rodzinie musi podporządkować się instytucji rodziny. Poświęcenie to słowo-klucz, które nadaje sens życia kobiecie. No bo mężczyznom w pozycji władzy żyje się trochę lepiej.

Taki typ rodziny był przedmiotem krytyki polskich feministek już na przełomie XIX i XX wieku. Marta Sikorska-Kowalska o patriarchalnych małżeństwach z tamtego okresu pisała: „Małżeństwa te były źródłem ogromnego rozczarowania kobiet, które tkwiły w tych związkach ze względu na uznanie świętego prawa nierozerwalności małżeństwa, wpojonego  w toku wychowania.” [1] Tak zostało do czasów mojej prababci, babci, a i w wielu rodzinach do dziś.

Rodzina tradycyjna spełnia głównie funkcję ekonomiczną. Żona tkwi przy mężu, bo bez niego umrze z głodu, a dzieci na swoim etapie życia nie mają wyboru.

Opowieści mojej babci o rodzinie z jej czasów mrożą krew w żyłach. Kobiety gotowały dzieciom mak, żeby móc spokojnie pracować w polu, a że potem takiego malucha nie można było dobudzić przez dwa dni – ot, taki efekt uboczny. Albo kładły je na miedzy, bo praca w polu nie mogła czekać. Niektóre rodziły w przerwie między siekaniem warzyw a zbieraniem stonki. Rodzice nie bawili się ze swoimi dziećmi (pokolenie moich pradziadków). Mój dziadek  opowiadał natomiast, że jeszcze w pokoleniu kolejnym wstydem dla mężczyzny była zabawa z synem czy córką, dlatego robił to potajemnie przed kolegami.

Czy takie rodziny istnieją i dzisiaj? A jakże!

Rodzina modernistyczna

„Nowoczesność” tego modelu rodziny polega na tym, że kobieta nie dość, że zajmuje się domem i dziećmi, to dodatkowo pracuje zawodowo. Taka „podwójna rola” gwarantuje jej wyższą pozycję w rodzinie. Co należało do jej zadań przez ostatnie dziesięciolecia? Leon Dyczewski wymienia, co następuje:

„Mając z dziećmi silną i głęboką więź uczuciową, odczytując ich potrzeby i uzdolnienia, wprowadza je w całość życia, rozwija ich upodobania, uczy wykonywania zadań domowych, kształtuje w nich takie cechy charakteru, jak pracowitość, oszczędność, rzetelność, odpowiedzialność, życzliwość wobec ludzi, ofiarność i poświęcenie. Od niej przede wszystkim zależą wystój domu, treść i atmosfera obchodzonych świat, a tym samym kształtuje ona w domownikach odczucia estetyczne, zainteresowania, przekazuje tradycje rodzinne, lokalne i narodowe, wiedzę genealogiczną. Wprowadza też ogólną wiedzę polityczną i kształtuje postawę patriotyczną.” [2]

Dużo tego, jak na jedne barki. A gdzie tutaj potrzeby samej matki? Wyparte! Toż to poświecenie nadal stanowi sens jej życia. Ważniejsza rodzina niż jednostka. Samorealizować może się kobieta w kuchni.

Skupienie wokół dziecka w tym modelu rodziny nie znaczy bynajmniej, że rodzice kierują się w swoich działaniach uważnością. Biorąc pod uwagę badania CBOS z lat 1993-2000 przeraża fakt, że statystyczny dorosły Polak spędzał przed szklanym ekranem 30 godzin tygodniowo, co daje niemal etat, a ponad połowa społeczeństwa nie wyłączała telewizora nawet wówczas gdy przychodzili goście. W 1998 roku statystyczne polskie dziecko spędzało przed telewizorem 4-5 godzin dziennie (!).  W niektórych domach telewizor nie był wyłączany wcale.

Wobec rozważań naukowych gloryfikujących model rodziny modernistycznej, jakoby spełniała tysiące funkcji i przekazywała wartości nie byle jakie – czuję ogromny sprzeciw. Przzede wszystkim dlatego, że w takim modelu rodziny wychowało się moje pokolenie, więc się wystarczająco napatrzyłam na praktyczne aspekty funkcjonowania rodziny modernistycznej, by nie mieć o niej dobrego zdania. Idealistyczne rozprawy o rodzinie nowoczesnej nijak się mają niekiedy choćby do zdrowego rozsądku. Ponadto: jakie wzniosłe wartości przekazywać dzieciom może rodzina, w której matka jest styrana pracą, a telewizor jest najważniejszym sprzętem w domu?

