Moim zdaniem

fot. prywatne archiwum Magdaleny Grycman

Porozumiewanie się z osobami, które z różnych powodów nie mogą mówić, stanowi wyzwanie terapeutyczne. O tym, jak komunikować się z dziećmi ze złożonymi zaburzeniami komunikacji, opowiada w swojej książce-poradniku Magdalena Grycman. Wartość opisywanej metody tkwi, między innymi, w tym, że szansę na „rozmawianie” daje wszystkim dzieciom, także tym, które inni – brzydko mówiąc – spisali na straty. O książce „Porozumiewanie się z dziećmi ze złożonymi zaburzeniami komunikacji” rozmawiałam z Autorką.

Patrycja Bilińska: Porozumiewanie się jest przez większość społeczeństwa utożsamiane z mową. Tymczasem dla wielu dzieci werbalne komunikaty nigdy nie będą podstawowym sposobem komunikacji.

Magdalena Grycman: Słowa to tylko jeden ze sposobów na porozumienie się. Istnieje  wiele  skutecznych możliwości  wspomagania rozwoju oraz nauczania nowych komunikacyjnych zachowań. Umożliwianie dziecku komunikacji w ogóle jest dla rozwoju kompetencji społecznych i emocjonalnych najważniejsze. Strategie wspomagające porozumiewanie się  kompensują złe doświadczenia i w wyniku wielokrotnych interakcji usprawniają dotychczasowe  komunikacyjne sposoby.

Patrycja Bilińska  Rozumiem, że komunikować alternatywnie mogą się nie tylko dzieci w normie intelektualnej, ale także te z niepełnosprawnością intelektualną bez względu na współwystępujące deficyty czy niepełnosprawności sprzężone. Dla jakiego dziecka dobór sposobu komunikacji okazał się dla Pani największym wyzwaniem?

MG: Najczęściej przyjeżdżają do mnie rodzice, którym nie udało się  uzyskać porozumienia ze swoim dzieckiem pomimo trudu włożonego we wspomaganie jego rozwoju. Spotykam się z rodzicami, którzy odczuwają rozgoryczenie i zmęczenie różnymi, w ich wypadku nieskutecznymi, oddziaływaniami. Mają poczucie wypalenia oraz dojmującego  braku satysfakcjonującego z dzieckiem kontaktu, a pragną go bardzo. Pokonujemy więc nie tylko bariery związane z niepełnosprawnością fizyczną i umysłową dziecka. W tej relacji potrzebujemy odbudować zaufanie i – co najistotniejsze – znaleźć  sposób na skuteczne porozumienie się. Pomagam rodzicom odnaleźć również często zagubioną po drodze radość z kontaktu z dzieckiem. Komunikacja wspomagająca nie jest naturalnym sposobem na porozumienie się. Opiera się o rusztowania zwane strategiami, które rozwój porozumiewania się wspomagają. Często rodzice oraz nauczyciele przyjeżdżają z jakimś pomysłem, który mam zrealizować szybko. Czasami przywożą komunikacyjne pomoce, których dzieci z niejasnych im przyczyn do porozumiewania się nie wykorzystują. Osadzenie nowych sposobów w życiu rodzin jest procesem wieloletnim i złożonym.  Każda rodzina stanowi dla mnie  wyzwanie. Przez wiele lat nie udawało się im porozumieć ze sobą, a to doświadczenie, które blokuje i utrudnia dalsze działanie. Pyta pani o największe wyzwanie. Dla mnie, terapeuty,  każda aktywność dziecka  jest lepsza niż jej brak. Zdecydowanie łatwiej przemienić aktywność niepożądaną lub niezrozumiałą w skuteczny sygnał komunikacyjny niż wyprowadzać dziecko z bierności i zamrożenia spowodowanego złymi  doświadczeniami. Takie terapeutyczne wyzwania są dla mnie najtrudniejsze.

PB: W jakim zakresie pomocna może okazać się Pani książka rodzicom, którzy mają takie złe doświadczenia?

MG: Żadna, z funkcjonujących w strukturach naszego państwa, instytucja nie zapewnia stosownej pomocy rodzinom dzieci ze złożonymi trudnościami w komunikacji. Zarówno w służbie zdrowia, jak i w edukacji próżno szukać systemowych rozwiązań dotyczących postępowania z tą grupą osób. Brakuje odpowiednich programów wspierających oraz książek dostarczających niezbędne informacje. W poradniku dla rodziców ukazuję, jak wiele osób mierzy się z podobnymi trudnościami, jak wymagający i trudny jest to  proces uczenia się.  Najważniejsze, że rozwiązanie napotykanych barier i trudności komunikacyjnych  jest możliwe. Opisuję rodziców i terapeutów, którzy  z determinacją i odwagą pokonują przeszkody, by lepiej porozumiewać się z dziećmi. Książka jest zbiorem porad dotyczących rozwiązania komunikacyjnych problemów. Zapoznaję rodziców, terapeutów i nauczycieli z praktycznymi sposobami wspomagania rozwoju porozumiewania się. Książka dostarcza obszernej wiedzy o tym, dlaczego, kiedy i jak stosować interwencję wobec dziecka z zaburzeniami rozwoju porozumiewania się. Prezentuję w niej doświadczenia rodziców i terapeutów we wprowadzaniu sposobów wspomagających porozumiewanie się do życia codziennego i edukacji. Jestem mamą piątki dzieci. Przeżyłam wiele trudnych momentów w ich wychowywaniu i edukacji. Rzetelna informacja  pomagała mi w podejmowaniu decyzji oraz poszukiwaniu możliwie najlepszych rozwiązań. Komunikacja dzieci głównie odbywa się w rodzinie, a edukacja szkolna nawet najlepiej zorganizowana, kiedyś się kończy. Najistotniejsze znaczenie ma więc edukacja rodzin.

PB: Wydawać by się mogło, że zapewnienie dziecku niemówiącemu narzędzia, np. stworzenie książki komunikacyjnej z obrazkami, wystarczy do tego, by zaczęło się komunikować. O tym, że tak się nie stanie wiedzą wszyscy ci terapeuci, którzy ponieśli tego typu porażkę. W książce uczy Pani spojrzenia na naukę komunikacji z innej strony, rozpisując na strategie pojedyncze zabawy i aktywności realizowane podczas porozumiewania się z dzieckiem.

MG: Strategia AAC ze względu na swoją specyfikę oraz konieczność dostosowania procedur do indywidualnych potrzeb każdego użytkownika wymaga uważnego projektowania, a także zastosowania wielu działań wspomagających. Jej opis umożliwia zastosowanie naprzemiennego modelu funkcjonowania oraz uświadomienia najistotniejszych oddziaływań na każdym etapie wspomagania. Ważna jest precyzja wypowiedzi partnera, dostrojenie i dostosowanie zachowań własnych do rytmu dziecka, wzajemność relacji. Opisanie strategii pomaga w zaplanowaniu konkretnej przestrzeni, w której dziecko łatwiej ogarnie związek wzrokowo-przestrzenny podczas komunikowania się z partnerem. Opis strategii pozwala na wykluczenie ocen i komentarzy wypowiadanych przez  partnera. Doświadczenie ukazuje, że w trakcie komunikacyjnego spotkania pojawiają się one często. Opis przebiegu postępowania zawiera kluczowe słowa instrukcji słownej kierowanej do dziecka. Opisywanie uczy terapeutę budowania jednoznacznych wypowiedzi oraz precyzowania przekazywanych treści. Zapisanie przebiegu realizowanych z dzieckiem aktywności sprzyja odczuwaniu w ich trakcie zrównoważenia podczas zabawy i aktywności realizowanych z dzieckiem. Strategia AAC opisuje oddziaływanie, jego przebieg oraz pozwala na zaplanowanie kolejnych kroków postępowania, określa zachowanie docelowe, którego osiągnięcie specjalista AAC planuje. Wymiany komunikacyjne podczas realizacji strategii AAC  powtarzają się i pozwalają na zbudowanie kodu komunikacyjnego, który służy przekazywaniu i odbieraniu informacji. Doświadczanie wymiany, która zachodzi między dzieckiem a jego komunikacyjnym partnerem, wymaga czasu i praktykowania wielu strategii AAC. Dlatego w taki sposób łatwiej planować oddziaływania w tym zakresie. Takie spojrzenie na naukę komunikacji wydaje mi się niezmiernie przydatne podczas łączenia wielu elementów w jednolity i usystematyzowany zbiór strategii komunikacyjnych wykorzystywanych podczas porozumiewania się z dzieckiem.

Adres bibliograficzny książki, będącej podstawą rozmowy:

Magdalena Grycman, Porozumiewanie się z dziećmi ze złożonymi zaburzeniami komunikacji. Poradnik nie tylko dla rodziców, Stowarzyszenie Rehabilitacyjne Centrum Rozwoju Porozumiewania, Kwidzyn 2014

10562716_973552726020753_8310360794453426071_o

Rodzice dzieci sześcioletnich, mając w tym roku wybór między szkołą a przedszkolem, przeżywają nie lada rozterki.  Wielu z nich poddanych zostało presji organów prowadzących szkoły, innych rodziców a nawet społeczeństwa. Szukając porady w szkole dowiemy się, że dziecko warto posłać lub – o zgrozo! (autentyk!) – krzywdę zrobią ci, którzy tego nie zrobią. Panie z przedszkola oczywiście odradzą. No, a rodzic jest w kropce.

Co myślą rodzice ubiegłorocznych sześciolatków?

Pani Magda, której syn poszedł do pierwszej klasy w ubiegłym roku, kończąc we wrześniu 6 lat, wspomina:

„Nie widziałam przeciwwskazań, aczkolwiek miałam obawy, które wynikały po prostu z matczynej troski. Szkoła daje mu wiele radości, radzi sobie, chętnie uczestniczy w każdych zajęciach, dostosował się do zasad panujących w szkole. Córkę poślę również jako sześciolatkę, bo widzę, że da radę spokojnie. Teraz jako nie tylko mama, ale również jako nauczyciel powiem, że absolutnie nie popieram namawiania do puszczenia sześciolatka do szkoły. Uważam, że jeżeli rodzic ma JAKĄKOLWIEK WĄTPLIWOŚĆ nie powinien posyłać dziecka do szkoły i NIKT nie ma prawa tego negować (pomijając skrajne przypadki). Posłałam moje dziecko i poślę drugie tylko dlatego, że nie miałam żadnych wątpliwości.”

W podobnym tonie wypowiada się pani Patrycja:

„Mój sześciolatek jest aktualnie w pierwszej klasie. Po pierwszym semestrze wiem już bardzo dużo, m.in. to, że gotowość szkolna w praktyce mierzona jest nie tyle zdolnością dziecka i umiejętnością koncentracji, ale głównie ilością zgubionych rzeczy, godzin rozmów na tematy okołoszkolne, tłumaczeniem, rozmowami, mnóstwem poświęconego czasu. Z pełną świadomością powiem też, że gdyby mój syn został w przedszkolu na pewno bym nawet nie pomyślała, że jest w stanie z wielką radością przyswoić taki zakres wiedzy.  Jestem przeciwna nakłanianiu rodziców do zapisania dziecka sześcioletniego do szkoły, ale jestem też przeciwna stanowczemu „nie” dla pójścia do szkoły. To jest bardzo indywidualna decyzja.”

Sceptycyzm przejawia pani Dorota, mimo że jej dziecko radzi sobie w szkole:

„Wydawało mi się, że moje dziecko jest gotowe na pójście do szkoły jako sześciolatek. Teraz wiem, że mimo dojrzałości emocjonalnej mojej córki, gotowa nie była szkoła. Moje dziecko nie ma czasu na jakąkolwiek zabawę, bo dostaje do domu tyle zadania domowego, że odrabia je do nocy. Pani zadaje mnóstwo kart pracy, a nauczycielka od angielskiego daje na weekend wierszyki do opanowania. Ja, jako rodzic, jestem zobligowana  do uczenia się z własnym dzieckiem mnóstwa rzeczy, bo nauczyciele boją się, że nie wyrobią się z materiałem. Dzieci po lekcjach płaczą nad książkami, bo im skrócono dzieciństwo. Nie mają czasu na wyjście na podwórko. Nie tak to powinno wyglądać. Rodzice nie wykazują wcale większego rozsądku. To oni wpadają w wyścig szczurów. Już niedługo zaczną się korepetycje na poziomie nauki wczesnoszkolnej.”

Rozczarowanie szkołą przeżywa także pani Agata:

„Jak matka jestem bardzo rozżalona: mój syn płacze siadając do lekcji. Robi zadania szybko, byle je tylko mieć za sobą.”

Obawy rodziców dotyczące szkoły spotykają się niekiedy z niezrozumieniem. Głównie matki oskarża się o nadopiekuńczość, która utrudnia dzieciom rozwój. W ironiczny sposób skomentowała kwestię posłania sześciolatków do szkoły pani Katarzyna:

„Jak to jest, że niektórzy rodzice ,,faszerują” dzieci tabletami x-boxami i przeróżnymi multimediami na potęgę (bo np. znam rodziców, którzy cieszą się, że maja zdolne dzieci, bo w wieku 2 lat obsługują tablet ) i na te rzeczy ich dziecię nie jest za małe, niedojrzale i nie zastanawiają się, jaki ma to wpływ na rozwój dziecka a np. mają wielki problem, czy posłać dziecko do zerówki przy szkole czy zostawić w przedszkolu.”

Zapytajmy specjalistów

W telewizji śniadaniowej wypowiadają się różni ludzie na temat wychowywania czy wspierania rozwoju dzieci, niekoniecznie związani zawodowo z tematem. Nie interesuje mnie zdanie aktorek, modelek czy piosenkarzy. Zapytałam o refleksje osoby pracujące z dziećmi.

Obawy odnośnie celowości posłania do szkoły sześciolatka przejawia Ewa Boznańska, nauczyciel edukacji wczesnoszkolnej, logopeda,  terapeuta wczesnego wspomagania rozwoju dziecka:

„Jednoznacznie stwierdzam, iż osiągnięcie tzw. gotowości szkolnej w wielu przypadkach niestety jest sprawą odległą. Dzieci przedszkolne prezentują zróżnicowany poziom umiejętności i wiadomości. Niejednokrotnie rodzice nie otrzymują wskazówek jak z dzieckiem pracować, by braki wyrównywać. Dlatego też zerówka powinna zostać swoistym buforem przed wejściem w nową i trudną rzeczywistość szkolną. Mimo wszystko rodzice zatroskani o rozwój dziecka powinni mieć dobrowolny wybór przed posłaniem dziecka sześcioletniego do klasy pierwszej. Sama jestem takim przykładem, gdyż w wieku 6 lat po badaniach w poradni psychologiczno-pedagogicznej uzyskałam możliwość wcześniejszego pójścia do szkoły. Z drugiej zaś strony wspominam wielu kolegów, którzy mimo prawidłowego wieku, mieli problemy w nauce i zachowaniu. Od tamtej pory mimo wszystko nie tak dużo się w tej kwestii zmieniło. Podsumowując, rodzicu bądź czujny, wspieraj i wspomagaj swoje dziecko jak potrafisz. Nie bój się też  szukać pomocy u specjalistów, którzy profesjonalnie pomocą się zajmują.”

Dajmy też głos psychologowi! O opinię poprosiłam Mariolę Piróg:

„W wyniku dojrzewania układu nerwowego zaczyna rozwijać się kontrola uwagi, a pamięć mechaniczna przekształca się w logiczną. Wiąże się to z lepszymi strategiami zapamiętywania i pojawieniem myślenia przyczynowo-skutkowego. Dziecko jest wtedy zdolne do rozumowania na pojęciach fizycznych, matematycznych i społecznych.

Ponieważ dopiero ok 7. r.ż. ukończona zostaje modyfikacja poszczególnych struktur anatomicznych mózgu oraz jego mielinizacja – młodsze dzieci nie są na tyle dojrzałe, by szkolny start przebiegł bez większych trudności czy nawet kryzysów. Brak odpowiedniego poziomu rozwoju intelektualnego i społeczno-emocjonalnego sprawia, że trudniej jest sprostać wymaganiom stawianym przez szkołę i nauczycieli. Niepowodzenia szkolne stanowią źródło stresu i w konsekwencji zaburzeń wegetatywnych i obniżonego samopoczucia psychofizycznego.

Doświadczane przez dziecko powodzenia bądź niepowodzenia szkolne bezpośrednio wpływają na to, czy ukształtuje ono poczucie własnych kompetencji oraz skuteczności w działaniu czy – uwzględniając mniej pozytywny scenariusz – wytworzy niskie poczucie własnej wartości, nieadekwatności wobec oczekiwań dorosłych oraz różnego rodzaju zahamowania utrudniające optymalny rozwój.”

A co na to logopeda?

Podzieliła się ze mną opinią neurologopedka Agata Garbacz:

„Od siedmiu lat pracuję z przedszkolakami. Jestem w 100% przeciwna pójściu maluchów do szkoły. Kiedyś standardy wyznaczały nam trend, że siedmiolatek idący do szkoły powinien mieć pełen zasób głosek. Sześciolatki natomiast mają niezakończony rozwój mowy: nieutrwalone głoski szumiące i często jeszcze brak głoski [r]. Nagle wszystkim wydaje się, że rozwój fizjologiczny dziecka trzeba przyspieszyć, także w zakresie mowy. Są tacy logopedzi, którzy wywołują głoski szumiące u czterolatków. Zapytam więc ironicznie: czy to znaczy, że układ neurologiczny ma szybciej dojrzeć?”

A co ja myślę?

Całkiem długi kawał tekstu wytrzymałam w jako takim obiektywizmie, ukrywając swoje zdanie, nawet w kwestii logopedycznej. Nie byłabym sobą, gdybym jednak zupełnie przemilczała swoje zdanie. Co ja myślę?

