Z ciarkami na plecach wspominam męczarnię, jaką były dla mnie na studiach zajęcia z pedagogiki. Przywołuję z pamięci niezwykle pasjonujące tematy półtoragodzinnych spotkań — np.: Jak wykorzystać podczas lekcji ilustracje z podręcznika? Uderzając głową w blat stolika, zastanawiałam się, dlaczego pedagogika jest tak daleka od nauki. Jakże się wtedy myliłam! Moje ówczesne refleksje były jednak dowodem na mało trafny dobór zagadnień w programie specjalizacji nauczycielskiej i pewnie też sposobu prowadzenia zajęć w oparciu o subiektywne refleksje wykładowców, bez odwoływania się do teorii naukowych.
I tak sobie myślę, że ważniejsze od — w moim odczuciu — niewiele znaczących przemyśleń na temat tego, czy temat lekcji podawać na początku, w środku czy na końcu, byłoby zapoznanie się z podstawami terapii behawioralnej i zasadami komunikacji według Thomasa Gordona lub Marshalla Rosenberga. Kiedy słyszę z ust nauczyciela, wyrzucającego rysunek dziecka do kosza, słowa w stylu: „Ale pobrudziłaś kartkę. Jak nie umiesz rysować, to nie będziesz wcale!” tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to teorie komunikacji powinny być priorytetem w kształceniu pedagogów.
To nie ton wypowiedzi jest dowodem bycia miłym czy życzliwym, a wypowiadane słowa (współgrające z mową ciała). Łagodnym głosem można dziecko podeptać, ośmieszyć, zawstydzić, upokorzyć i — co gorsza — nie zdawać sobie z tego sprawy.
Do tematu wrócę, bo budzi we mnie żywe emocje. Dzisiaj chciałam dać upust swojej złości. Tak, ja daję sobie do niej prawo. Dzieci się zazwyczaj za nią karze.