Czy taki typ funkcjonuje współcześnie? A jakże!

Rodzina ponowoczesna

Jest to typ rodziny, który w badaniach, pisanych głównie w duchu katolickim, traktowany jest jako kryzys rodziny. Oto nagle dobro jednostki liczy się bardziej niż samej instytucji rodziny, wszyscy członkowie rodziny traktowani są jednakowo – panuje demokracja (to straszne – dzieci dopuszcza się do głosu!), a wolność traktowana jest jako wartość. Zwolennicy tradycji upatrują w tym zagrożenia. Jakie zagrożenie rodzi wolność według nich? Twierdzą oni, że rodzi lęk i zagubienie. Co więcej – zniewala i sprzyja zbłądzeniu. [3] Dobre, nie? Najlepiej odebrać ludziom dobrą wolę, żeby postępowali zgodnie z jedną, słuszną teorią, a że wiadomo, że lud jest głupi – wolność mu tylko zagraża. Takie to mądrości czytałam w niektórych artykułach.

Wróćmy do tematu: rodzina ponowoczesna umożliwia samorealizację swoim członkom, prezentuje najwyższy poziom kompetencji w zakresie komunikacji, a jej członkowie mają największą szansę na adekwatny poziom poczucia wartości i czerpanie z bycia członkiem danej rodziny czegoś więcej niż tylko sposobu na przetrwanie. Taki typ rodziny zaspokaja u jednostki potrzeby nie tylko niższego, ale i wyższego rzędu. Co najważniejsze dla dalszych rozważań – rodzice opierają swoje relacje na partnerstwie, dzielą obowiązki domowe i wychowawcze.

Taki typ rodziny tworzą ludzie młodzi, wykształceni, świadomi swojej wartości i celów życiowych. Nie biorą ślubu dlatego, że taki etap w życiu narzuca im społeczeństwo, religia czy rodzina, ale jako wyraz dobrowolnego wyboru. Cechuje ich otwartość, tolerancja i wysoki poziom samoświadomości.

Czy taki typ  funkcjonuje współcześnie? A jakże! Szkoda, że nie dominuje.

Jakie z tego wnioski

I teraz zastanówmy się, na ile możliwa jest ingerencja w schemat działania rodziny w każdym z tych trzech typów rodzin.

Jeśli na terapię logopedyczną uczęszcza dziecko z rodziny tradycyjnej, nie widzę zrozumienia dla idei niedyrektywności, sensu tłumaczenia, czym jest uważność w komunikacji z dzieckiem czy otwartość na komunikaty niewerbalne dziecko niemówiącego. Poza tym to nie autorytarny ojciec będzie przyprowadzał dziecko na zajęcia, ale matka, która i tak nie ma wpływu na sytuację rodzinną.  A jest najczęściej niepewna swojej wartości i prawo do wszystkich decyzji i tak oddaje mężowi. W takim schemacie, co udowodniano wielokrotnie, pojawia się agresja wobec dziecka – współcześnie najczęściej słowna. Rodzic tego typu nie jest otwarty na dyskusję, czytanie poradników psychologicznych, przyjmowanie rad. Jego model zakłada życie zgodne z tradycją i tym, co przekazano jemu. Nie czuje potrzeby zmian, wręcz przed nimi ucieka.

Jeśli na terapię logopedyczną uczęszcza dziecko z rodziny modernistycznej na zajęcia przyprowadzać będzie go matka. Ogrom zadań, jakie musi ona ogarnąć w ciągu dnia jest tak wielki, że oczekiwanie od niej zorganizowania dodatkowego czasu na stymulacyjne zajęcia z dzieckiem, jest kiepskim pomysłem. Powiększy poziom jej poczucia winy w związku z tym, że mogłaby jeszcze więcej dać z siebie, ale nie daje rady. Wprawdzie w modelu tym u kobiet pojawia się myśl o braku sprawiedliwości w podziale obowiązków, ale średnio to wpływa na realne próby zmiany sytuacji. Część kobiet jest nawet dumna z tego, że radzi sobie z tyloma obowiązkami.