Nie w interesie szkół jest podawanie rodzicom obiektywnych informacji, odwołujących się choćby do stanu badań. Argumenty „za” szkołą dotyczą najczęściej tematu wiedzy. Dzieci chcą się uczyć. Ano chcą. Pytanie brzmi: czy na pewno unieruchomione w ławce? I czy przez nauczycieli, którzy zamiast dostosować się do specyficznej grupy, jaką są sześciolatki, próbują na siłę pchać je w górę, zadając do domu stertę zadań. Mnie osobiście przypomina to sytuację z wprowadzeniem gimnazjów. Nauczyciele liceum zaczęli narzekać, że wiedzę, którą zwykli przekazywać w cztery lata, nagle muszą zmieścić w trzy. Tak też zachowują się niektórzy nauczyciele nauczania wczesnoszkolnego. Chcąc wyrównać „braki” (czytaj: dostosować poziom dzieci do swoich oczekiwań, uformowanych na siedmioletnich pierwszakach) sześciolatków, dokładają zadania do domu. Szkoda, że nie rozumieją, że owe „deficyty” wynikają przeważnie nie z lenistwa, a niedojrzałości układu nerwowego. Co tam strefa najbliższego rozwoju czy jakieś inne teorie! Podstawa programowa górą!

Rodzice zadowoleni z posłania dziecka do szkoły w wieku 6 lat przejawiają radość opartą o satysfakcję z zakresu zdobytej przez ich pociechę wiedzy. Moim zdaniem nie wiedza powinna być tematem refleksji w dyskutowanej kwestii. Pytanie brzmi: czy emocjonalnie dzieci gotowe są na szkołę, nazwę ją, tradycyjną? Rozwój mózgu (głównie płatów czołowych) sugeruje, że nie. Problemy emocjonalne dostrzeżone mogą zostać dopiero wtedy, kiedy ich eskalacja doprowadzi rodzica do rozpaczy.

Negatywne skutki zbyt wczesnego posłania dziecka do szkoły (por. wypowiedź psychologa) odbiją się w przyszłości.

Czy naprawdę, rodzice, zależy Wam na wiedzy? Ja bym wolała, żeby zamiast tej „wiedzy” moje dziecko wyniosło ze szkoły podstawowej przekonanie o własnej wartości, wiarę we własne siły, odwagę posiadania własnego zdania, twórcze myślenie i ciekawość świata. To nie wiedza zapewnia sukces w życiu, a cechy, które dziecko do wiedzy doprowadzą. Co z tego, że uczyliście się w życiu tysiąca rzeczy, skoro wypracowana przez szkołę strategia unikania porażki (lepiej nie zacznę, bo jeszcze się nie uda) sprawia, że zamiast zrobić coś samemu szukacie gotowców w Internecie?

Co więcej – nie wiecie, jaka wiedza przyda się Waszym dzieciom w dorosłości. Cechy, które wymieniłam wyżej, bez względu na okoliczności umożliwią Waszym dzieciom sukces w każdej rzeczywistości.

I nie jest problemem niegotowość dzieci. Problemem jest szkoła i skostniałe myślenie o nauczaniu. Na szczęście coraz większą popularność zyskują alternatywne formy wychowania przedszkolnego czy nawet nauki szkolnej (por. Montessori, tu film o przedszkolu, niedługo nagram szkołę), udowadniając chociażby, że nie unieruchomienie w ławce jest kluczem do sukcesu pedagogicznego. Niestety nawet na różnego rodzaju terapiach już dwulatki zmuszane są do siedzenia przy stoliku w czasie przekraczającym ich możliwości skupienia uwagi.

Podsumowując:

Czy sześciolatek jest gotowy na szkołę? Tak, ale nie tradycyjną: z ławką, ponurą panią nauczycielką bez wiedzy o rozwoju dziecka czy jakichkolwiek podstawach z psychologii (Nie wiem, czy wiecie, że nauczanie wczesnoszkolne można skończyć gdzieniegdzie w rok. Ja bym się bała!).

Zauważcie, że do szkoły namawiają politycy, jakieś tam znane twarze z telewizji, organy prowadzące szkoły oraz sami rodzice, nie mający wiedzy specjalistycznej o rozwoju dzieci. Tymczasem przeciwnicy sześciolatków w szkole rekrutują się wśród specjalistów – psychologów czy logopedów. Nawet ci, którzy ocenili pozytywnie gotowość osobistego dziecka do nauki w szkole, sprzeciwiają się odgórnemu nakazowi wysyłania wszystkich sześciolatków. Dostrzegają bowiem różnice wśród dzieci w tym wieku w zakresie umiejętności i ogólnego poziomu rozwoju.

Czy rodzice poślą dzieci do szkół? Większość, czego dowodzą dotychczasowe analizy, nie.

Jedna z mam, pani Elwira  podzieliła się ze mną uzasadnieniem swojej decyzji:

„Uważam, że moje dziecko lepiej dojrzeje i więcej się nauczy w przedszkolu na dywanie niż w szkolnej ławce.”

Przejawiając ogromne obawy w stosunku do tradycyjnego systemu szkolnego, skwituję więc decyzję pani Elwiry następująco: też tak myślę.

PS A na koniec przepraszam tych, którym obiecałam, że artykuł będzie obiektywny – prawie mi wyszło:)

PS 2: Tym, którzy myślą, że moje poglądy są jakieś odosobnione, polecam wykład na temat tego, że tradycyjna szkoła nijak się ma do rozwoju mózgu. Angelika M. Talaga dowodzi tego, że szkoła nie uczy („Bo kto normalny pamięta, czego się uczył w szkole?”). Co więcej – zmuszenie uczniów do siedzenia w ławce jest „gwałtem na naturze ludzkiej”, krzywdą fizyczną i psychiczną. I najważniejsze: „Szkoła jest przejawem nieznajomości ludzkiej psychiki i ludzkiego mózgu, w całej swojej okazałości”.

Wreszcie ktoś się odważył powiedzieć wprost coś, o czym pisało już wielu „na około”. Bogusława Beata Kaczmarek obalając mity na temat komunikacji alternatywnej i wspomagającej nawiązuje do poglądów niektórych logopedów, jakoby wspieranie nauki mowy gestami bądź obrazkami hamowało jej rozwój. Otóż, drodzy rodzice! Nie dajcie sobie wmówić takich bredni. Badania naukowe dowodzą przyspieszenia rozwoju mowy za sprawą AAC.

Pozwoliłam sobie wkleić bardzo ważną stronę z książki „Autyzm i AAC”, mając nadzieję, że nielegalne upublicznienie kopii zostanie mi wybaczone z uwagi na szczytny cel:)

Bogusława Beata Kaczmarek, Posłowie. Mity i fakty o AAC i naturalnym rozwoju mowy, [w:] B. B. Kaczmarek, A. Wojciechowska (red), Autyzm i AAC. Alternatywne i wspomagające sposoby porozumiewania się w edukacji osób z autyzmem, Kraków 2015,

Bogusława Beata Kaczmarek, Posłowie. Mity i fakty o AAC i naturalnym rozwoju mowy, [w:] B. B. Kaczmarek, A. Wojciechowska (red), Autyzm i AAC. Alternatywne i wspomagające sposoby porozumiewania się w edukacji osób z autyzmem, Kraków 2015, s. 351

I jeszcze jedna uwaga: uczenie dziecka niemówiącego czytania sylab w sytuacji, kiedy ono nie nawiązuje z rodzicem kontaktu w sposób ani werbalny, ani pozawerbalny, jest moim zdaniem stratą cennego czasu. Nie rozwija go komunikacyjnie. Znam dziecko z autyzmem, z którym nie ma kontaktu i nikt tego nie rozwija. Ale czyta – ku zadowoleniu rodzica i logopedy – pojedyncze sylaby. Mowa werbalna ma charakter echolalii.  Co mu daje to czytanie? Poza kojarzeniem kilka znaków graficznych z odpowiadającymi im słowami – nic. Żaden z tego pożytek w obliczu faktycznych potrzeb dziecka.

No, a teraz zapraszam obrażonych  do hejtowania 😛

Dopisane 2503. 2016 r:

W związku z licznymi komentarzami oburzonych na facebooku dopowiem, że udostępniony fragment (z którym zgadzam się w 100 procentach) nie jest krytyką żadnej metody. Bynajmniej! Dotyczy tylko jednej kwestii – dyskredytowania przez MK metod wspomagających komunikację. Nie jestem przeciwnikiem Metody Krakowskiej jak mnie postrzegają niektórzy. Jestem zwolennikiem AAC.

Po szkoleniu z terapii behawioralnej miałam ochotę wykorzystać zdobytą wiedzę w praktyce. Jako że nie znałam wówczas alternatyw dla tego podejścia, nie miałam sprecyzowanych poglądów na kwestię motywowania dzieci. Wydawało mi się w swej naiwności, że sposób jest tylko jeden: nagradzanie. Przeżyłam przynajmniej trzy porażki, które stały się podwalinami pod szukanie nowych dróg.

Porażka nr 1 – cel uświęca środki w szkole podstawowej

W trzydziestoosobowej klasie V wprowadziłam system żetonowy – zasady określiłam z góry, każdy miał swoją kartkę, na której zbierał punkty. Nagroda była wszystkim znana. Czy dzieci poczuły się zmotywowane? Oczywiście! Wizja nagrody doprowadziła do sytuacji, w której uczniowie nie liczyli się z jakością wykonywanych zadań – wybierali jak najłatwiejsze i najszybsze rozwiązania. Celem była nie przyjemność z wykonywanej aktywności a nagroda. Jej brak powodował histerię. Dosłownie – histerię! Bardziej zmartwiły mnie jednak oszustwa, jakich dopuszczali się uczniowie, by zdobyć nagrodę. Oni walczyli o nią, nie licząc się z kolegami (po trupach do celu) i lekceważąc zasadę uczciwości (cel uświęca środki). Nie tego ich chciałam nauczyć.

Porażka nr 2 – jak kilkulatek próbował ominąć system

System żetonowy postanowiłam wypróbować na własnym dziecku. Wprawdzie w klasie się nie udało, ale na pojedynczym dziecku mogło być inaczej. Łudziłam się. Mój syn szukał najróżniejszych sposobów na szybkie zdobywanie punktów. Mocno zaniepokoiła mnie sytuacja, kiedy zapytał babcię, czy chce jabłko. Kiedy ona nie była zainteresowania – popłakał się, że przez nią nie dostanie nagrody.

Porażka nr 3 – nagroda albo psikus

Wychowawca zaproponował dzieciom system żetonowy. Punkty przyznawano za pilną pracę, także na zajęciach dodatkowych. Dzieci były zmotywowane, z tym, że nie do pracy, a do dostania nagrody. Zadania wykonywały szybko, niestarannie i „na sztuki” – każde ćwiczenie wiązało się bowiem z punktem. Dzieci szybko dostrzegły zależność: im więcej zrobią zadań, tym lepiej. Nie liczyła się dla nich jakość wykonania. Odmowa przyznania punktu w sytuacji, kiedy wiedziałam, że uczeń nie włożył żadnego wysiłku w poprawne wykonanie zadania (toż to za chęci też się należy, ich zdaniem, nagroda), rodziła złość, agresję i poczucie tragedii.

Dalekosiężne konsekwencje nagradzania

Mimo iż motywacja zewnętrzna w postaci pochwały, naklejki czy zabawki wzmacnia zaangażowanie dziecka, jej dalekosiężne skutki niekoniecznie będą zadowalające. Dzieci poddane intensywnemu behawioralnemu wzmacnianiu mają dużo mniejsze szanse na sukces w dalszej edukacji (w szkole średniej czy na studiach) i w życiu dorosłym, kiedy nikt nie będzie nagradzał ich wysiłków, a sami nie będą czerpać przyjemności z poszerzania wiedzy. Nigdy nie uczyli się przecież dla osobistej satysfakcji.

Co więcej – od wzmocnień w postaci pochwał czy nagród rzeczowych można się uzależnić. Zdarzyło się Wam pewnie usłyszeć w ust dziecka pytanie: „Co ja z tego będę miał?”. Te, wobec których zastosowano system żetonowy, szczególnie często pytały mnie, czy za zrobienie czegoś dostaną punkt, nawet wówczas gdy były to kwestie związane z codzienną życzliwością i pomocą koleżeńską. Dopominały się o nagradzanie za wszelkie przejawy zachowań pożądanych, nie odczuwając osobistej satysfakcji z samej pomocy komuś czy wykonania czegoś.

Wyjścia awaryjne

Jeśli nagradzanie nie zawsze jest dobrą strategią, jaka postawa może okazać się skuteczna? Wielu nauczycieli wychodzi z założenia, że dziecko musi się podporządkować i robić wszystko, co się mu narzuci. Także w terapii behawioralnej nie pyta się dziecka, czy ma ochotę wykonać jakieś zadanie. Ono dostaje polecenie i musi je wykonać. Taka strategia jest skuteczna tylko na krótką metę.

Zmuszanie dziecka do wykonywania ćwiczeń wywołuje u niego stres, a ten nie sprzyja funkcjonowaniu poznawczemu, głównie pamięci. Kiedy mózg podpowiada ucieczkę, trudno myśleć konstruktywnie o rzeczach, które są nam narzucane. Jeśli w zajęciach uczestniczy dziecko, w swoim odczuciu: „za karę” – nie tylko nie zdobędzie oczekiwanych umiejętności, ale nabawić się może problemów emocjonalnych. Myślę w tym momencie głównie o poczuciu braku kontroli nad własnym życiem (a chcą ją mieć wszyscy bez względu na wiek) i – co się też z tym wiąże – obniżonym poczuciu wartości.

Jako że staram się wyciągać wnioski z porażek, traktując każdą jako cenną informację zwrotną, zaczęłam analizować konsekwencje motywowania zewnętrznego i czytać – już nie behawioralne – a humanistyczne teorie. Mimo iż nadal stosuję wzmocnienia zewnętrzne (nie umiem u wszystkich dzieci wzbudzić motywacji wewnętrznej do wykonywania wielu logopedycznych zadań), robię to bardziej świadomie. Ale niech to będzie temat już na inny post;-)

mowik

Napisałam swego czasu dwa posty na temat AAC, które sprowokowały dyskusję na temat stereotypów i błędnych przekonań, panujących nie tylko wśród rodziców, ale i samych nauczycieli (link1, link2). Szczególnie ważny dla mnie głos w dyskusji zabrała pani dr Magdalena Grycman. Do mojej listy 5 typów postaw logopedów w stosunku do AAC dopisała kolejne punkty. Jakie postawy nauczycieli stanowią zagrożenie dla prawidłowego rozwoju komunikacji dzieci? – o tym w dzisiejszym poście.

6. AAC to książka komunikacyjna!

Książki komunikacyjne stanowią zwykle zbiór obrazków, które mają – w założeniu – służyć dziecku do tego, co sugeruje nazwa, a mianowicie  – do komunikacji. Błędne zrozumienie tego, czym jest sama komunikacja rodzić może sytuacje, w których dziecko niemówiące pozbawione jest, mimo pięknej księgi, możliwości wyrażania swoich potrzeb. Serwuje się mu za to zadania w stylu: „Pokaż, gdzie jest miś.”

Co o tym myśli pani Magdalena Grycman?

„Książka wygląda prawie zawsze tak samo. Jest pogrupowana w kategorie: owoce, zwierzęta, pory roku, kolory itp. Najczęściej jest dość gruba. Im więcej znaków, tym lepiej. Nie istnieje żadna nawigacja po tym narzędziu. Systematycznie wklejamy znaki. To, że dziecko ich nie używa do porozumiewania – nie szkodzi, przecież COŚ TRZEBA ROBIĆ, jak wprowadza się AAC. Nie mierzymy częstotliwości użycia znaku w środowiskach, w których dziecko przebywa, bo po co. Nie zastanawiamy się nad funkcjonalnością oraz fizyczną i lingwistyczną organizacją słownictwa, bo inni też mieli takie książki. Poza tym widziałam to u dziecka koleżanki.”

7. On nie rozumie znaków

Wiele dzieci z głębszą niepełnosprawnością intelektualną skazuje się na porażkę w zakresie komunikacji. Nieadekwatny w stosunku do oczekiwań poziom rozumienia mowy powoduje — potocznie mówiąc — spisywanie ich na stratę. Praktyka pani Magdaleny Grycman dowodzi jednak, jak wiele osiągnąć można z tymi dziećmi, którym nie dawano nadziei. W ironicznej wypowiedzi charakteryzuje ona postawę nr 7:

„Żeby wprowadzić komunikacyjne strategie wspomagające porozumiewanie się, dziecko ma rozumieć umowny element reprezentujący rzecz lub ideę. Sprawdzamy rozumienie mowy znanymi testami. Nie rozumie. Mówiłam, że nic nie rozumie? Jak zrozumie, zaczniemy stosować oddziaływania wspomagające. Na razie nic się nie da zrobić. KOMUNIKACJA WSPOMAGAJĄCA NIE JEST DLA NIEGO.”

8. Kupno urządzenia wystarczy

Komunikacja alternatywna to nie urządzenie. Jej zakup nie wystarcza do tego, by dziecko zaczęło „mówić”. Kupując narty dla dziecka, nie łudzisz się, że będzie ono od razu umieć na nich jeździć. Nie oczekuj zatem, że dostarczenie dziecku urządzenia sprawi, że zacznie z niego korzystać.

Pani Magdalena Grycman komentuje tę postawę następująco:

„<<Gdzie kupić ten program?>> lub <<Już kupiłam reklamowane urządzenie o wysokim poziomie zaawansowania technicznego. Wyszukałam je na stronie internetowej lub koleżanka poleciła mi je i powiedziała, że jest najlepsze.>> <<Nasza szkoła ma wiele urządzeń i programów. Będziemy je wykorzystywać . Rozdzielimy je na grupy. Przydzielimy nauczycielom. Zastosujemy je do porozumiewania się z dziećmi. TYLKO CZEMU TO NIE DZIAŁA?>>”

9. Pani od AAC lekiem na całe zło!

Zrzucanie odpowiedzialności za porozumiewanie się dziecka na jedną osobę nie sprzyja nabywaniu przez niego kompetencji komunikacyjnej. Samej zdarzyło mi się usłyszeć: „Ty masz to zrobić, bo to Twoja działka”.