Pamiętam z okresu studiów koleżankę, która po swoich zajęciach (kosztem własnych osiągnięć) robiła pranie swojemu chłopakowi, żeby ten miał więcej czasu na swoją naukę. Nie była to sytuacja pojedyncza, a nabierała niepokojącej regularności (przychodził do niej z torbą brudów – do akademika, w którym pralka nazywała się Frania). Co bardziej przerażające – ta moja koleżanka czuła się dumna z tego, że może w ten sposób okazać swoje przywiązanie (ugryzłam się w język, by nie napisać – głupotę) owemu chłopakowi. Tak ją wychowano, że to kobieta pierze, sprząta, gotuje, zajmuje się dziećmi i ona nie widzi w tym nic złego. Na zdrowie!

Jeśli na terapię logopedyczną uczęszcza dziecko z rodziny postmodernistycznej szanse na realizację zaleceń są największe. Logopeda może skutecznie zaangażować w terapię oboje rodziców. Taki typ jest zainteresowany nie tylko biernym odtwarzaniem schematu, ale chce świadomie i twórczo podejść do terapii swojego dziecka. Przejawia największą otwartość na metody, nie jest ignorantem wobec badań naukowych.

Specjaliści przyzwyczajeni do tego, że to na matkę spada ciężar wychowywania dzieci, pozbawiają czasem możliwości uczestniczenia w terapii ojców, którzy mieliby na to ochotę. Miałam kiedyś taką sytuację, że w zajęciach z półrocznym dzieckiem uczestniczyło oboje rodziców. Niektórzy myśleli, że tata pełni tylko rolę kierowcy, a tymczasem zaproszony na zajęcia, okazał duży poziom zadowolenia („Naprawdę mogę?”) i zaangażowania.

Wnioski

Dzięki znajomości schematu funkcjonowania rodziny

  • można bardziej świadomie wspierać matkę, która w modelu modernistycznym pada na twarz pod koniec dnia i nie dokładać jej zaleceń, które nie przełożą się na realną poprawę jakości życia jej dziecka. Myślę, że lepiej wymyślić takie zadania, które będą wykonywane „przy okazji”, a nie oczekiwać, że zorganizuje godzinne codzienne zajęcia stolikowe. Z czego ma jeszcze zrezygnować w ramach zaoszczędzenia na to czasu? Z mycia zębów?
  • można więcej uwagi skupić na wspieraniu poczucia sprawstwa i własnej wartości u dziecka z rodziny tradycyjnej. Tam, gdzie „dzieci i ryby głosu nie mają”, wzrastają jednostki bierne (ewentualnie zbuntowane) z niskim poczuciem wartości. Myślę, że warto umożliwiać im dokonywanie większej ilości wyborów (czego nie ma w domu), częściej komentować osiągnięcia – nawet te niewielkie i nauczyć, że porażka jest tylko infomacją zwrotną w drodze do osiągnięcia celów.
  • można zaproponować rodzicom postmodernistycznym rozwiązania, które nie spotkałyby się ze zrozumieniem innych typów rodziców. Mam na myśli zwłaszcza terapie oparte na niedyrektywności. Tylko rodzice dający dziecku prawo do decyzji, własnego zdania, uważni na jego komunikaty i przekonani o potrzebie szacunku do małego człowieka, zrozumieją ideę tychże terapii.

Uwagi: przedstawiony podział ma charakter skrótu myślowego, pewnego uproszczenia. Żaden typ nie występuje we współczesnym społeczeństwie w postaci „czystej”. Niemniej jednak dokonanie podziału pozwala na jaśniejsze zaprezentowanie myśli przewodniej. Zrodzi też, mam nadzieję, jakiś rodzaj refleksji dotyczącej rodziny dziecka objętego terapią.

[1] Marta Sikorska-Kowalska, Feministki polskie przełomu XIX i XX wieku wobec tradycyjnej roli kobiety w rodzinie i społeczeństwie, [w:]  Ewa Nowina-Sroczyńska, Sebastian Latocha, Nowe czytanie tradycji. Z inspiracji Rokiem Kolbergowskim, Łódź 2016, s. 256 – 269

[2] Mirosław Bartos, Rodzina a postmodernistyczny styl myślenia i życia, „Studia nad rodziną” 2001, nr 5/1

[3] Leon Dyczewski, Rodzina twórcą i przekazicielem kultury, Lublin 2003, s. 145

0 4157

Wsparcie dzieci kojarzy się najczęściej z chwaleniem. Mało kto zastanawia się już nad jakością komplementowania. Tymczasem niewłaściwa pochwała może mieć gorszy skutek niż jej brak. Jakie są, według mnie, najgorsze i najmniej skuteczne typy pochwał?