Problem dostrzega pani Magdalena Grycman:

„Potrzeby rodziców dziecka, jego sposób porozumiewania się w środowisku domowym i szkolnym, czas na edukację innych nauczycieli uczących jest niedostrzegany jako istotny i szczególnie potrzebny. Tym ma zająć się wyłącznie Pani od AAC. Potrzeba przekazywać partnerom strategie postępowania, nauczać nowych modeli zachowania oraz te działania upowszechniać. Ważne jest nasycanie elementami AAC środowisk, w których żyje dziecko, jego komunikacja z rówieśnikami oraz innymi nauczycielami. A nie, jak to często się zdarza, prowadzenie zajęć sam na sam z dzieckiem w specjalistycznym gabinecie.”

10. Znam metodę na medal!

Dopasowywanie dziecka do metody (w przeciwieństwie do doboru podejść z uwzględnieniem indywidualnych potrzeb) ma swoje negatywne skutki także w zakresie nabywania umiejętności komunikacyjnych.

Jak to wygląda w praktyce? Oddaję głos pani Magdalenie Grycman:

„Uczymy się metody lub wybranego systemu symboli. Nie ważne, czy odpowiada ona potrzebom i barierom dziecka. Nie ważne, czy wykorzysta ją do komunikacji, czy potrafi wykonać znak manualny, czy tego komunikatu potrzebuje. Dziecko ma się dopasować do tej metody. Jeżeli nie, to jego strata.”

11. Daj mi receptę!

Korzystanie z gotowców pozwala oszczędzać czas. Kiedy jednak mamy do czynienia z dzieckiem (a każde jest przecież inne!) – próby stosowania utartych i sprawdzonych sposobów okazują się nietrafione. Osobę, która szuka skrótów, charakteryzuje pani Magdalena Grycman następująco:

„Nie chcę zadawać pytań i poszukiwać rozwiązań. Nie muszę tworzyć strategii wspomagających, które pozwolą dziecku nabyć nowe doświadczenia. Nie chce mi się opisywać strategii w najdrobniejszych szczegółach. To syzyfowa robota. Nie może trwać to tak długo. Chcę prostej odpowiedzi. I to szybko. Poświęcę na to dwa dniu kursu i wystarczy.”

screen2

Dysputy o agresji, brutalności i – często też – głupocie współczesnych kreskówek stanowią jeden z częstszych tematów rozmów między rodzicami. Gdyby do zarzutów o niepedagogiczne przesłania tychże „bajek” dorzucić ten o złym wpływie screenów na mózg dziecka, zastanawiać by się można nad szansami wychowania zdrowego psychicznie potomka w tak niekorzystnym środowisku.

Sama widząc Wujka Dobra Rada albo SpongeBoba mam ochotę rzucać talerzami w telewizor. Większą jednak antypatię czuję do opowieści, jakimi karmiono w dzieciństwie mnie samą. I myślę, że Power Rangers z pokolenia mojej siostry to przy tym pikuś!

Złap bogatego księcia, czyli mądrości ukryte w baśniach

Będąc w pierwszej klasie szkoły podstawowej przeczytałam „Kopciuszka”, by dowiedzieć się, że wybawieniem z nędznej sytuacji życiowej może być tylko bogaty książę. „Kot w butach” dostarczył kolejnej prawdy życiowej: oszustwa, kłamstwa i kradzież prowadzą do sukcesu. Będąc „czwartakiem” płakałam nad losami biednych dzieci, które nie mają oparcia w dorosłych – wspominam Rozalkę, siostrę Antka, wsadzoną do pieca na trzy zdrowaśki (och, jakże wspaniały miał pomysł minister edukacji, by pozytywistyczne nowele serwować dzieciom) i zamarzniętą dziewczynkę z zapałkami, co nie pomogło mi nabrać wiary w człowieka.

Karmiona baśniami nauczyłam się, że zło musi zostać ukarane. Bo wiadomo – albo jest się po jasnej, albo po ciemnej stronie mocy. My jesteśmy dobrzy, a źli niech mają za swoje. Takież to chrześcijańskie podejście!

Co zrobiła dobra świnka w ramach ukarania złego wilka? Otóż: zjadła. A dobrze mu tak!

„Klasyczne bajki”, wyd. Damidos Sp. z.o.o, tekst: zespół redakcyjny

A w szkole przeczytać kazali…

Rodzice prezentują zwykle dwie postawy wobec szkoły:

a. Szkoła jest głupia, pani nauczycielka jest głupia,

b. Szkoła uczy, pani nauczycielki masz słuchać i kropka.

W podejściu drugim zakłada się, że wszystko, co proponuje szkoła jest dobre. Niech będzie! Przeczytajmy zatem fragment przygód sympatycznego pajaca:

pinokio

Nie, nie jest to jakiś kryminał, ino lektura zaserwowana dzieciom klasy V. Wychowawczy „Pinokio” (a bo uczy dzieci słuchać rad rodziców) zawiera scenę, która mnie – trzydziestoletnią babę – porusza i oburza. Gdyby pajaca powieszono za spodenki, szelki bądź kaftanik – czytelnik odczułby powagę sytuacji przy jednoczesnym poczuciu bezpieczeństwa – tak jakby narrator puszczał do czytelnika oko: spoko, to tyko bajka (por. seriale kryminalne, w których bohater żartuje w obliczu śmierci, a widz wie, że jemu nic stać się nie może). Znana na całym świecie opowieść oburza mnie tym jednym fragmentem.

I tak się zastanawiam, czy tylko mnie. Musząc „przerobić” tę lekturę z uczniami  podzieliłam się swego czasu refleksjami na temat zacytowanej sceny z dwiema starszymi stażem nauczycielkami. Nie podzielały moich obaw, wyraziły za to niezrozumienie dla mojego oburzenia.

Abstrahując jednak od osobistych refleksji: czy dziecko w szkole podstawowej jest wystarczająco dojrzałe emocjonalnie, by przeczytać opis wieszania na drzewie bohatera, z którym utożsamiał się przez całą książkę?

Książki wychowują… podobno

W ósmej klasie (tak, naprawdę była kiedyś ósma klasa:P) lekturą szkolną była powieść Małgorzaty Musierowicz „Kwiat kalafiora”. Książka była na tyle ciekawa, że skusiłam się na inne, składające się na cykl „Jeżycjada”. Mimo sentymentu do tych powieści, stwierdzić muszę, że ukazują one wzór rodziny, w której podział obowiązków oburzyłby niejedną kobietę: matka zamartwia się, kombinuje, by przeżyć do końca miesiąca — gotuje z niczego, a sukienki dla córek szyje z firanek, a w tym czasie jej mąż filozof … myśli. Oj, burzy się moja feministyczna dusza!

Takie „wychowywanie” dzieci do ról społecznych przypomina mi pewną sytuację, którą nie omieszkam się podzielić, mimo iż tu nie pasuje:)

Mój przedszkolak przyniósł ostatnio z przedszkola nowinę:

— Nie możesz więcej robić zakupów, bo to mogą robić tylko tatowie — oświadczył pełen oburzenia, że dotychczas śmiałam do sklepów spożywczych wstępować.

— Jak to? — zapytałam zdziwiona

— Pani nam w przedszkolu powiedziała, jak to ma być. Były takie obrazki: mama gotuje, sprząta, pierze, a tata robi zakupy — Kacper wyłożył mi podstawy podziału obowiązków domowych.

— Kacper, to były takie przykładowe obrazki. Tak naprawdę to się rodzice sami umawiają między sobą, jak chcą dzielić obowiązki — próbowałam wyłożyć Kacprowi swoją teorię.

— Nie — zaprotestował stanowczo — ma być tak, jak powiedziała pani!

Jakieś morały?

Nie wiem, czy czytane przeze mnie w dzieciństwie książki miały jakikolwiek wpływ na moją psychikę. Nie będę też dowodzić swojego zdrowia psychicznego mimo ich czytania. Myślę jednak, że szkoda czasu na męczenie oczu przy bezwartościowych książkach. I jestem święcie przekonana o tym, że: Nie, nie jest wszystko jedno, co czytamy. Tak jak pięćdziesiąty z rzędu Harlequin nie ubogaci nas intelektualnie, tak i dziecku niektórych opowieści czytać nie warto.

 

orew

Ośrodki rewalidacyjno-wychowawcze umożliwiają realizację obowiązku szkolnego dzieciom i młodzieży z głębokim stopniem niepełnosprawności intelektualnej, a także tym z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu umiarkowanym lub znacznym ze sprzężoną niepełnosprawnością. Obok psychologów czy fizjoterapeutów zatrudniają także logopedów. Na czym polega specyfika ich pracy — zapytałam neurologopedę Magdalenę Niekrę.

Patrycja Bilińska: Logopeda kojarzy się zwykle z usuwaniem wad wymowy i taką też rolę pełni najczęściej w placówkach, takich jak szkoła. W ośrodkach rewalidacyjno-wychowawczych natomiast wiedza o wywoływaniu głosek okazuje się mało istotna…

Magdalena Niekra: Rzeczywiście, próby wywoływania głosek u moich wychowanków raczej mijałyby się z celem. Z logopedycznego punktu widzenia głównym problemem osób, które uczęszczają do ośrodków rewalidacyjno-wychowawczych nie jest nieprawidłowa artykulacja, ale trudność w zakresie komunikacji. Ćwiczenia usprawniające artykulatory, stosowane jako element terapii zmierzającej do wywołania i utrwalenia danej głoski, nie będą więc niczym złym. Częstsze niż ćwiczenia czynne będą jednak ćwiczenia bierne, np. z użyciem masażera logopedycznego, a przyczynią się one nie tyle do podniesienia wyrazistości mowy, ile do stymulacji i poprawy jakości funkcjonowania – chociażby spożywania posiłków.

Niektórzy z moich podopiecznych w ORW-ie, ci porozumiewający się werbalnie, istotnie mówią mniej lub bardziej niewyraźnie, ale demonstrowanie im układów artykulatorów właściwych poszczególnym głoskom byłoby moim zdaniem bez sensu. Trzeba skupić się na tym, co pozwoli im w miarę sprawnie funkcjonować w społeczeństwie. W miarę możliwości trzeba podnosić wyrazistość mowy, ale też wprowadzać wspomagające formy komunikacji, rozwijać słownictwo czynne i bierne, rozumowanie przyczynowo-skutkowe. Należy dążyć do jak największego usamodzielnienia ich w kwestii porozumiewania się.

Wśród osób, z którymi pracuję wiele jest też niemówiących. Moje zajęcia służą więc nauczeniu ich alternatywnych do werbalnych metod komunikacji. Mogą to być gesty, piktogramy, symbole PCS itp. Tutaj zaczynają się jednak schodki. Ograniczenia neurologiczne i fizyczne, z jakimi borykają się moi podopieczni, nie pozwalają na proste przełożenie słowa na gest bądź znak graficzny. Zanim rozpocznę ten etap pracy, zwykle potrzeba wielogodzinnych, systematycznych ćwiczeń o różnym polu oddziaływania. Ćwiczę chociażby koncentrację uwagi, rozumienie mowy, logiczne myślenie, motorykę małą, umiejętność naśladownictwa, spostrzegawczość, koordynację wzrokowo-ruchową itp. Rozkładam więc na czynniki pierwsze to, nad czym żaden zdrowy człowiek się nie zastanawia, czyli proces komunikacji.

PB: Na co musi być przygotowany logopeda rozpoczynający pracę z dziećmi z głębszą niepełnosprawnością intelektualną?

MN: Tak naprawdę nie wiem, czy można się do tego przygotować. Oczywiście trzeba mieć jakiś tam zasób wiedzy, a i praktyka by się przydała, ale to właściwie jak w każdym zawodzie.

Z mojego doświadczenia, obserwacji oraz rozmów z rodzicami oraz współpracownikami wynika, że nie każdy w pracy z dziećmi niepełnosprawnymi się sprawdza, mimo najszczerszych chęci. Z pewnością jest to zajęcie obciążające zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Różne, często nieprzewidywalne reakcje wychowanków, często mało widoczne efekty oddziaływań terapeutycznych lub wręcz ich brak, regresy, problemy zdrowotne podopiecznych, ich problemy rodzinne, a także wysiłek fizyczny włożony w przenoszenie, podtrzymywanie drugiej osoby, nieustanny kontakt np. z jej śliną – to wszystko składa się na tak zwane „trudne warunki pracy”.

Jeśli chodzi natomiast o samą pracę w charakterze logopedy, trzeba dodatkowo być przygotowanym na kontakt z ludźmi w różnym wieku i na różnym poziomie funkcjonowania. Ja prowadzę zajęcia z osobami od 5 do 25 roku życia, borykającymi się z wieloma trudnościami. W związku z tym muszę mieć pomoce przystosowane dla maluchów, młodzieży i dla dorosłych; dla słyszących, niedosłyszących i głuchych; dla widzących, słabowidzących i niewidzących; dla bardziej i mniej sprawnych fizycznie itd.

Z drugiej jednak strony, umiejętność odnalezienia siebie w tego typu pracy i nawiązanie dobrego kontaktu z wychowankami sprawia niesamowitą przyjemność, przyćmiewając wiele niedogodności.

Do pracy w ORW-ie wskazane: pomysłowość, optymizm, dystans do siebie i poczucie humoru:) fot. prywatne archiwum Magdaleny Niekry

PB: Pracujesz w zespole terapeutycznym. Co daje ci codzienna współpraca z psychologiem, fizjoterapeutą itd.?

MN: Możliwość konsultowania pewnych kwestii z innymi specjalistami stanowi dużą pomoc w prowadzeniu własnej terapii. Przekłada się to niewątpliwie na jej skuteczność. Nasze rozmowy, te prowadzone w ramach spotkań zespołów oraz te z pozoru swobodne, bo przeprowadzone gdzieś na korytarzu lub podczas przerw w zajęciach – są doskonałą okazją do wymiany spostrzeżeń o wychowankach, a dla mnie osobiście stanowią podpowiedź odnośnie postępowania z podopiecznym. Uwagi, jakie przekazujemy sobie nawzajem stanowią również przedłużenie naszej terapii. Dla przykładu: ostatnio po rozmowie z fizjoterapeutką dziewczynki z mózgowym porażeniem dziecięcym uznałyśmy, że z korzyścią dla dziecka byłoby, gdyby u mnie na zajęciach nie siedziało ono przy stoliku na krześle, ale na specjalnym wałku, dzięki któremu utrzyma lepszą pozycję. Innym razem to ja prosiłam, aby inna fizjoterapeutka używała gestu „koniec” z Makatonu w kontakcie z niemówiącą dziewczynką z zespołem Downa. Dzięki tego typu zaleceniom istnieje możliwość systematycznego kształtowania i utrwalania różnorodnych umiejętności, a wiadomo, że konsekwentne i całościowe oddziaływanie zbliża nas do sukcesu terapeutycznego. Naprawdę polecam więc dzielenie się wiedzą ze współpracownikami, bo to przynosi same korzyści.

PB: W powszechnej opinii osób niezwiązanych ze środowiskiem niepełnosprawnych pojawiają się głosy typu: czego takie dzieci się mogą nauczyć? Konsekwencją takiego rozumowania może być pytanie: po co logopeda dzieciom niepełnosprawnym intelektualnie w stopniu głębokim? Na czym polega twoja praca i co definiujesz jako sukces terapeutyczny?

MN: Sukcesem jest dla mnie to, że nastoletnia dziewczyna z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu głębokim nie buntuje się, wchodząc do mojego gabinetu i nie kładzie się „na dzień dobry” na dywanie, ale siada przy stole, pracuje, a na koniec zasuwa swoje krzesło. Sukcesem jest też to, że nastolatek z autyzmem potrafi wśród zademonstrowanych mu kilkunastu symboli PCS, wybrać ten, który oznacza czynność, jaką ów chłopiec chciałby wykonać. Za sukces uważam również fakt, że sześcioletnia dziewczynka, idąc ze mną na zajęcia, tłumaczy mi (postękiwaniem, bo nie umie mówić), że jej najlepsza koleżanka właśnie pojechała do domu, przy czym „dom” symbolizuje ona gestem Makatonu. Dzięki temu więcej osób rozumie o co jej chodzi.

Oczywiście bywa i tak, że postępów nie widać. Wówczas sukcesem staje się utrzymanie obecnego funkcjonowania wychowanka i powstrzymanie regresu.

Zauważalne przeze mnie sukcesy mogłabym wymieniać długo. Nie są one jakimiś krokami milowymi w rozwoju, raczej malutkimi kroczkami. Zwykle trzeba się naprawdę skupić, aby je zauważyć i prawdopodobnie właśnie dlatego ludzie niepracujący z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie czy osobami ze sprzężonymi niepełnosprawnościami – nie są w stanie tych efektów terapii dostrzec. Tymczasem nawet te małe postępy mogą pomóc wychowankom w funkcjonowaniu społecznym. Do tego przecież my wszyscy terapeuci z ORW-u dążymy – do jak największego usamodzielnienia naszych podopiecznych. Jak już wcześniej wspominałam – działamy zespołowo, dlatego chyba nie mogę powiedzieć, że sukcesy wymienione powyżej, należą tylko i wyłącznie do mnie. Jako logopeda wskazuję moim współpracownikom kierunek postępowania dotyczący m.in. rozwoju komunikacji, psycholog dokłada od siebie uwagi związane np. z pracą nad emocjami danego dziecka, nauczyciel-wychowawca z kolei wyposaża wychowanka w dodatkowe umiejętności wynikające chociażby z podstawy programowej itd. Tak to się wszystko kręci. Razem dążymy do wyznaczonego wspólnie celu.

Kolejny dowód na kreatywność i zaangażowanie w pracę mojej rozmówczyni:)

PB: Jakie szkolenia bądź kursy uważasz za najbardziej wartościowe z racji specyfiki swojej pracy?