Nieszczerze

Nieszczere pochwały najczęściej zostaną zdemaskowane, jeśli nie za pierwszym, to kolejnym razem. Zrodzi to dystans wobec takiej osoby chwalącej. Sama pamiętam z liceum koleżankę, która chwaliła różne elementy mojego ubioru za każdym razem, gdy mnie widziała, co doprowadziło do tego, że zaczełam jej unikać. Takie zachowanie odbierane jest jako podejrzane. Komplementy nieszczere są rodzajem lizusostwa, nietrafioną próbą sprawienia, by ktoś nas polubił. Często odbierane jako próba manipulacji (zwłaszcza te wygłaszane kobietom przez mężczyzn).

Nawet wówczas, gdy wierzymy w samą treść pochwały, ale niekoniecznie w to, że jej nadawca dobrze nam życzy, z podejrzeniem przyjmujemy jego słowa. Mogą być nawet odebrane jako zawiść. Ważny jest zatem ton głosu i inne niewerbalne zachowania wypowiadającego.

Za efekt, przedmiot

Chwalenie dzieci za efekt powoduje, że wolą one skracać czas na wykonywanie zadań kosztem jakości, by jak najszybciej doczekać się nagrody. Co gorsza – w przyszłości będą woleć wybrać zadanie łatwiejsze, bez wyzwań, kierując się strategią uniknięcia porażki, bo takie podejście da im większą gwarancję nagrody. Lepiej zatem pochwalić dziecko – nie za efekt – a za trud włożony w pracę, trud, który jest powodem takiego, a nie innego efektu.

Nie mówimy: „Ładny rysunek”, co jest w istocie docenieniem rysunku, a nie jego autora, ale lepiej: „Doskonale dobrałeś kolory, zadbałeś o szczegóły, widać, że bardzo dużo pracy włożyłeś w ten rysunek. Jestem pod wrażeniem!”

Podobnie lepiej pochwalić czyjś gust w związku z założeniem jakiegoś stroju niż sam strój. Komplement „Ładna sukienka!” jest po prostu słaby. Wolałabym usłyszeć: „Pasuje ci taki krój sukienki, podkreśla twoją urodę. Nie mogę się na ciebie napatrzeć!”

Przemycające krytykę

Najczęściej słyszany komplement „Ładnie dziś wyglądasz” sugeruje, że wczoraj było gorzej. Słowo „dziś” niemal czyni z niego krytykę. Także w kontakcie z dziećmi trzeba uważać na to, jak formułuje się pochwały. Po pierwsze, te rozbudowane zawierające spójnik „ale” zawsze będą krytyką. Przykładowo: „Ładny rysunek, ale mało kolorowy.” Dziecko usłyszy tylko drugą część zdania. Lepszą wersją jest „Mimo że użyłeś małej liczby kolorów, stworzyłeś ładny rysunek.”

Ogólnikowe

Pochwała typu „dobrze”, „ładnie”, „w porządku” jest kiepską informacją zwrotną, bo właściwie nie dostarcza konkretnych informacji na temat tego, CO DOKŁADNIE ktoś zrobił dobrze. Konkret ułatwiłby powtórzenie sukcesu, a tymczasem domyślanie się przez ucznia, co właściwie zrobił dobrze, wydłuża proces nauki. Sama w swoim życiu przeżyłam trzy „olśnienia” w związku z tym, czego dokładnie oczekuje ode mnie nauczyciel. Pierwszy raz dotyczyło to szkoły podstawowej, kiedy „załapałam”, co się kryje pod nauczycielskim określeniem „praca bardzo dobra”. Wtedy to zaczęłam dostawać piątki za wypracowania. Drugie olśnienie dotyczyło szkoły średniej – odkrycie, czym dla mojej polonistki jest „dobre wypracowanie” zaowocowało sukcesem na maturze z polskiego. Na studiach, z kolei, uświadomienie sobie, czego wymaga ode mnie pani promotor, zaowocowało satysfakcją z pracy magisterskiej.

Jakież prostsze byłoby życie ucznia, gdyby informacje zwrotne od nauczycieli przybierały formę konkretu! Konkretu, dodam, odnoszącego się nie do tego, czego unikać (wytykanie błędów), ale dotyczące dobrych stron danej pracy. Bardzo podoba mi się pomysł oceniania prac domowych ucznia zielonym długopisem i zaznaczanie tego, co jest plusem. Do dziś pamiętam nauczyciela od portugalskiego (taka krótka przygoda z liceum), który w przeciwieństwie do polskich nauczycieli wkładał dużo wysiłku w przekazywanie uczniom informacji zwrotnych o efekatach ich pracy. Na jednym z moich sprawdzianów, kiedy pomyliłam dwa podobne słówka – ojciec i chleb – przykleił mi zdjęcie swojego taty i bochenka chleba, żeby mieć pewność, że zapamiętam (i zrozumiem – nie znał polskiego, a istniało ryzyko, że po angielsku nie do końca ogarniam:D).