MN: Już dziś wiem, że niezbędne są kursy i szkolenia z zakresu alternatywnych i wspomagających metod komunikacji. Nawet najlepiej wykształceni i najzdolniejsi logopedzi nie są niekiedy w stanie przeskoczyć pewnych ograniczeń organizmu wychowanka i nauczyć go komunikacji werbalnej. Jako zwolenniczka terapii behawioralnej poleciłabym również ten kurs, ale tylko dlatego, że widzę jak pozytywne efekty przynosi tego rodzaju terapia. Sama mam dopiero w planach jego realizację. Ukończyłam natomiast m.in. kurs terapii ręki, z którego jestem bardzo zadowolona, podobnie zresztą jak z warsztatów z zakresu zaburzeń funkcji oralnych. Poza tym trudno polecać mi coś konkretnego, bo jak to w przypadku kursów i szkoleń bywa – różne są poziomy ich realizacji.

2(1)

PB: Czego nauczyła cię praca w ośrodku rewalidacyjno-wychowawczym?

MN: Hmmm… Do tej pory? Pogody ducha, cierpliwości, pokory, stanowczości, chyba umiejętności lepszej komunikacji ,ale też dostrzegania pomocy dydaktycznych w wielu na pozór zwykłych przedmiotach (do dziś trzymam pudełko po kupionej dwa miesiące temu laminarce, które mam zamiar przekształcić w coś użytecznego, a ostatnio prosiłam, aby w domu zbierali dla mnie małe słoiczki – złapię w nie zapachy). Ale praca z osobami z niepełnosprawnością nauczyła mnie jeszcze jednej bardzo ważnej rzeczy, którą zawsze powtarzam osobom zupełnie obcym naszemu środowisku. Wiele ludzi uważa, że placówki takie, jak ORW przepełnione są smutkiem i ponurą atmosferą. Przyznam, że sama tak myślałam, zanim tutaj nie trafiłam. Tymczasem – nic bardziej mylnego. Pomimo niewątpliwych ograniczeń naszych wychowanków, niejednokrotnie też ich cierpienia fizycznego (a może i psychicznego) – u nas w placówce jest zwykle bardzo wesoło. Żartujemy, wygłupiamy się (czego jestem najlepszym przykładem), organizujemy przedstawienia, wycieczki. Okazuje się, że niesamowitą radość może wywołać zwykła zabawa paluszkowa z dzieckiem, próba założenia przeze mnie bluzki sześciolatki czy włączenie ulubionej piosenki chłopca z autyzmem. Odkąd pracuję w ORW-ie uświadomiłam więc sobie, co to są te „małe rzeczy”, z których warto czerpać pozytywną energię.

I teraz, odpowiadając na to pytanie, doszło do mnie, że moi wychowankowie zdołali mnie nauczyć chyba więcej niż niejeden kurs doszkalający.

Magdalena Niekra – z wykształcenia neurologopeda i polonista. Obecnie pracuje na stanowisku logopedy w ORW-ie, poradni psychologiczno-pedagogicznej i ośrodku rehabilitacji dziennej, a do tego nieustannie się dokształca wg zasady, że „od przybytku głowa nie boli”. W towarzystwie dzieci i młodzieży czuje się, jak ryba w wodzie, może dlatego, że sama lubi patrzeć na świat oczami dziecka, a fantazję ma równie bujną, jak ono. Nie stroni od literatury polskiej wieku XIX, kabaretowego pojmowania rzeczywistości, muzyki Janusz Radka i… zielonej herbaty.

fot. archiwum prywatne mojej rozmówczyni

„Poradnik świeżo upieczonego logopedy” to seria postów ukazująca wizję pracy w zawodzie logopedy. Artykuły stanowić mają w założeniu źródło „natchnienia” zawodowego. Poradnik, mimo nazwy, nie dostarczy gotowych rozwiązań, nie rozwikła osobistych dylematów, nie podpowie, którą pójść drogą. Jeśli stanie się natomiast inspiracją do podjęcia własnych zawodowych decyzji, spełni swoją rolę.

jak-wybrac

Będąc pod wpływem felietonu „Jak wybrać psychoterapeutę”, w którym autor ostrzega przed różnymi typami specjalistów od uzdrawiania duszy — zaczęłam się zastanawiać nad analogicznymi radami dla rodziców szukających dla swojego dziecka logopedy. Wiem, że moje postrzeganie świata, a zwłaszcza logopedii, różni się często z powszechnymi poglądami, dlatego nie będę się upierać przy tym, że moje zdanie będzie dobrą podpowiedzią dla wszystkich rodziców. Powiem wręcz: na pewno takim nie będzie. Różne są oczekiwania i gusty. W swoim subiektywizmie posłużę się kryterium nad wyraz osobistym: do kogo nie umówiłabym swojego dziecka?logopeda

Logopeda pracujący tylko jedną metodą

Jest tak wiele metod, wpisujących się w różne podejścia terapeutyczne, że chwalenie się na stronie internetowej pracą jedną jedyną obowiązującą, odstraszyłoby mnie skutecznie. Metodę dobiera się do dziecka — nie odwrotnie. Jeśli jednak problem dotyczy tyko wymowy, przykładowo — udajesz się do logopedy tylko po to, by wywołał u dziecka głoskę [r] — zasada ta nie obowiązuje. Tu już praca różnych logopedów raczej się nie różni.

ksiezniczkaPani w szpilkach

Praca z dziećmi wymaga dużej witalności i elastyczności. Nie każde dziecko da się posadzić przy stoliku – często to podłoga okazuje się miejscem pracy. Wyobrażacie sobie panią z tipsami, starannie ułożoną fryzurą i w szpilkach, która z entuzjazmem usiądzie obok waszego dziecka na podłodze? Lepiej postawić na logopedę w bluzie i trampkach.

krytyk

Krytyk

Pedagog, który dostrzega tylko minusy (Nie umie jeszcze tego i tego zamiast Umie to i to), okazuje niezadowolenie z wysiłków dziecka (Gdybyś się lepiej postarał…), nieradzenie sobie z emocjami interpretuje jako złośliwe zachowanie, a większość zdań formułuje w trybie rozkazującym nie jest, moim zdaniem, idealnym kandydatem do prowadzenia zajęć z dziećmi.

Jakiego kryterium wyboru NIE stosować?

Wiekbabcia

Kryterium wieku może być mylące. Zakłada się, że logopeda świeżo po studiach jest mniej kompetentny od tego pracującego w zawodzie dwadzieścia lat, tymczasem to on dzięki swojemu zapałowi może uzyskać dużo lepsze efekty niż doświadczony kolega po fachu. Poza tym to właśnie tym młodym chce się dokształcać — jeździć na kursy, szkolenia, czytać, szukać, dowiadywać się. Z drugiej strony młodość nie zawsze wiąże się z motywacją do czegokolwiek.

Miejsce zatrzamekudnienia

Etat w dużej przychodni nie oznacza lepszych kwalifikacji niż umowa zlecenie w państwowym przedszkolu. Dyplom logopedy pracującego w resorcie zdrowia wygląda identycznie jak tego z oświaty.

Narzędziabeben

To, że logopeda używa jakiś multimedialny program logopedyczny za kilka tysięcy, superwypasiony wibrator czy jakieś inne gadżety w żaden sposób nie przesądza o efektywności, a nawet atrakcyjności zajęć. Z terapią logopedyczną jest tak, że do jej prowadzenia nie potrzeba żadnych pomocy. Są oczywiście wskazane, ale ich brak nie powoduje zakazu wykonywania zawodu. Kreatywny logopeda zaczaruje Twoje dziecko mając kartkę i kredki, mały samochodzik lub lalkę. Niektórym wystarczyłby spinacz. Nie liczą się bowiem pomoce, ale ich właściciel.

pasja

Autorytety potrzebne są w każdej grupie zawodowej, także wśród logopedów. Ich brak doprowadzić może bowiem do anarchii. Charyzmatycznego mówcę obdarza się „kredytem zaufania co do profesjonalizmu, prawdomówności i bezstronności w ocenie jakiegoś zjawiska lub wydarzenia” [1]. Dzięki cechom przywódczym taka osoba staje się wzorem — zyskuje społeczne uznanie, prestiż i … pieniądze.

Znaczenie autorytetu dla logopedów

Znaczenia autorytetu dowodzą ankiety, które jakiś czas temu przeprowadziłam wśród logopedów. Jeden z nich na pytanie o najistotniejsze formy uzyskiwania wiedzy po studiach wymienia „staż odbyty pod okiem doświadczonego logopedy” stał się bowiem okazją do podejrzenia metod i form pracy. Inny ankietowany wskazuje na wartość spotkań „grupy wsparcia”, mających na celu dzielenie się doświadczeniem. Wyraża przy tym szacunek do  „dużo starszych koleżanek po fachu”. Jeszcze inny, przejawiając zadowolenie z efektów konkretnej metody „poleca każdemu logopedzie spotkanie z [jej] autorką”.

Kontakt z innymi przedstawicielami tej samej grupy zawodowej jest postrzegany jako wartość, pożądana szczególnie na początku drogi zawodowej. Osoba, którą postrzegamy jako autorytet, pozwala na pewniejsze wytyczanie własnych szlaków.

Kiedy w grę wchodzą pieniądze…

O ile autorytet, jakim obdarza się innych specjalistów, żyjących tylko z prowadzenia terapii, wydaje mi się niegroźny, o tyle ten skierowany w stronę osób zarabiających na prowadzeniu szkoleń, warsztatów, kursów czy sprzedających autorskie pomoce może okazać się niebezpieczny. Kiedy wiedza staje się produktem marketingowym, przestaje być obiektywna. Czy można zaufać osobie, w której interesie nie leży promocja metod innych specjalistów, a jedynie swoich? Osobiście szacunkiem darzę tych wykładowców ze studiów, którzy nie robili sobie podczas zajęć reklamy — to raczej była rzadkość. Studia powinny przekazywać bowiem obiektywny przegląd przez wiele metod i podejść terapeutycznych. Nie można już tego oczekiwać od specjalistycznych kursów, podczas których przekazywana wiedza traktowana jest niejednokrotnie jako jedyna słuszna i obowiązująca.

Doświadczenie pozwala na świadome ocenianie prezentowanych na szkoleniach treści, ale kiedy jest się świeżo upieczonym logopedą łatwiej paść ofiarą jakiegoś autorytetu. Jak się okazuje „[…] nadmierne zaufanie do autorytetów grozi skostnieniem poglądów, a czasem nawet ich zwyrodnieniem.” [2] Przypomina mi się skarga jednej mamy na forum logopedycznym — kiedy zasugerowała logopedzie zmianę metody, ten oburzony oświadczył, że „swojej metody” nie zamierza zmieniać. Zamiast metodę dobrać do dziecka, to do niej próbował dopasowywać wszystkich swoich małych pacjentów.

Techniki budowania autorytetu

Jeden z ankietowanych logopedów tak opisuje osobę, którą obdarza autorytetem w dziedzinie logopedii: jest ona „niesamowitą osobą, której historie dotyczące terapii wzruszają i mobilizują do bycia lepszym w tym, czego się podjęliśmy”.

I w tym momencie przypominają mi się rady Andy’ego Harringtona dotyczące sposobów pozycjonowania siebie jako autorytetu w umysłach słuchaczy. Jednym ze sposobów jest opowiedzenie osobistej historii, którą zyska się zaufanie, a jednocześnie ukaże siebie jako specjalistę w danej dziedzinie. Taka osoba staje się dla słuchaczy „źródłem nadziei, pomocy oraz informacji, dzięki czemu uporają się z trudną sytuacją, z jaką mają do czynienia w swoim życiu prywatnym bądź zawodowym.”[3]

No i wszystko się zgadza!

Między autorytetem a guru

Pomijając wcześniej wspomniany brak obiektywizmu — zagrożeniem, jakie niesie ze sobą zjawisko autorytetu, jest ślepe do niego zaufanie także w dziedzinach, które nie pokrywają się z zakresem jego kompetencji. Rodzić może to sytuacje, w których wśród specjalistów krążą błędne przekonania na jakieś tematy, nie odwołujące się do badań naukowych, a co najwyżej widzimisię tego autorytetu. Kiedy zaufanie wobec autorytetu zaczyna przekraczać granice zdrowego rozsądku, robi się niebezpiecznie. Jeśli autorytet będzie autorem jakiejś metody, stanie się dla osób ją wykorzystujących kimś na kształt guru, a oni jego wyznawcami. No i mamy sektę. Ale, uwaga! Sekty są po to, by korzyści czerpał guru! I tylko on!

No to potrzebny czy nie?

Autorytet jest niewątpliwie potrzebny — stanowi źródło odniesienia, dodaje odwagi, wiary we własne możliwości i to, co się robi, w chwilach zwątpienia. Kiedy jednak w grę wchodzą pieniądze, a wiedza staje się wyłącznie produktem marketingowym, nie liczy się obiektywizm. Aby nie zostać zmanipulowanym, warto wyposażyć się w pokłady sceptycyzmu i … zdrowego rozsądku.

[1] https://pl.wikipedia.org/wiki/Autorytet [dostęp: 20 stycznia 2015 r.]

[2] Tamże

[3] Andy Harrington,Jak czerpać zyski z pasji, zarobić sporo pieniędzy dzięki temu, kim jesteś i co wiesz, przeł. Krzysztof Krzyżanowski, Warszawa 2015,  s. 78

kredka„Poradnik świeżo upieczonego logopedy” to seria postów ukazująca wizję pracy w zawodzie logopedy. Artykuły stanowić mają w założeniu źródło „natchnienia” zawodowego. Poradnik, mimo nazwy, nie dostarczy gotowych rozwiązań, nie rozwikła osobistych dylematów, nie podpowie, którą pójść drogą. Jeśli stanie się natomiast inspiracją do podjęcia własnych zawodowych decyzji, spełni swoją rolę.

Karta z książeczki "Wierszyki ćwiczące języki", opublikowana za zgodą autorów

Karta z książeczki „Wierszyki ćwiczące języki” Elżbiety i Witolda Szwajkowskich, opublikowana za zgodą autorów

Internet dowodzi wielkiej kreatywności logopedów. Wielu z nich rozważa wydanie autorskich zeszytów ćwiczeń czy innego rodzaju pomocy logopedycznych. Czy da się na tym zarobić? Na co trzeba się przygotować? Co warto wiedzieć? Czy do tworzenia rymowanek potrzebny jest talent, czy może wystarczy rymownik? Odpowiedzi na te pytania zawdzięczam rozmowie z Elżbietą i Witoldem Szwajkowskimi, autorami licznych wierszyków logopedycznych.

Patrycja Bilińska: Mają Państwo na swoim koncie już 30 książeczek edukacyjnych. Wśród logopedów najbardziej znane są wierszyki. Jak wygląda proces ich tworzenia? Czy jest to wynik napadu inwencji twórczej czy raczej żmudne dobieranie rymów?

Elżbieta Szwajkowska: Pisanie wierszyków idzie nam sprawnie, ponieważ lubimy to robić. Wbrew pozorom, szukanie rymów wcale nie jest najtrudniejsze. Można je łatwo znaleźć w tzw. rymownikach, czyli różnych słownikach internetowych. Trudniej znaleźć ciekawy pomysł na rymowankę, a już najtrudniej pisać wierszyki, które muszą spełniać określone kryteria logopedyczne —np. uwzględniać jak najwięcej głosek tak zwanego szeregu szumiącego (sz, ż, cz, dż), ale nie zawierać żadnych głosek innych szeregów (s, z, c, dz oraz ś, ź , ć dź). Nad takimi trzeba się „pogimnastykować”. Pierwszym takim doświadczeniem było pisanie wierszyków do „Rymowanek na trzy szeregi logopedyczne” wydanych przez Wydawnictwo Harmonia w 2012 r. Kiedy otrzymaliśmy propozycję napisania po 60 wierszyków na każdy „czysty” szereg, wydawało nam się to niewykonalne, ale ostatecznie się udało.<śmiech>

Witold Szwajkowski: Jeszcze większym wyzwaniem było napisanie rymowanek logopedycznych do „Wierszyków ćwiczących języki…” wydanych przez Naszą Księgarnię. Zdarzało się, że w wierszyku do ćwiczenia określonej głoski, np. [cz], nie mogliśmy użyć żadnej innej głoski szeregu szumiącego, głosek pozostałych szeregów, ani też głoski [r], żeby uniknąć trudności logopedycznych. Nie mogliśmy więc wykorzystać jednej trzeciej głosek występujących w naszym języku, a dodatkowo chcieliśmy, żeby nasze wierszyki były nie tylko prawidłowo zrymowane i zrytmizowane, ale też, żeby miały jakiś sens, były poprawne językowo, żeby nie były nużące dla dziecka i osoby dorosłej, która dziecku czyta. Chyba idzie nam coraz lepiej, bo po „Wierszykach…” udało nam się napisać jeszcze „Sto wierszyków nowych do ćwiczeń wymowy…” wydanych przez Wydawnictwo Wilga, w których narzuciliśmy sobie jeszcze ostrzejsze kryteria logopedyczne, a już w tej chwili mamy gotową kontynuację „Stu wierszyków nowych…”, na którą składają się również rymowanki logopedyczne w liczbie stu.

ES: Odnośnie inwencji twórczej, to ciągle coś nam przychodzi do głowy i ciągle coś piszemy, bo podczas kontaktów z dziećmi, rodzicami, logopedami i nauczycielami ujawniają się nowe, czasem bardzo konkretne potrzeby i rodzą się nowe pomysły. W efekcie mamy dużo gotowych tekstów, które czekają na swój czas. Wracamy do nich, gdy uda nam się zainteresować pomysłem wydawcę lub gdy dostajemy konkretną propozycję wydawniczą i wtedy dopracowujemy materiał do oczekiwań czy koncepcji wydawcy. Piszemy też na konkretne, określone przez wydawcę zapotrzebowanie, tak jak to było kilka lat temu ze wspomnianymi „Rymowankami na trzy szeregi logopedyczne…”.