„Na sąsiadkę”/ew. „na ciotkę”

Komplement wypowiedziany przez osobę, której dobrych intencji nie jesteśmy pewni, rodzi podejrzenia o ironię, złośliwość czy próby manipulacji. Zdanie „Ale cię ta mama wystroiła”, wypowiedziane przez sąsiadkę, ktora zwykła nam udzielać dobrych, niechcianych rad (wszystkie rady, o które się nie prosi, są niechciane!) brzmi jak krytyka. Z większym prawdopodobienstwem wspomniany komplement zostanie odczytany jako „Masz okropny gust!” niż szczera pochwała stylizacji dziecka.

Ważną zasadę prawienia komplementów sformułował Miłosz Brzeziński: „komplement jest dobry nie wtedy, kiedy jest właściwie wypowiedziany, ale wtedy, kiedy jest właściwie odebrany!” [1]

[1] Miłosz Brzeziński, Głaskologia. Faktyczne reguły motywowania i rozumienia motywacji, Warszawa 2013, s. 140

 

 

Poradnik Miłosza Brzezińskiego „Głaskologia” jest zaprzeczeniem większości praktyk motywacyjnych stosowanych w polskiej szkole. Autor, psycholog i trener biznesowy, powołując się na liczbe badania naukowe w niezwykle ciekawy sposób opowiada, jak to zrobić, by mieć wpływ na innych. Nie jest to bynajmniej pozbawiony etyki zbiór zasad, a raczej zestaw informacji sprzyjający osiągnięciu radości z obcowania z innymi ludźmi. Książka jest warta przeczytania przez wszystkich tych, którzy doceniają znaczenie wiedzy o komunikacji interpersonalnej (w przeciwieństwie do ignorantów, którzy myślą, że samo posługiwanie się tym samym językiem wystarcza do uzyskania skuteczności), ale ja – z racji tematyki bloga – skupię się na tym, co zainteresować powinno logopedów.

1. Ignorowanie czyjejś pracy jest gorsze niż jej skrytykowanie

Badania wskazują na to, że najbardziej motywację do pracy obniża ignorowanie naszych starań. Kiedy szef każe pracownikowi coś zrobić, a następnie przemilczy efekty jego wysiłku, sprawi, że ten poczuje się gorzej niż gdyby je skrytykował. Jak pisze Brzeziński: „Niedostrzeżenie czyjegoś wkładu w wykonane zadanie w kategoriach motywacji postrzegane jest na tym samym poziomie, co wrzucenie jego pracy do kosza”. Tak samo będzie z dzieckiem, któremu nauczyciel poleci wykonać w domu zadanie, a potem nie raczy spradzić, jaki był tego efekt. Dziecko nie będzie miało potem motywacji do robienia kolejnych zadań domowych.

2. Praca bez celu nie sprzyja motywacji

Eksperymenty psychologiczne wskazują na to, że wykonywanie jakieś pracy w sytuacji, kiedy jej bezcelowość jest oczywista (układanie modeli z klocków lego, które są potem niszczone na oczach badanego) nawet wówczas, gdy praca jest nagradzana finansowo, a jej wykonywanie sprawia zwykle przyjemność, prowadzi do zaniku motywacji.

Przekładając te wnioski na pracę z dziećmi – warto mieć na uwadze informowanie ich (na odpowiednim poziomie i w odpowiedni sposób) o celu zlecanych zadań, a ich wytwory np. prezentować na gazetce. Samo nagrodzenie oceną (w eksperymencie pieniądze) jest niewystarczające, by wykonywanie pracy związane było z przyjemnością i poczuciem sensu działania.

3. Komunikat negatywny ma znacznie większą siłę niszczącą niż pozytywny budującą

Badania dotyczące produktywności pracowników wskazują na to, że proporcja 3:1 jest odpowiednia, by czuli się zmotywowani do pracy. Oznacza to, że na każdy jeden komunikat zawierający krytykę, w ramach odbudowania motywacji, powiedzieć należy trzy pozytywne. Nie wystarczy zatem, by nauczyciel zwracał uwagę na ucznia dopiero wówczas, gdy ten nie spełnia jego oczekiwań. Dla zachowania jego motywacji dostrzegać musi (i werbalizować) przede wszystkim to, co jest pozytywne w jego działaniach, zachowaniu czy pracy.