PB: Rola twórcy nie ogranicza się w Państwa przypadku tylko do pracy z tekstem. Utrzymują Państwo kontakt z fanami dzięki stronie na facebooku, promują Państwo swoje książki nie tylko w Internecie…

ES: Poprzez facebook staramy się docierać do potencjalnych czytelników z informacją o tym, że jesteśmy, że piszemy książki o jasno określonych celach, dla dzieci i do pracy z dziećmi. Dzielimy się też swoimi pomysłami na łączenie naszych rymowanych tekstów z zabawami i grami dla dzieci. Prawdę mówiąc, nie myślimy o sobie jako „twórcach literatury”, bo zajmujemy się różnymi rzeczami związanymi z edukacją i rozwojem dzieci. Pisanie książek jest jednym z naszych zajęć, choć na pewno od kilku lat stanowi ważną część naszego życia.

WS: Promowaniem swoich książek i działań edukacyjnych zajęliśmy się z konieczności. Gdy pojawiliśmy się na rynku książki w 2012 roku, to wkrótce zorientowaliśmy się, że mimo wydania książek cenionych przez fachowców, informacja o nich dociera do ograniczonego kręgu potencjalnych czytelników.

ES: Na facebooku budujemy grono sympatyków naszych publikacji i pomocy. Ich liczba rośnie powoli, bo robimy to samodzielnie i po amatorsku. Staramy się nie stosować agresywnej, nachalnej reklamy i mamy nadzieję, że do grona naszych fanów dołączają osoby faktycznie przekonane o wartości tego, co oferujemy jako autorzy. W ciągu trzech lat na facebooku było kilka konkursów, w których nagrodami były nasze książki lub nasza autorska zabawka edukacyjna o nazwie „Edukrążki”. Nagrody książkowe to były nasze egzemplarze autorskie lub książki kupione przez nas w wydawnictwach po cenach autorskich. „Edukrążki” sponsorował producent, ale też nie mogły to być duże zestawy, bo Edutronika to mała firma o skromnych środkach.

Przykładowe zastosowanie edukrążków

Przykładowe zastosowanie edukrążków

WS: Przez kilkanaście miesięcy prowadziliśmy weekendowe zajęcia z dziećmi w ramach Białołęckiego Uniwersytetu Dzieci. To było bardzo ciekawe doświadczenie, ale tam nie promowaliśmy swoich książek, a raczej wykorzystywaliśmy własne rymowane teksty do przekazywania treści edukacyjnych z różnych dziedzin: języka polskiego, psychologii, matematyki, fizyki. To były często teksty dotychczas nigdzie nie publikowane i często pisane specjalnie na potrzeby tych zajęć. Przeprowadziliśmy też cykl zajęć z edukrążkami, zakończony zawodami zręcznościowymi, w których nagrodami były inne nasze pomoce.

Elżbieta Szwajkowska prowadzi zajęcia podczas Białołęckiego Uniwersytetu Dzieci, 2013 r., fot. archiwum prywatne Państwa Szwajkowskich

Elżbieta Szwajkowska prowadzi zajęcia podczas Białołęckiego Uniwersytetu Dzieci, 2013 r., fot. archiwum prywatne Państwa Szwajkowskich

WS: „Wierszyki ćwiczące języki…” okazały się tak dużym sukcesem wydawniczym, że Wydawnictwo Nasza Księgarnia wykorzystało książkę do zainicjowania serii. Na zaproszenie tego Wydawcy mieliśmy kilka razy okazję spotykać się z małymi czytelnikami i ich rodzicami na targach, podpisująszwajkowscyc książki. Od ponad roku współpracujemy z krakowskim Wydawnictwem WiR, które jest organizatorem warsztatów dla logopedów, nauczycieli i rodziców. Mamy tam swój warsztat na temat wykorzystania rymowanek w zabawach edukacyjnych z ćwiczeniami logopedycznymi. Spotkania odbywają się w różnych miejscach w Polsce, a najbliższe będzie w lutym w Warszawie. Dzięki temu mamy unikalną możliwość pracować na naszych tekstach z ich adresatami – logopedzi i nauczyciele na zajęciach korzystają z naszych publikacji, testują je, a na przerwie lub po zajęciach mogą je kupić na stoisku Wydawcy. Bardzo sobie cenimy tę możliwość zdobywania wiedzy i kontaktu z czytelnikami. Wiele spośród osób spotkanych na warsztatach utrzymuje z nami kontakty mejlowe.

PB: Ile czasu poświęcają Państwo na takie działania promocyjne?

ES: Na to pytanie nie bardzo potrafię odpowiedzieć. Nie wiem, jak to policzyć. Działania na facebooku nie są systematyczne. Spotkania na targach z czytelnikami to kilka godzin plus podróż. Warsztaty to kilka do kilkunastu godzin, w zależności od tego, gdzie się odbywają. Trzeba jeszcze dodać czas na przygotowanie się.

PB: Załóżmy, że świeżo upieczony logopeda, który będzie czytał zapis naszej rozmowy, rozważa tworzenie pomocy terapeutycznych. Czy jest to zajęcie, które – Państwa zdaniem – może stanowić podstawowe źródło dochodu?

WS: Może tak, choć pod pewnym warunkiem. Przy założeniu, że pomoce są dobre merytorycznie i dobrej jakości, warunkiem niezbędnym są środki na promocję, i to promocję na większą skalę niż taka, jaką my prowadzimy na facebooku. Informacja o takich pomocach musi dotrzeć do potencjalnych zainteresowanych, co nie jest łatwe. Konieczne więc wydaje się znalezienie silnego finansowo partnera, który będzie dysponował środkami na reklamę lub własnymi kanałami dystrybucji. Zbudowanie własnego systemu sprzedaży bez znaczących środków finansowych uważamy za mało prawdopodobne. My nie utrzymujemy się tylko ze sprzedaży książek. Generalnie wychodzimy z założenia, że lepiej nie ograniczać swoich dochodów do jednego źródła.

PB: Co poradziliby Państwo logopedzie, który chciałby wydać autorską książeczkę logopedyczną? Co warto wiedzieć?

ES: Odnośnie strony logopedycznej nie zabieramy głosu, bo logopeda będzie wiedział to, czego my musimy się dowiadywać – ma wykształcenie i zna potrzeby. Jeśli chodzi o tekst, to musi być napisany przynajmniej poprawną polszczyzną i nie może zawierać błędów logicznych, bo nie wolno dzieciom przekazywać i utrwalać niewłaściwych wzorców. Ćwiczenia logopedyczne nie są raczej ulubionym zajęciem dzieci, więc tekst nie może być nudny. Często autorowi wydaje się, że jego tekst jest świetny, a przynajmniej bardzo dobry. Nam też tak się kiedyś wydawało. Nauczyliśmy się, że trzeba tekst odłożyć i wrócić do niego za jakiś czas. Zwykle znajdujemy jakieś błędy lub coś, co można napisać lepiej, ale wymaga to pewnego dystansu. My pracujemy we dwoje, co bardzo ułatwia pracę, ale ktoś, kto pisze sam, powinien dać tekst do przeczytania zaufanej osobie, niekoniecznie z branży logopedycznej. Samemu trudno znaleźć własne błędy, zwłaszcza w tekście rymowanym.

Karta z książeczki "Wierszyki ćwiczące języki", opublikowana za zgodą autorów

Karta z książeczki „Wierszyki ćwiczące języki”, opublikowana za zgodą autorów

WS: Warto też sprawdzić napisane teksty w praktyce, w pracy z dziećmi, gdyż taka pozytywna weryfikacja jest znaczącym argumentem w rozmowie z potencjalnym wydawcą. Trzeba też uzbroić się w cierpliwość przy szukaniu odpowiednich kon

taktów, bo wiemy, że wydawcy otrzymują bardzo dużo różnych propozycji wydawniczych i nawet jeśli ich jakiś pomysł zainteresuje, to do wydania książki mija sporo czasu.

PB: Domyśsto-wierszykowlam się, że pokłady Państwa kreatywności nie zostały jeszcze wyczerpane, więc jako jeden z fanów zapytam, nad czym Państwo pracują teraz?

WS: Powstaje zbiór krótkich, rymowanych historyjek dla maluchów, opartych na dowcipie sytuacyjnym. Warstwa tekstowa jest gotowa, a teraz pełna pasji ilustratorka pracuje nad grafiką. Publikacja powstaje dla konkretnego wydawnictwa, więc powinna się niebawem ukazać. Równolegle pracujemy nad dużą autorską serią edukacyjną dla dzieci, której początkiem są „Wierszyki ćwiczące języki…”, a kontynuacją „Sto wierszyków nowych…”. To duży projekt, ale większość materiału tekstowego mamy już na dyskach — po „leżakowaniu” <śmiech>

chl4„Poradnik świeżo upieczonego logopedy” to seria postów ukazująca wizję pracy w zawodzie logopedy. Artykuły stanowić mają w założeniu źródło „natchnienia” zawodowego. Poradnik, mimo nazwy, nie dostarczy gotowych rozwiązań, nie rozwikła osobistych dylematów, nie podpowie, którą pójść drogą. Jeśli stanie się natomiast inspiracją do podjęcia własnych zawodowych decyzji, spełni swoją rolę.

miniatura-anna-loza

O tym, że słowa mają olbrzymią moc przekonuje uczestników prowadzonych przez siebie szkoleń. W Internecie opowiada tę prawdę w swoich edukacyjnych grafikach. Z Anną Łozą-Dzidowską, właścicielką firmy Zwrotnica — projektowanie zmiany, rozmawiałam o wpływie słów na nasze życie osobiste i zawodowe, przekonaniach utrudniających osiąganie sukcesu i warunkach zmiany.

Patrycja Bilińska: Połączenie grafiki z psychologią biznesu skutkuje efektami, którymi zachwycam się i jako logopeda, i jako polonista. Skąd pomysł na tak innowacyjne połączenie?

Anna Łoza-Dzidowska: To życie napisało taki scenariusz <śmiech>.

A tak poważnie – uważam, że czasy, kiedy ludzie specjalizowali się tylko w jednej dziedzinie, dawno minęły. Dynamika zmian zachodzących wokół nas często wymaga radykalnych decyzji, również zawodowych. Z wykształcenia jestem artystą plastykiem. Ukończyłam Akademię Sztuk Pięknych w Katowicach, gdzie zrobiłam dyplom z malarstwa i grafiki książkowej. W latach 80. komputer nie był jeszcze narzędziem pracy grafika. Z literami miałam bezpośredni, dosłownie „fizyczny” kontakt — w pracowni zecerskiej, gdzie składaliśmy teksty, używając do tego drewnianych i ołowianych czcionek.

reklama kalendarza

Plakaty i ilustracje książkowe powstawały w tradycyjny sposób — technikami malarskimi. Bardzo ważną rolę w kształtowaniu mojego warsztatu graficznego odegrały zajęcia w pracowni typografii, gdzie tworzyliśmy graficzne metafory ze słów i liter. Bez tego przygotowania – warsztatowego i typograficznego – nie powstałyby grafiki komputerowe, które teraz publikuję na facebooku. Nie powstałby kalendarz typograficzny na 2016 rok, który jest zwieńczeniem ubiegłego roku, intensywnego i płodnego w projekty. Do stworzenia 108 znaków graficznych, które ilustrują kalendarz, wykorzystałam moją wiedzę na temat projektowania graficznego.

kalendarze

Skąd w moim życiu pojawił się wątek psychologiczno-biznesowy? Od wielu lat interesuję się psychologią i socjologią. Skończyłam szkołę trenerów i studia coachingowe, ponad 15 lat współpracuję ze znaczącą firmą szkoleniową – Exbis Eksperci Biznesmenom.

Ponad dwa lata temu powstała firma Zwrotnica Projektowanie Zmiany, która połączyła moje kompetencje i zainteresowania. To, co do tej pory w życiu osiągnęłam zawodowo i czego nauczyłam się od innych i na studiach, zostało wykorzystane dla tworzenia własnego biznesu. Biznesu opartego o pasję.

PB: Słowo w tworzonych przez Panią materiałach odgrywa często kluczową rolę. Jaką wartość ma ono dla Pani w życiu osobistym i zawodowym?

AŁD: Siła słowa jest ogromna, a my nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. W trakcie moich szkoleń zawsze powtarzam uczestnikom, którzy na warsztatach z komunikacji poznają analizę transakcyjną, że jest to teoria, którą powinni poznać przyszli rodzice, zanim zdecydują się na rodzicielstwo i zanim otworzą usta, żeby cokolwiek powiedzieć do swoich dzieci. Słowa, które słyszymy, kiedy jesteśmy mali, pracują w nas przez całe życie, przybierając miedzy innymi formę monologu wewnętrznego. Jest wiele potrzebnych, pouczających i motywujących komunikatów towarzyszących naszemu rozwojowi, które słyszymy od bliskich nam osób. Ale w spadku od naszych opiekunów i wychowawców otrzymujemy również takie słowa (a w rezultacie – takie przekonania), które mogą sprawić, że w życiu będziemy mieli ,,pod górkę”. Rodzicom łatwiej jest wychowywać grzeczne, a nawet ulegle potomstwo, ale później, w dorosłym życiu, taka postawa może okazać się dysfunkcyjna.

korczak

Moich rodziców bardzo szanuję i zawdzięczam im bardzo dużo, ale niewątpliwie preferowali wychowanie przez podporządkowanie i uległość. Musiałam wykonać niemałą prace nad sobą, aby móc robić to, co robię dziś w swoim życiu. Powiedzenie „dzieci i ryby głosu nie mają” na długo dźwięczało w moich uszach, wywołując tremę, uczucie nieśmiałości oraz niewiary we własne słowa i opinie. Nawet wtedy, gdy zabierałam głos, już jako dojrzała kobieta. Często jest również tak, że nawet w dorosłym życiu kręcą się wokół nas osoby, które utwierdzają nas w niezdrowych przekonaniach. W pewien sposób przyciągamy je do siebie. Dla mnie to, że teraz prowadzę zajęcia z kilkudziesięcioosobową grupą szkoleniową, do której zwracam się z różnymi komunikatami, objaśniając teorie i przekonując do przyjęcia określonych postaw, jest najlepszym potwierdzeniem pracy, którą wykonałam nad sobą.

Dobór słów ma bardzo duże znaczenie.

ryby

PB: Jaki wpływ na podejmowanie zawodowych decyzji mają słowa, których używamy oraz te, które kierowane są do nas?

AŁD: Olbrzymi. Wiąże się on z tym, o czym mówiłam już wcześniej. Monolog wewnętrzny może albo nam sprzyjać, albo odbierać wiarę we własne możliwości. Słowa, których używamy w nieustannym dialogu wewnętrznym, opisują zarówno nas samych, jak i zachodzące wokół zjawiska. Czasami jest to zdrowa semantyka, zdarza się jednak, że jest dla nas szkodliwa i może źle wpływać na nasze decyzje, również te zawodowe.

chce

PB: Zwrotnica inspiruje do zmian. Co zyskujemy dzięki wyjściu ze swojej strefy komfortu?

AŁD: Zmiana to proces, który wymaga od nas wysiłku. Wiąże się również z tym, że musimy poradzić sobie z wewnętrznym oporem, powodowanym przez uruchamiające się nieświadome mechanizmy. Niejednokrotnie jest tak, że wolimy się męczyć z czymś, co dobrze znamy, do czego przywykliśmy, niż podejmować ryzyko związane z wyjściem ze strefy komfortu. Ważne zmiany w życiu wymagają czasu i uwolnienia umysłu od wcześniejszego zaangażowania. Broniąc statusu quo, nasz umysł podejmuje wszelkiego rodzaju strategie obronne. Zakotwiczamy się w miejscu zamiast zmienić to, co jest dla nas niekorzystne, ale oswojone.

zrobie

PB: Skąd czerpie Pani inspiracje do swoich grafik?

AŁD: Jestem podglądaczem i podsłuchiwaczem rzeczywistości <śmiech>. Mam otwarty umysł i zdecydowanie więcej odwagi, niż kiedykolwiek wcześniej w życiu. Ponad 15 lat szkoleń z tzw. miękkich umiejętności dało mi teoretyczne podstawy do robienia moich typograficznych plansz edukacyjnych. Przygotowywanie prezentacji na szkolenia, wizualizacja treści — to jeden z elementów pracy trenera. Od tego zrobiłam tylko krok do tworzenia grafik edukacyjnych jako Zwrotnica, czyli ta, która przestawia na inny tor myślenia.

PB: Jaką myśl przekazałaby Pani logopedom, którzy spragnieni są zmian w swoim życiu zawodowym? Od czego powinni zacząć wprowadzanie nowego?

AŁD: W przechodzeniu przez proces zmiany pomaga przyjęcie postawy otwartej wobec świata, zaufanie i wiara we własne siły. Wiąże się to z poczuciem wartości i rozeznaniem własnych możliwości. Pomocna jest świadomość emocji, które pojawiają się w związku ze zmianami. Ale najważniejsze jest przygotowanie i zaplanowanie. Warto też przed przystąpieniem do zmian zadać sobie pytania. Jaki mam wpływ na rzeczywistość? Jaki mogę mieć wpływ na przyszłość? Czego ja chcę? Co jest dla mnie ważne w życiu? Co jest dla mnie dostępne? Jakie są dobre strony zmiany? Co mogłoby być minusem nowej sytuacji? W jakim kierunku chcę zmierzać? Do czego dążę? Co takiego sprawia, że nie jestem w stanie dalej tkwić w obecnej sytuacji?

zmiana

Zwrotnica ma w swojej ofercie specjalne sesje coachingowe, przeprowadzane przy pomocy autorskich narzędzi (kart i plansz), które pozwalają zaplanować w sposób kreatywny i nieszablonowy właśnie zmiany w życiu zawodowym. Serdeczne zapraszam do skorzystania z tej możliwości. Efekty są dla uczestników takich spotkań zaskakujące, dla mnie zaś stanowią źródło olbrzymiej satysfakcji z tego, że moja pasja i kompetencje mogą stanowić inspirację dla innych.

Na etapie planowania ważne jest racjonalne podejście, analiza szans i zagrożeń, natomiast gdy przystępujemy do działania, warto mieć pozytywne nastawienie i dużo optymizmu. Należy jednak pamiętać, że po osiągnięciu celu nowa rzeczywistość powszednieje. Co pewien czas warto podejmować nowe wyzwania, skupiać się na coraz to innych obszarach życia.

zrobiłem

Kreatywność logopedy Katarzyny Stempień nie ma granic. Na zdjęciu — w stroju lwa. fot. prywatne archiwum mojej rozmówczyni

Kreatywność logopedy Katarzyny Stempień nie ma granic. Na zdjęciu — w stroju lwa. fot. prywatne archiwum mojej rozmówczyni

Stosunkowo często zdarza się, że — zaangażowani w terapię swoich dzieci — rodzice (by nie powiedzieć matki) decydują się na podjęcie studiów, umożliwiających bardziej świadome i poparte teoretyczną wiedzą wspomaganie rozwoju swoich potomków. Katarzyna Stempień jako matka obserwowała pracę wielu specjalistów. Obecnie jako logopeda inspiruje innych terapeutów do twórczej pracy. Autorka strony na facebooku Smykoterapia zgodziła się podzielić ze mną, i z Wami, refleksjami na temat swojej drogi do logopedii (kreatywnej oczywiście;-)).

Patrycja Bilińska: Przez wiele lat miałaś okazję obserwować pracę różnych logopedów jako matka…

Katarzyna Stempień: To prawda. Z perspektywy czasu i wkroczenia na drogę logopedii traktuję tamte spotkania, niektóre lepsze, inne mniej jako dużą dawkę nauki i obserwacji specjalistów przy pracy.

PB: Czy decyzja o podjęciu studiów logopedycznych podyktowana była chęcią pracy z własnym synem, potrzebą pomocy innym dzieciom (robię to dla kogoś), czy może refleksją na temat sposobów realizacji własnej zawodowej drogi –w kontekście samorealizacji (robię to da siebie).

KS: Nigdy nie planowałam zostać terapeutą własnego dziecka. Byłam szczęśliwa w swojej pracy, realizowałam się i czułam, że jestem dobra w tym, co robię. Można powiedzieć, że wszystkie czynniki, aby niczego nie zmieniać, były spełnione. Było dla mnie naturalne, że gdy tylko sytuacja pozwoli, wrócę do pracy. Rewolucja w moim życiu, podyktowana terapią syna, dopiero po pewnym czasie dała owoc, jakim jest bycie logopedą. To były małe kroki na przestrzeni kilku lat. Każde szkolenie, wykłady, warsztaty, które chciałam, aby wzbogaciły nasze domowe zajęcia, zaczęły budować nową drogę.

Fot. prywatne archiwum mojej rozmówczyni

PB: Czy podjęcie studiów logopedycznych wiązało się dla ciebie z rezygnacją z dotychczasowej pracy bądź stylu życia? Czy zmiana miała charakter radykalny czy może wręcz przeciwnie – niewiele zmieniła w twoim dotychczasowym życiu?

KS: Radykalna zmiana miała miejsce kilka lat wcześniej. W czasie ciąży, od 5 tygodnia musiałam leżeć, co wiązało się z rezygnacją z pracy i każdej aktywności, która do tej pory wypełniała mój czas. Studia logopedyczne były przemyślane i wkraczałam w nie z pewną dawką wiedzy teoretycznej i praktycznej. Przygotowanie bazowało głównie na tym, co działo się wokół terapii mojego dziecka, historii rodziców dzieci, których poznałam na różnych grupach wsparcia, ale dawały mi pewien obraz tego, na co się decyduję i jak chciałabym, aby moje zajęcia wyglądały.

PB: Stworzyłaś własną markę, wykreowałaś swoje nazwisko na facebooku prowadząc popularną stronę, dałaś się poznać jako pasjonatka z artystyczną duszą. Wreszcie aktywnie wkroczyłaś w szeregi pracujących logopedów. Jak się czujesz, realizując życiowy plan?

KS: Pomimo bibułowego chaosu i kolorowego bałaganu jaki zwykle jest wokół mnie, niezliczonej ilości mazaków, rolek po papierze, które turlają się po podłodze — czuję, że jestem poukładana. Dopiero zaczynam działać i mam nadzieję trochę pomieszać w farbach i logopedii.

smykoterapia

Logo, stworzonej przez Katarzynę Stempień, Smykoterapii na tle uroczych rysunków.

PB: Czy doświadczenie zdobyte jako matka i refleksje towarzyszące uczestniczeniu w terapii swojego syna – domyślam się, że każdemu rodzicowi towarzyszą jakieś przemyślenia w tej kwestii – pomogło ci bardziej świadomie podjąć się pracy zawodowej?

KS: Zdecydowanie tak. Mogę domyślać się, co dzieje się w głowie rodzica, który diagnozuje dziecko. Jakie ma strachy w sobie, co chciałby wiedzieć, a o co wstydzi się zapytać, aby nie zostać źle zrozumianym. Wiem, że czasami może być bardzo zmęczony, że czasami nie ma sił, ponieważ obok logopedii ma również bardzo dużo innych obowiązków i wytycznych. Bardzo dokładnie pamiętam, jak sama czułam się w tej sytuacji i czego potrzebowałam. Sama wydeptałam wiele ścieżek do lekarzy i poradni, przygotowywałam dziecko do różnych zabiegów. Te wszystkie szczegóły w tej chwili są bardzo przydatne.

PB: Mając w ręku dyplom, podjęłaś się pracy z dziećmi. Czy terapię logopedyczną syna prowadzisz sama czy może powierzyłaś ją komuś innemu?

KS: Mój syn był zawsze pod opieką innego logopedy, nawet kiedy już sama pracowałam w zawodzie. Unikałam sytuacji, w której będę łączyła bycie mamą i terapeutą. Dopiero od września zeszłego roku postanowiłam przejąć również te obowiązki — było to podyktowane względami czasowymi, które dotyczyły mojej pracy zawodowej i jego obowiązków szkolnych. Chociaż w szkole również jest logopeda i pracując w domu korzystamy z jego zaleceń i propozycji.

zagadki-w-jajkach

Zagadki w jajkach — Katarzyna Stempień inspiruje pomysłami.

kredka

„Poradnik świeżo upieczonego logopedy” to seria postów ukazująca wizję pracy w zawodzie logopedy. Artykuły stanowić mają w założeniu źródło „natchnienia” zawodowego. Poradnik, mimo nazwy, nie dostarczy gotowych rozwiązań, nie rozwikła osobistych dylematów, nie podpowie, którą pójść drogą. Jeśli stanie się natomiast inspiracją do podjęcia własnych zawodowych decyzji, spełni swoją rolę.

fot. Pixabay

Tysiące godzin spędzonych na zmuszaniu dziecka do powtarzania sylab („To jest krowa. MU. Powiedz: MU.”) czy słów („Banan. Ba-nan. Powtórz: ba-nan”) nie ma wielkiego (by nie rzec: żadnego) znaczenia dla jego mowy. Dzieci zmuszane do mówienia, zniechęcą się. Czy dorosły na hasło: „Weź coś powiedz!” wygłosi mądre przemówienie czy raczej odburknie agresywne „Spadaj!”? Tak i dziecko poddane usilnym naciskom — gadać nie zacznie.

Znaczenie motywacji i frajdy dla rozwoju mowy

Dzieci do mówienia muszą mieć motywację (i nie chodzi wcale o nagradzanie). Gadanie musi im coś załatwiać. Coś, tj. jakąś potrzebę. Uściślę — ich potrzebę, nie rodzica. Co to znaczy w praktyce? Ważniejsze dla dziecka jest „daj” niż „przepraszam” czy „dziękuję”, od którego zacząłby niejeden dorosły.

Drugi warunek „przepisu na gadanie” to frajda. W sytuacji stresowej mózg skupia się na ucieczce. Mówienie uaktywnia się najlepiej w swobodnej atmosferze, a najdoskonalej w swobodnej zabawie. To wtedy maluchy mówią najwięcej. I nie jest przypadkiem, że tyle słów przynoszą z przedszkola — nauczyły się ich w trakcie ZABAWY z innymi dziećmi, a nie dlatego, że pani nauczycielka kazała im je powtórzyć.

Co nie rozwija?

„Swobodny” to określenie, które odgrywa w tym przypadku kluczową rolę. Nie każda zabawa z dzieckiem jest rozwijająca. Kiedy rodzic koordynuje zachowanie dziecka, próbuje „ulepszać” jego pomysły, mówi mu, co powinien, a czego nie, narzuca schemat działania czy choćby wybiera za niego opcje, wówczas hamuje nie tylko jego kreatywność, ale i zniechęca do werbalnej aktywności. Tylko zabawa niedyrektywna buduje dziecięce poczucie wartości, wzmacnia relację i uczy ważnych zasad komunikacyjnych, takich jak naprzemienność, uważność (nie mylić z uwagą), otwartość na rozmówcę czy akceptacja bez osądzania. W zabawie niedyrektywnej nie narzuca się („Wybierz czerwoną kredkę.”), nie ocenia, nie krytykuje („Jak ty to robisz!”), nie radzi („Ja bym to zrobił tak i tak…”).

Czyli co mam robić?

Co zatem można? Proponować („Przyniosłem puzzle. Może poukładamy?”), nazywać zachowania (O! Podnosisz miecz…”) i uczucia („Widzę, że posmutniałeś.”) Wspieraniem rozwoju mowy dziecka jest ilustrowanie tego, co się dzieje wyrażeniami dźwiękonaśladowczymi („Bęc!”, „Łubudubu”). W takiej zabawie to motywacja wewnętrzna dziecka jest pobudką do działania, dlatego chwalenie („Super to narysowałeś”) może ją zniszczyć (dziecko będzie robić coś tylko po to, by uzyskać aprobatę rodzica, bez czerpania radości z wykonywania danej czynności — liczyć się będzie szybki efekt,  a nie działanie).

Przykłady, panie, przykłady!

W praktyce taka zabawa może wyglądać, na przykład tak: link. Dziecko, z którym na filmiku prowadzi zajęcia Kamil Lodziński metodą GPS, ma prawdopodobnie autyzm. Ukazuje jednak ideę takiej zabawy. Mój zdrowy pięcioletni syn po obejrzeniu tego filmu powiedział, że on też chce się z tym panem pobawić. Razem z młodszym bratem obejrzeli całą serię udostępnioną na profilu Alternatywne Brzmienie Słów i Wspomaganie Mowy w Potrafię więcej. Byli zachwyceni!

Znaczenie zabawy dla rozwoju dziecka

Znaczenie zabawy dla rozwoju dziecka jest niedoceniane. Tymczasem „To właśnie w różnego rodzaju zabawach dziecko wyraża najpełniej siebie i swój stosunek do świata” [1]. Co więcej zabawa rozwija wyobraźnię i pamięć. Dzięki niej dziecko nabywa humanistyczne wartości – uczy się dzielić, dawać, współdziałać. Jest okazją do ekspresji, a samo dziecko staje się w niej twórcą [2]. To nie wszystko!

„To w zabawie dziecko uczy się twórczych zachowań społecznych, podejmowania inicjatyw, przede wszystkim zaś wiary we własne siły i własną moc sprawczą.” [3]

Jakieś wnioski?

Podsumowując — zabawa niedyrektywna ma wpływ na całościowy rozwój dziecka. Duże znaczenie odgrywa w rozwoju komunikacji, w tym mowy. Może zamiast zapisywać potomka na kolejne już zajęcia dodatkowe — warto, zamiast tego, się z nim pobawić?

zabawa

Chodnik, kamyki i wyobraźnia — gwarancją udanej zabawy.

[1] Halina Dmochowska, Zabawa tematyczna istotnym czynnikiem wspomagającym rozwój małego dziecka, [w:] B. Cytowska, B. Winczura (red), Wczesna interwencja i wspomaganie rozwoju u dzieci z chorobami genetycznymi, wyd. Impus, Kraków 2011, s. 159

[2] Dostrzegli to, między innymi, tacy badacze jak Przetacznik-Gierowska, Makiełło-Jarża, Baley czy Lewis, za: H. Dmochowska, dz. cyt.

[3] H. Dmochowska, dz. cyt., s. 162

gloska

Na zdjęciu Katarzyna Czyżycka, autorka bloga logopedycznego „Głoska – logopedia z punktu widzenia logopedy”, fot. archiwum prywatne mojej rozmówczyni

Blog specjalistyczny może być sposobem na kreowanie wizerunku, reklamę własnej działalności, a nawet na zarabianie. Jego tworzenie sprawdza się w wielu dziedzinach. Czy także dla logopedy będzie dobrym pomysłem — zapytałam Katarzynę Czyżycką, autorką bloga „Głoska — logopedia z punktu widzenia logopedy”.

Patrycja Bilińska: Prowadzenie bloga polecane jest przez doradców zawodowych jako sposób na budowanie wizerunku specjalisty. Czy i w jakim stopniu „Głoska” spełnia taką rolę?

Katarzyna Czyżycka: Na początku miała inny cel. Ale z czasem rzeczywiście zaczęła budować mój wizerunek. Kiedy to zrozumiałam (bo nie zauważyłam od razu), zaczęłam działać trochę bardziej świadomie – wpisy zaczęły pojawiać się bardziej regularnie, a nie spontanicznie, trochę dłużej nad nimi myślę, co skutkuje mniejszą ilością literówek – choć i te się zdarzają. Zaczęłam też pisać trochę mniej emocjonalnie i bardziej uważać na to, co przekazuję. Podstawowa zasada „Głoski” – nie szkodzić.

paulina-socha2

Paulina Socha prowadzi terapię logopedyczną w prywatnym gabinecie w Tyczynie. Zdjęcie udostępnione przez moją rozmówczynię.

Spotkałyśmy się w mroźny poniedziałkowy wieczór w klimatycznej kawiarence. Zrobiła na mnie wrażenie osoby ciepłej, otwartej i zaangażowanej w swoją pracę. Paulina Socha, logopedka z Łańcuta, zgodziła się — w ramach projektu „Poradnik świeżo upieczonego logopedy” — podzielić ze mną refleksjami na temat uroków prowadzenia własnej działalności gospodarczej.

0 3601

strzka2„Alfabetem z obrazkami” zachwycam się każdorazowo, kiedy biorę go do ręki, a robię to dość często. Ilustracje Anity Andrzejewskiej i Andrzeja Pilichowskiego-Ragno wspaniale komponują się z uroczymi rymowankami Małgorzaty Strzałkowskiej. Wszystko mi w tej książeczce pasuje — pomysł, wykonanie, łącznie ze stylem. „Alfabet” inspiruje do twórczego wykorzystania różnych szpargałów i bezużytecznych przedmiotów, których pełno w każdym domu. Gdybym była dzieckiem, zainspirowałby mnie także do czytania.strzlka1

strzlka3

Niektóre strony przydatne okazać się mogą logopedom — przy ćwiczeniach dykcyjnych oraz nauce głosek.strzlka4

1 2954

  20151121_170333

Książka Leszka K. Talki „Dziecko dla profesjonalistów” rozbroiła mnie już samą dedykacją:

„Największą przeszkodą w pisaniu o dzieciach są dzieci. Mojej żonie, która siedziała z dziećmi, kiedy ja opisywałem, jak z nimi siedzę.”

Przeczytałam ją jednym tchem. Zadziałała na mnie niezwykle terapeutycznie, powiem nawet, że zgodnie z zapowiedzią z okładki: „Książka uczy zdrowego dystansu do własnego rodzicielstwa, a dzieje się to głównie dzięki temu, że teoria na temat tego, jak <<być powinno>>, weryfikowana jest przez codzienną rzeczywistość.” Uświadomiłam sobie, że moje przekonanie o tym, że tylko ja nie ogarniam swoich dzieci, jest błędne. Że absurdy, jakie mają miejsce w naszym domu, towarzyszą także innym rodzicom. Przeglądając facebooka ma się wrażenie, że wszystkie dzieci są czyste i kochane, a ich rodzice idealni. Talko przekonuje, że to tylko taki rodzicielski teatr.

Nie chodzę o teatru, bo mam teatr wszędzie, gdzie pójdę. Główne role znakomicie doprawdy odgrywają doskonali aktorzy, czyli my. Odgrywamy przed światem rodziców doskonałych. […]

Jak to wygląda w praktyce? Spotkanie znajomych na spacerze z dziećmi opisuje Talko następująco:

„— My po prostu jesteśmy chorzy, jeśli nie spędzimy każdej wolnej chwili z naszymi maluszkami — mówię i patrzę czule na nasze dzieci buszujące w trawie. Za to spojrzenie przyznałbym sobie Oscara. Jest takie głębokie i szczere i w ogóle nie zdradza, że jeszcze rano udusiłbym je gołymi rękami[…]” (s. 64)

Talko przekonuje, że nie ma idealnych rodziców, nie da się pogodzić pracy z rodziną, a na pytanie „Jak wychować szczęśliwe dziecko?” odpowiada: „Ono już sobie poradzi. Lepiej troszczyć się o siebie.” (s. 138-139)

Każdy rodzic chce być doskonały, dlatego przed innymi na takiego próbuje się kreować.

Rodzice zaś gotowi są raczej umrzeć niż przyznać, że w wychowaniu dziecka najbardziej pomocnym urządzeniem jest telewizor.” (s.20)

Leszek K. Talko, "Dziecko dla profesjonalistów"

Żaden z rodziców nie przyzna się, że jego dziecko ogląda bajki (ewentualnie wieczorynkę), ale wszyscy znają przygody Teletubisiów.

Siedzimy wszyscy na ławeczkach, hołubiąc naszą ponurą tajemnicę. Ale przecież wszyscy wiemy, kto to jest Tinky Winky i Dipsy. […] ale publicznie się do tego nie przyznamy, za żadne skarby, choćby cały zespół prokuratorów usiłował wymusić na nas przyznanie się do winy.” (s.22)

Talko nie narzeka, nie żali się, ale z dystansem do siebie i świata, w którym żyje, opowiada o próbach ogarnięcia swoich dzieci. Jest w swoim opisie bardzo wiarygodny i prawdziwy. Nie kreuje się na rodzica idealnego, ale przyznaje do momentów słabości, zmęczenia i bezradności. Pralka w jego domu działa cały czas, by zdążyć uprać brudne ubrania dwojga dzieci. On tymczasem chodzi trzy dni w poplamionym T-shircie, ignoruje pozrywane zasłony czy dziury w podłodze. Cieszy się natomiast, kiedy zdąża z myciem osikanej przez córkę podłogi.