4. Krytyka jest dobra tylko na krótką metę

Dzieci, na które się wrzeszczy czy pracownicy, których się tylko krytykuje z pozoru zaczynają „się słuchać”, co daje autorytarnemu szefowi/nauczycielowi zgubne przekonanie o celowości takiej metody motywującej.  Tymczasem to osoby chwalone za to, co im wychodzi, uzyskują wzrost poziomu wykonania zadań o 71%, a krytykowane z każdym dniem obniżają poziom swojej motywacji, by w efekcie uciec się do oszustw  (udaję, że pracuję) czy olewki (po co mam się starać, skoro i tak nikt tego nie doceni). Co zatem zamiast krytyki? Jak pisze Miłosz Brzeziński – „Największym predykatorem sukcesu i szczęścia jest wsparcie społeczne. A najprostszą metodą na zwiększenie jego poziomu w życiu jest dostarczyć je innym.”

5. Chwal umiejętnie

Nie tylko za efekt (Świetny rysunek!), ale i starania (Widzę, że włożyłeś dużo pracy w ten rysunek. Możesz być z siebie dumny – zrobiłeś to dokładnie i z fantazją), nie za cechy charakteru czy sugerowanie wrodzonych zdolności (komplement „Jesteś mistrzem w rysowaniu” nie wpływa na motywację – skoro jestem mistrzem, to nie muszę ćwiczyć. Sugeruje, że sukcesy nie są kwestia pracy a talentów, których nie trzeba rozwijać).

Powiedzenie babci, że ma ładną broszkę jest tylko pochwaleniem broszki. Większy sens ma natomiast docenienie gustu babci w związku z zakupem tej a nie innej broszki .

Jeden z lepszych typów komplementów, według Brzezińskiego, mieści się w kategorii „Ty w świecie, który cie dostrzega”, np. „Wspaniale recetowałeś ten wiersz, stworzyłeś odpowiedni nastrój, pamiętałeś wszystkie wersy, wszyscy słuchali cię z wielkim zainteresowaniem!”.

Komplement ma być szczery. Brzeziński różnicuje je od lizusostwa (lizus nie mówi zgodnie z prawdą) i „ciepłej ściery”, tj. pochwały rzuconej na odwal, np. „no… dobra robota”.

6. Wsparcie innych to nie wyręczanie ich

Przytaczane przez Brzezińskiego badania wskazują na to, że im więcej rodzice pomagają dzieciom w wykonywaniu zadań domowych, tym mniejsza jest dziecięca satysfakcja nie tylko z nauki, ale i z życia. W przypadku małych dzieci z tego samego powodu rodzice nie powinni, na przykład, karmić dzieci tylko po to, by te się nie obrudziły. Trzeba każdemu pozwolić wykazać się, pomóc w stopniu, który nie zburzy jego motywacji i nie doprowadzi do myśli „Mama i tak zrobi lepiej”. Także i nauczyciel nie może sugerować dziecku, że zrobi coś za nie dlatego, by np. było szybciej (wycinanie, ścieranie tablicy itp.). Jak pisze Brzeziński – „uporczywe staranie się i wyręczanie kogoś w tworzeniu własnej motywacji, myśleniu czy działaniu łatwo staje się antywsparciem, choć ma się najlepsze na świecie intencje.”

I refleksja na koniec:

To nie dziecko jest leniwe, bo takie się urodziło.  To otoczenie zburzyło jego motywację krytyką, nieumiejętnym chwaleniem, brakiem wsparcia, wyręczaniem lub nieukazywaniem celu i sensu działań. Próby odbudowy motywacji poprzez agresję słowną pogłębią jedynie problem. Zamiast działać intuicyjnie, lepiej poczytać poradniki biznesowe. Nawiasem mówiąc mam o nich lepsze zdanie niż o tych pedagogicznych kierowanych do nauczycieli.

Gdyby ktoś miał ochotę na książkę Miłosza Brzezińskiego, która to zainspirowała mnie do napisania dzisiejszego postu, wklejam adres bibliograficzny: M. Brzeziński, Głaskologia. Faktyczne reguły motywowania i rozumienia motywacji, Warszawa 2013. Ja dostałam swój egzemplarz od męża pod choinkę i do dzisiaj się zastanawiam, jak zinterpretować ten gest:)