W trudnych momentach zastanawia się, w czym tkwi tajemnica rodziców prowadzących blogi parentingowe. Jak to się dzieje, że mają czas i energię na rozwojowe (jakżeby inne?) zabawy z dziećmi, pranie, gotowanie i inne obowiązki?

Dla niej zabawa ze Stasiem była najpiękniejszym przeżyciem. My po dniu spędzonym z naszymi dziećmi ledwo doczołgiwaliśmy się do łóżka, by tam zasnąć w ubraniu. O logicznych układankach nawet nam się nie śniło, a pisanie bloga w tej sytuacji równie bezsensowne, jak porcja joggingu po drodze na szczyt w Himalajach.” (s. 65).

Wspomniana znajoma blogerka — jak się okazało — miała czas na opisywanie tego, co robiła ze swoim synem, bo nim opiekowała się niania.

Rodzic wykreowany przez Talkę nie uśmiecha się błogo z okładki magazynu w zafascynowaniu swoim dzieckiem, ale raczej niczym żołnierz próbuje przeżyć na placu boju i ocalić, co się da.

20151121_170531

Książkę warto przeczytać, by:

  • nigdy więcej nie mieć wyrzutów sumienia z tego powodu, że ma się bałagan, a dziecko zjadło na śniadanie parówkę,
  • z dystansem spojrzeć na swoje przekonania dotyczące rodzicielstwa,
  • uświadomić sobie, że nie ma rodziców idealnych, a ci, którzy na takich się kreują, mają lepszy PR niż życie.

 

20151121_170256

Leszek K. Talko, Dziecko dla profesjonalistów, Wydawnictwo Nasza  Księgarnia, Warszawa 2006

Zdjęcia książki zawierają ilustracje Ewy Olejnik.

Okładka "Szumiących przygód"

Ale że o co chodzi?

Zaczęło się od tego, że chciałam napisać opowiadanie terapeutyczne, które pomoże dzieciom oswoić się z myślą, że czeka je wizyta u logopedy. Nie skończyłam jednak na trzech stronach — powstało ich bowiem aż 30. Szymek — bohater, którego stworzyłam — przebrnął ze mną przez całą terapię głoski [sz]. Zbiór, który powstał, ma w założeniu pełnić rolę nie tylko terapeutyczną, ale i motywującą. Z logopedyczną na czele, oczywiście!

Szymek, główny bohater "Szumiących przygód", rys. Patrycjusz Kanka

Szymek, główny bohater „Szumiących przygód”, rys. Patrycjusz Kanka

Do rzeczy!

„Szumiące przygody” to zbiór opowiadań o Szymku, pierwszoklasiście, który pewnego dnia dowiaduje się, że sepleni. To wizyta u logopedy staje się początkiem logopedycznych przygód. W przeprawie przez naukę głoski [sz] pomaga cała rodzina. Dzięki temu, że opowiadania zawierają „podpowiedzi i zadania”, dzieci, którym się je zaserwuje, będą mogły wykonywać ćwiczenia razem z głównym bohaterem. Każdy z rozdziałów odwołuje się do jednego z etapów nauki głoski, uwzględniając kolejność respektowaną przez logopedów podczas terapii.

Dzięki takiemu zabiegowi opowiadania mogą być traktowane jako „zadanie do poduszki” w ramach uzupełnienia terapii, a także jako samodzielna forma nauki głoski w przypadku, gdy przyczyna seplenienia ma charakter motoryczny (przy czym dla bezpieczeństwa dodam: zapoznaj się najpierw z opinią logopedy).

Grupa docelowa, inaczej mówiąc: komu to potrzebne?

Opowiadania mogą się przydać:

  • samym logopedom jako jedna z form pomocy logopedycznej — wywołanie i utrwalanie głoski [sz],
  • rodzicom, których dzieci nie wymawiają głoski [sz] i którzy chcieliby im ułatwić sprawę (uwaga! dozwolone dla dzieci od 4 lat),
  • rodzicom — których dzieci niekoniecznie mają wadę wymowy — ale którym zależy na wypracowaniu u nich strategii dążenia do sukcesu (w przeciwieństwie do: unikania porażki). W tym kontekście opowiadania potraktować można jako sposób na programowanie sukcesu u dzieci. Szymek, główny bohater, pokonuje trudności, jakie napotyka na drodze do wyznaczonego celu, by ostatecznie zaprezentować efekty swoich starań podczas szkolnej akademii. Sam motywuje się do działania (motywacja wewnętrzna) i świadomie buduje swój osobisty sukces.
  • jako że zbliża się 6 grudnia dodam na koniec, że dla świętego Mikołaja;-)

 

  • Ilustracja autorstwa Patrycjusza Kanki do opowiadań pt. "Szumiące przygody" Patrycji Bilińskiej, wydanych przez Wydawnictwo Harmonia

    Ilustracja autorstwa Patrycjusza Kanki do opowiadań pt. „Szumiące przygody” Patrycji Bilińskiej, wydanych przez Wydawnictwo Harmonia

Czy warto?

Tego już Wam nie powiem. Wypunktuję jednak dodatkowe plusy:

  • cena: 8,40, czytaj: inwestycja niewspółmierna do sukcesu, jaki czeka Twoje dziecko:-)
  • ilustracje gotowe do pokolorowania według własnego pomysłu,

Fragment „Szumiących przygód” przeczytać możesz tu, a jeśli stwierdzisz, że „ryzyk-fizyk sprawdzę, co to”, możesz nawet kupić;-) O tu.

Po przeczytaniu pamiętajcie o tym, by podzielić się swoimi refleksjami:P

struktura-male2

Największy poziom poczucia bezpieczeństwa w szkole podstawowej odczuwałam na lekcjach, których struktura była niezmienna. Nauczyciel przewidywalny nie budził lęku. To praktykanci, którzy chcieli zaskakiwać, zaciekawić i szokować, wzbudzali niepokój. I nie chodzi wcale o to, żeby było nudno, ale … bez nadmiaru niespodzianek.

Pamiętam najdłuższe w swoim życiu szkolenie — codziennie przez dwa tygodnie od rana do wieczora. Byłam już na tyle przywiązana do osób je prowadzących i ich stylu przekazywania informacji, że zmiana prowadzącego po tym okresie wzbudziła we mnie niepokój, zrezygnowanie i złość. Nie wynikało to wcale z tego, że kolejny prowadzący był „gorszy”, ale z niechęci, jaką żywi się do zmian (por. strefa komfortu).

Myślę, że i na zajęciach logopedycznych strukturalizacja (jak ją nazywają behawioryści) czy rytualizacja (jak wolą humaniści), okazać się może dobrym pomysłem. Każdy chce wiedzieć, ile czeka go zadań i na jakim etapie są zajęcia (ile do końca?).

Narysowałam sobie „na szybkiego” taką oto tablicę (drewniana podkładka pod puzzle):

struktura-male

Nie pasuje mi ten schemat do wszystkich dzieci, ale kiedy pasuje — używam;)

Najlepszym rozwiązaniem wydają się osobne karteczki oznaczające poszczególne części zajęć. Takie, które przylepia się na jakąś tablicę na początku zajęć (żeby dziecko wiedziało, co go czeka) i zdejmuje po jednej po skończeniu określonego zadania.

Wymyśliłam takie oto rymowanki dla poszczególnych rodzajów ćwiczeń:

1. Dla każdego smyka:

gimnastyka warg i języka.

(usprawnianie artykulatorów)

2. Wiem, że jesteś zuch.

Odsłoń uszy, ćwiczmy słuch!

(ćwiczenia słuchowe)

3. W głowie się nie mieści:

czas na bujne opowieści.

(budowanie zdań, narracji)

4. I Ty, i ja:

będzie gra.

(wszelkie ćwiczenia, które mogą być postrzegane przez dziecko jako gra)

5. A teraz panowie i panie

powtarzanie.

(jak nazwa wskazuje:P)

6. Niespodzianka czeka

na wytrwałego człowieka.

7. Super sprawa — niedyrektywna zabawa. 

(Podczas niedyrektywnej zabawy proponuje się aktywności, ale nie narzuca. Nie wydaje poleceń, nie radzi. To podążanie za dzieckiem.)

8. Dłoni ożywienie,

Kredek zatrzęsienie.

(ćwiczenia wymagające użycia kartki i kredek).

Co dodalibyście od siebie?;-)

struktura-male3

nie-mowic

1. Lenistwo

Tak, pani się po prostu nie chciało czytać (a nie słyszeliście, że nauczycieli nie stać na książki?), dowiadywać, pojechać na jakiś kurs. Jeszcze by trzeba było potem z tym dzieckiem rozmawiać. Dopominałoby się o uwagę. Pani jest dobrze tak, jak jest. Co się będzie dziecka pytać, czy ono woli kanapkę z szynką czy z serem. E, jakieś głupoty. Nauczy się mówić, to powie. I taka pani znajdzie tysiące powodów, dla których nie warto wprowadzać AAC. Powie, że mowę zablokuje, że niepraktyczne, że ona nie ma warunków, że to nie dla niego. I czy ta pani będzie dalej pracować? A jakże, do emerytury!

2. Nieogarnięcie

Urządzeń i sposobów komunikacji wymyślono naprawdę wiele. Oferta firm, specjalizujących się w ułatwianiu komunikacji, jest bogata. Każdemu dziecku da się dopasować system, odpowiadający jego potrzebom i uwzględniający ograniczenia. Dla chcącego nie ma rzeczy niemożliwych. Wiele rozwiązań wymaga jednak kontaktu z techniką, a przyznajcie — lepiej radzą sobie z nią uczniowie niż co niektórzy nauczyciele. Test na wykrycie nieogarniętego nauczyciela? To taki, który pisze dokumenty ręcznie, zamiast kolekcjonować pliki — zbiera ręcznie pisane materiały, adres mejlowy podaje z hasłem, a adresy stron internetowych wpisuje do wyszukiwarki. Dzisiejsze dwulatki umieją obsługiwać proste aplikacje, tymczasem te dedykowane niemówiącym dzieciom, sprawiają trudność w obsłudze wielu czterdziestolatkom. I przyczyna nie tkwi po stronie owych aplikacji. Bynajmniej!

3. Brak współpracy

Wdrażanie systemu komunikacji wymaga współpracy wielu osób. Jeżeli potrzebę jego wprowadzenia dostrzega tylko jedna osoba, staje na przegranej pozycji. Może gadać, przekonywać, powoływać się na uczucia, badania, a i tak w pojedynkę świata nie zbawi.

4. Zbyt duża dyrektywność

Nauczyciel zbyt dyrektywny — taki, który wydaje polecenia, każe, stawia do pionu, pracuje zgodnie ze swoją wizją tego, co dziecko powinno myśleć, czuć i robić — nie będzie widział potrzeby pytania dziecka o zdanie. Możliwość wyboru jest podstawą nauki alternatywnej komunikacji. Jeśli nauczyciela nie interesują potrzeby dziecka, nie będzie też zainteresowany dążeniem do ich odkrycia. Ewentualnie — pokaże mu obrazek „siku” (co byś mi tu tego pięknego dywanu nie osikał), „kupa” (fuj, fuj!), „przepraszam” (przyda ci się, bo ty wszystko robisz źle), „dziękuję” (doceń mą dobroć). Ino nie tędy droga.

5. Brak czasu

Ja wiem, że trenerzy rozwoju osobistego powiedzą zaraz, że nie ma czegoś takiego jak brak czasu. Myślę jednak, że wewnętrzne problemy organizacyjne placówek, zbyt duża liczba pacjentów i mnóstwo dokumentacji na tyle utrudniają skupienie się na indywidualnych potrzebach konkretnych dzieci, że — wcale nie z braku chęci — wdrażanie AAC bywa znacznie odroczone. Przygotowywanie materiałów jest naprawdę czasochłonne, nie mniej czasu i energii poświęcić trzeba na zaplanowanie strategii. Wielu nauczycieli i terapeutów nie ogarnia natłoku obowiązków.

 A na koniec: ku refleksji!

niemowiace-dziecko

KRZYS

Zadziwiające, jak różne — często skrajne — uczucia towarzyszą rodzicom, nauczycielom, a i samym logopedom na myśl o alternatywnej i wspomagającej komunikacji. Przerażające, jak wiele funkcjonuje w społeczeństwie stereotypów na ten temat, a jak mało jest wiedzy. Dostrzegam przynajmniej 5 typów postaw w stosunku do AAC u specjalistów od gadania. 

1. Broń, Panie Boże!

Niechęć i wrogie nastawienie wynika z niewiedzy, zawierzenia stereotypom lub ludziom je szerzącym. Być może ktoś, kto swój stosunek do AAC, definiuje jako antypatyczny, próbował nawet je wdrażać. Niestety — ino po to, by udowodnić sobie i innym, że nie działa i —  o zgrozo! — szkodzi. Czosnkiem je i modlitwą! A modlitwa to się przyda, bo takie niegadające dzieci „Broń, Panie Boże!” logopedy skazane będą na ćwiczenia warg i języka w sytuacji, gdy miałyby ochotę przekazać coś ważnego.

2. Ignorancja

Wiem, że coś takiego istnieje, ale mi się nie chce nawet dowiedzieć. A bo jeszcze by trzeba było jakąś książkę przeczytać lub — co gorsza — na kurs pojechać. I po co mi to? Pracę na etacie mam, starać się nie muszę. 

Do tej kategorii zaliczam też tych logopedów, którzy byli na kursie konkretnej metody, ale nigdy z niej nie skorzystali, uważając, że nie było takiej potrzeby. Ignorant nie dostrzega znaczenia komunikacji. Nie myśli nawet o tym, że niemówiące dziecko chciałoby coś powiedzieć. Powie, jak się nauczy mówić. Ignorant lekceważy nie jakieś naukowe teorie czy metody a potrzeby i uczucia konkretnych dzieci.

3. Ki diabeł?

Metody alternatywnej i wspomagającej komunikacji są na studiach logopedycznych wspomniane tylko z nazwy bądź pominięte milczeniem. Logopedzi je stosujący poznawali konkretne systemy na własną rękę — czytając i szkoląc się. Świeżo upieczony logopeda nie ma ani wystarczającej wiedzy na temat AAC, ani wystarczających nakładów finansowych, by jeździć na szkolenia. Do tej grupy zaliczam zatem tych logopedów, którzy chcieliby, ale nie tak łatwo im zacząć, albo zaczynają i błądzą.

4. Tolerancja na odległość

Niech se jakieś AAC istnieje, niech se z niego korzystają dzieci niepełnosprawne, ino nie te z autyzmem — te jeszcze mają szansę na mówienie (nawiasem mówiąc znam takich rodziców, którzy kilkanaście lat czekają na to mówienie i lipa). A, no i dla żadnego z moich pacjentów.

To jak: nie mam nic do homoseksualistów, ale pod swój dach nie wpuszczę.

5. Wierzę i Praktykuję

Tym jest najtrudniej. Wierzą w sens, konieczność i zbawienną moc AAC, a spotykają się z ignorancją, niezrozumieniem, wrogością nawet. A bo rozkapryszone dziecko będzie, jak mu się tak czas poświęci. A bo się dopominać będzie, żeby z nim rozmawiać. A dlaczego ja mam się interesować tym, co on chce, skoro to ja tu rządzę? A właściwie, to ja nie mam czasu na takie teorie! Od tego gadania to my tu mamy trudne zachowania! I co pozostaje? Mam nadzieję, że nie tylko wiara.

Eh, gdyby ci specjaliści od gadania wiedzieli, że to chodzi nie o mowę, a o komunikację, byłby tylko jeden typ.  

„Nosoludki” — karta z książki napisanej przeze mnie w wieku około lat 8.

Mimo iż „pisanie jest po to, by szkodzić piszącym” (czym straszył ksiądz Jan Twardowski) — od najmłodszych lat ryzykowałam z tworzeniem. Kiedy byłam dzieckiem, marzyłam o zostaniu pisarką. Dzieł powstało przynajmniej cztery  (tyle udało mi się odnaleźć w schowku na pamiątki). O czym pisałam mając lat osiem i o czym piszę po latach — o tym w dzisiejszym poście.

Spis treści do książki "Nosoludki"

Spis treści do książki „Nosoludki”

Zaczęło się, gdy miałam około 8 lat — zaczęłam wówczas pisać swoje pierwsze książki. Rozważnie dobierałam zeszyty do tworzenia nowych dzieł (koniecznie w kratkę, i to jasnoniebieską!), z ekscytacją nadawałam imiona bohaterom, z zaangażowaniem tworzyłam rysunki (Zachwycałam się wówczas Małgorzatą Musierowicz, która sama narysowała bohaterów swojej Jeżycjady.) 

Z perspektywy czasu mam podziw do samej siebie za sposób, w jaki podchodziłam do samego procesu pisania. Korzystałam z wykazu imion (skreślałam w nim te, które zostały wykorzystane) i już jako jedenastoletnia dziewczynka stworzyłam podręczny zestaw synonimów do słowa „powiedział” (rzedł, odrzekł, rzucił, odbąknął itd), by unikać powtórzeń przy komponowaniu dialogów. Robiłam spisy treści i noty w stylu: copyright by tycia company.

Co wówczas powstało?

Nosoludki

Karta z książki "Nosoludki" — rysunek jednego z bohaterów.

Karta z książki „Nosoludki” — rysunek jednego z bohaterów.

Na wzór Smurfów stworzyć chciałam plemię małych ludzików. Moje ludziki nazywały się Nosoludkami, a ich wróg — Nosoludkołapem. Nosoludki miały długie nosy — i to wyróżniało je w świecie. Jako że było ich dużo — toż to cała wioska przecież — każdy rozdział poświęcałam innemu bohaterowi.

Karta z książki "Nosoludki", napisanej przeze mnie w wieku lat około 8.

Karta z książki „Nosoludki”, napisanej przeze mnie w wieku lat około 8.

Rodzinka Kotowskich

Wykorzystując za pierwowzór ówczesnych idoli mojego dzieciństwa (a wstydzę się teraz ogromnie!) stworzyłam opowieści o rodzinie, w założeniu — nietypowej, a to dlatego, bo w ich życiu mieszał dużo krasnoludek.

Tycia z Górki Osiłków

Wykreowaniu tej bohaterki pomogły mi ówczesne „przygody” w szkole podstawowej (miałam już może z 11 lat). Główna bohaterka zmieniła szkołę. Książka była czymś na kształt pamiętnika.

To tylko ja

ksiazki001

Przygody Lidki i jej brata Dziurawca przypadły na przełom 13/14 roku mojego życia, co skutkowało wprowadzaniem w akcję teorii spiskowych, wątków szpiegowskich i kryminalnych.    ksiazki005

Wprawdzie nie mam wiele czasu na twórcze przyjemności, ale chciałabym te dzieła z dzieciństwa „odnowić” — przeredagować i, być może nawet, pokazać światu;-) Trzymajcie kciuki, żebym wszystkie swoje plany dała radę ogarnąć. Póki co podzielę się faktem, który budzi we mnie wielką ekscytację, bo jest początkiem realizacji dziecięcych marzeń.

Moje pierwsze opowiadania dla dzieci już się drukują — jeszcze tej jesieni nakładem wydawnictwa Harmonia ukażą się „Szumiące przygody”.

Okładka "Szumiących przygód"

O co chodzi? Szymek dowiaduje się pewnego dnia, że sepleni. Przerażająca wiadomość okazuje się być początkiem ciekawych przygód. Mam nadzieję, że zbiór sprawdzi się jako uzupełnienie terapii logopedycznej — na przykład do poczytania przed snem. Poza walorami edukacyjnymi spełnić powinien również funkcję motywacyjną i terapeutyczną.

Szczegóły niebawem:)

NIE WOLNO

Nie wolno trzymać nóg na stole! Nie wolno hałasować! Nie wolno się tak zachowywać! Nie wolno tak myśleć! — lista rzeczy, których nie wolno robić dzieciom jest zwykle długa. Rodzice, przejęci swoją „rolą”, chcą wychować porządne dzieci, więc stawiają im granice. Ku własnemu przerażeniu — nie uzyskują pożądanego zachowania. Używając władzy i autorytetu budzą w dzieciach częściej agresję niż szacunek. Jak dowodzi Thomas Gordon w klasycznym już poradniku „Wychowanie bez porażek”:  „Jest paradoksem prawda, że rodzice tracą wpływ przez używanie swej władzy, a przez zrezygnowanie z tej władzy lub wzbranianie się przed jej użyciem zyskują więcej wpływu na swoje dzieci.” [s. 182] Dzisiejsze refleksje zawężę do odpowiedzi na pytanie: czy można — będąc rodzicem — przeżyć bez „nie wolno”? Czy da się je zastąpić?

Post piszę w odpowiedzi na komentarz czytelnika pod innym artykułem, w którym skrytykowałam owe „nie wolno”. Zostałam zapytana o alternatywy. Obiecałam wtedy, że odpowiem w osobnym poście, co niniejszym czynię;-)

Typowa dwunastka niekonstruktywnych wypowiedzi

Thomas Gordon, amerykański psycholog i psychoterapeuta, scharakteryzował 12 typowych sposobów budowania niekonstruktywnych wypowiedzi — takich, które nie wnoszą nic pozytywnego ani do relacji między rozmówcami, ani do toczonej rozmowy. Co gorsza — powodują u odbiorcy komunikatu negatywne emocje, tworzą w jego umyśle przekonania, tzw. „wciski”, utrudniające satysfakcjonujące życie dorosłe. Pośród takich typów wypowiedzi jak rady (Na twoim miejscu zrobiłbym to tak…), osądzanie (Czy ty naprawdę nie umiesz tego zrobić porządnie?) czy uspokajanie (Będzie dobrze!) umieścił badacz także te, w których mogłoby się znaleźć omawiane nie wolno: przekonywania, moralizowanie, wygłaszanie „kazań”.  Nie wolno stanowić będzie niemal zawsze (oj dajmy sobie margines błędu!) element zdania budzący w dziecku negatywne emocje.

Wczujmy się w klimat.

Teściowa. Ma nad tobą jakiś rodzaj władzy — nie można jej obrazić, napyskować, zwykle przyjmuje się wobec niej strategię unikania lub tzw. ugryzę się w język. No i taka ukochana mamusia — w dobrej wierze, oczywiście, mówi do nas, takie oto przykładowe zdanie: Nie wolno dawać dzieciom do jedzenia grzybów. Jak reagujesz? Może na przykład tak: Dobrze, mamusiu, bardzo dziękuję ci za radę. Jesteś nieoceniona! Jeszcze czego! Bardziej prawdopodobne jest oburzenie. Przecież wiesz, że nie wolno, co cię będzie baba denerwować. Pewnie myśli, że jest mądrzejsza. Będzie jeszcze pouczać! Nie pozwolę! Pojawia się zatem bunt, wewnętrzna niezgoda, przekonanie, że teściowa uznaje nas za kogoś gorszego, nieodpowiedzialnego. Czy takie były jej intencje? Nie sądzę, ale ciebie nie będzie interesować zamiar a twoja interpretacja.

Teraz pomyśl o małym dziecku — słysząc zdanie, zawierające nie wolno, reaguje tak samo jak ty zareagowałabyś na podobne słowa z ust teściowej. Nie chodzi o to, by na wszystko dzieciom pozwalać, ale o to, żeby tak sformułować zdania, by dziecka, potocznie mówiąc, nie wkurzyć i nie zdołować. A, i jeszcze do tego okazać mu szacunek.

Konkret, panie!

Ależ, proszę! Rodzic formułujący zdanie: Nie wolno tak myśleć! wbudowuje dziecku na poziomie podświadomym przekonanie o tym, że jest mniej wartościową osobą, przy jednoczesnym ukoronowaniu siebie. Co więcej: dyktując dziecku, jak powinno myśleć, umniejsza jego poczucie wartości i rodzi w nim poczucie winy. Są dwa scenariusze, ukazujące dalekosiężne skutki budowania tego typu wypowiedzi. Jedne dzieci, tzw. ciche, poddadzą się wpływowi rodziców, by w życiu dorosłym okazać się niemyślącymi samodzielnie, biernymi, nieszczęśliwymi ludźmi, bez poczucia wpływu na własny los. Drugi typ dzieci pokusi się o bunt (im starsze, tym więcej odwagi). Ach, jest jeszcze makiawelizm — Trzeba być lisem i lwem:  — pouśmiecham się do rodziców, przytaknę, a i tak zrobię, co będę chciał.

Odniosę się do własnych odczuć. To, co wzbudza we mnie nieopanowaną złość, wręcz agresję, to zabieranie mi wolności. Kiedy muszę zrobić coś tylko dlatego, że jest to czyjś wymysł, a nie moja osobista decyzja, utożsamiam się z buntownikiem Camusa i krzyczę: Buntuję się, więc jesteśmy! Mam przez to, nawiasem mówiąc, sporo kłopotów w życiu. Dzieci — znając jasno wyrażone oczekiwania rodziców (Nie lubię, kiedy stół jest brudny.  czy Boli mnie głowa, gdy jest głośno. itd.) SAME podejmą decyzję o tym, by czegoś nie robić. Co więcej — będą w tym konsekwentne. Zrobią coś (lub czegoś nie zrobią) nie dlatego, że zostało im to narzucone, ale dlatego że chcą. Nauczą się kierowania własnym losem, brania odpowiedzialności za własne decyzje. Urośnie ich poczucie wartości. Rodzic okazujący szacunek swojemu dziecku, zyska nie wroga a przyjaciela.

Do sedna: co zamiast?

1. Przede wszystkim konkret.

2. Komunikat typu: ja, a nie ty (Chciałbym, żeby…. zamiast: Ty taki i owaki)

3. Szacunek!

Przykłady:

1.

Dziecko: Moja pani jest głupia.

Rodzic: Nie wolno tak myśleć! ŹLE!

Rodzic: Czujesz się rozczarowany zachowaniem twojej pani? DOBRZE!

2.

Dziecko, bawiąc się w Indian, biega dookoła stołu i krzyczy odpowiadające zabawie odgłosy.

Rodzic: Nie wolno wrzeszczeć! ŹLE!

Rodzic: Jestem bardzo zmęczona i boli mnie głowa. Czy możemy się tak umówić, że przez pół godziny pobawisz się po cichutku, żebym mogła odpocząć, a potem chętnie pobawię się z tobą w Indian. Co ty na to? DOBRZE!

Zamiast Nie wolno rozrzucać kredek! można powiedzieć: Chciałbym, żeby kredki leżały w pudełku. Ta sama intencja, a jakże inny wydźwięk.

Aby zostać mistrzem komunikacji z własnym dzieckiem, warto przeczytać książkę „Wychowanie bez porażek” Thomasa Gordona, „Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły” Adele Faber, Flaine Mazlish  lub/i „Porozumienie bez przemocy” Marshalla Rosenberga.

0 10566

2015-09-14 08.05.32

Patrycja Bilińska: Na co przygotowany musi być logopeda, który zaczyna pracę w resorcie zdrowia?

Alina Woźny: Po pierwsze trzeba mieć kontrakt lub zatrudnić się w placówce, która takowy posiada. Po drugie — spełnić warunki NFZ, dotyczące wyposażenia gabinetu logopedycznego. Po trzecie — przygotować się na kontrole z ich strony. Dotyczą one nie tylko samego sprzętu czy pomocy logopedycznych, ale też dokumentacji medycznej pacjentów, czasu trwania terapii i zrealizowanych procedur.

PB: Ile czasu zajęło Ci opanowanie zasad rządzących rozliczaniem się z Narodowym Funduszem Zdrowia?

AW: Miałam dobrych nauczycieli, więc nie był to długi czas. Program komputerowy, który wykorzystuję do rozliczeń, nie jest taki straszny, na jakiego wygląda <śmiech>.

Ilość rozliczeń zależy też od tego, czy jesteśmy podwykonawcą kontraktu czy pracujemy na własny rachunek — wtedy bowiem dochodzą jeszcze dodatkowe rozliczenia i sprawozdania.

PB: Z jakimi zaburzeniami spotykasz się najczęściej?

AW: Moi pacjenci to przede wszystkim dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym —  dominuje zatem dyslalia (i tutaj głównie substytucje szeregu szumiącego i głoski [r], mowa bezdźwięczna) oraz opóźniony rozwój mowy. Stosunkowo rzadziej mam pacjentów z jąkaniem, autyzmem, Zespołem Aspergera czy niepełnosprawnością intelektualną.  Wśród pacjentów dorosłych dominuje afazja, dysfagia i demencja.

PB: Logopeda pracujący w szkole traktowany jest jak nauczyciel, co nie pomaga mu raczej w budowaniu wizerunku specjalisty. Jak postrzegana jesteś przez pacjentów w przychodni zdrowia? Bliżej Ci do nauczyciela czy medyka?

AW: Przez pacjentów jestem postrzegana raczej jako lekarz specjalista. Niektórzy nawet zwracają się do mnie „pani doktor”. W praktyce nie mam uprawnień do wystawiania skierowań, zlecania badań czy przepisywania leków, co zdecydowanie różni nas, logopedów, od lekarzy. Dla dzieci jestem raczej „panią” do której zwykle lubią przychodzić — nie tylko by ćwiczyć mowę — ale też po to, by ktoś zajął się nimi indywidualnie, poświęcił im swój czas. Czas, którego często nie mają dla nich rodzice. Na zajęciach wymyślamy ćwiczenia i gry, dzięki którym oni — w ramach ćwiczeń domowych — będą mogli spędzić ciekawe chwile z mamą lub tatą. Zdarza się często, że rodzice — obserwując zajęcia — sami chcą kontynuować terapię w domu — proszą o ćwiczenia, zalecenia, pomysły na zabawy.

PB: Logopedzi pracują często w zespołach specjalistów. Ty nie masz takiej możliwości. Jak wygląda kwestia ewentualnych konsultacji?

AW: Bardzo ubolewam nad brakiem zespołu specjalistów. W mojej placówce jest fizjoterapeuta oraz laryngolog, ale oni raczej kierują swoją działalność w stronę osób dorosłych. Jest również lekarz pediatra, który kieruje dzieci do mojej poradni oraz — gdy zachodzi taka potrzeba — wystawia swoim pacjentom skierowania do zaleconych przeze mnie specjalistów.

Po wizycie u takiego specjalisty, np. neurologa lub laryngologa, pacjent albo przekazuje zaświadczenie o odbytej konsultacji — o ile takowe otrzymał — bądź też podaje ustnie przebieg spotkania ze specjalistą i ewentualne zalecenia. W przypadku badań słuchu zawsze proszę o dostarczenie kserokopii wyniku podczas kolejnej wizyty. Z mojego doświadczenia wynika, że wiele zależy od rodzica oraz tego, w jaki sposób przekaże wiadomość o odbytych badaniach. Często bywa tak, że rodzice boją się wizyt i dodatkowych badań i przez dłuższy czas ignorują moją prośbę o konsultację ze specjalistą bądź też przekazują tylko szczątkowe informacje z ich przebiegu.

12084129_1017145008319417_749813020_n

Zdjęcie pochodzące z archiwum mojej rozmówczyni — morze, zamek z piasku, plażowicze i piękne nogi, które zajdą daleko;-)

PB: Co lubisz w swojej pracy najbardziej?

AW: Lubię chwile, gdy dzieci wchodzą do gabinetu z uśmiechem na ustach i z błyskiem w oku pytają, co dziś będziemy robić. Lubię ich uśmiech, kiedy widzą, że coś, co do tej pory im nie wychodziło, właśnie się udało. Najbardziej jednak lubię momenty, w których rodzice zaczynają dostrzegać w swoich dzieciach Kogoś przez duże K. Kogoś, komu wreszcie coś zaczyna wychodzić. Kogoś, kto jest w stanie coś zrobić samodzielnie i jest za to chwalony. Dziecko też zaczyna to czuć i z przestraszonego, zalęknionego, wiecznie wyręczanego przez rodziców maluszka — staje się samodzielne, pewniejsze siebie, po prostu dojrzalsze. To jest właśnie to, co dodaje mi skrzydeł;-)

 12084166_1017143748319543_1370577805_nAlina Woźny — neurologopeda, pracujący w przychodni zdrowia. Lubi morze, góry, słońce i wiatr.  Jest pasjonatką w swoim zawodzie, czego miałam niejednokrotnie okazję doświadczyć. Pamiętam jak dziś wspólną wizytę w księgarni pedagogiczno-logopedycznej, kiedy to zaczęła doradzać klientom wybór odpowiednich dla ich dzieci gier  — myślałam, że nie wyjdę stamtąd NIGDY! 😉

 

20 pułapek przy pisaniu opinii o dziecku

20 pułapek przy pisaniu opinii o dziecku

Opinia jest rodzajem dokumentu, którego pisania nie ćwiczy się w szkole, rzadko nawet na studiach. Nie dziwi zatem opór nauczycieli czy logopedów przed ich formułowaniem. W podświadomości kryje się lęk — toż to pasuje napisać coś mądrego, skoro pod dokumentem trzeba się podpisać — i to nie nickiem a własnym nazwiskiem.

Mając okazję czytać różnego rodzaju opinie, wyrobiłam sobie zdanie na temat tego, co naśladować można, a co do Banku Dobrych Praktyk nigdy trafić nie powinno. Stworzyłam listę 20 pułapek, czyhających na piszących opinie nauczycieli, logopedów i innych specjalistów.

1. Osądzanie

Natura ludzka skłonna jest do oceniania innych, szczególnie krytycznie patrzymy na tych, którzy kierują się innymi niż my wartościami. Jakże trudno jest nauczyć się nieoceniania wiedzą studenci psychoterapii czy kursanci Porozumienia Bez Przemocy. Przekonania, poglądy czy sądy dadzą się wyczytać między wierszami napisanej opinii (no, chyba, że jest się po treningu z komunikacji, zna się techniki NLP czy inne podobne i świadomie manipuluje się odbiorcą).

Uważam, że opinie o dziecku (wbrew nazwie) powinny być jak najbardziej obiektywne, a co za tym idzie — sprawiedliwe. Aby tak się stało nie można nadinterpretować i oceniać („Jest leniwy„).

Przyjrzyjmy się zdaniu:

„Ewa zna jedynie kilka liter.”

Słowo „jedynie” sugeruje, że powinna znać więcej, że zna mniej niż się od niej oczekuje. To jedno słowo jest osądem, źle świadczącym o stosunku piszącego do dziecka.  Gdyby zdanie brzmiało: „Ewa zna kilka liter” byłoby obiektywnym stwierdzeniem stanu wiedzy. Tymczasem w wersji: „Ewa zna jedynie kilka liter” ujawnia między wierszami rozczarowanie nauczyciela.

Ponadto: myślę, że dobrze oddzielić od dziecka nie tylko jego niepełnosprawność (dziecko z niepełnosprawnością zamiast niepełnosprawny), ale też zachowanie, deficyty i zaburzenia. W tym kontekście nazwanie kogoś „jąkającym się” jest już formą oceny. Nawiasem mówiąc — zdarzyło mi się usłyszeć określenie „dałniaczki” z ust pani, która prowadziła szkolenie z metodyki pracy z dziećmi z niepełnosprawnością.

2. Infantylizowanie

Nazywanie kilkunastoletniego ucznia imieniem zdrobniałym, pisanie o buzi („Ania wkłada kciuk do buzi”) zamiast o ustach czy twarzy, o rączkach zamiast rękach („Ewa ma bardzo sprawne rączki”) nie wygląda zbyt profesjonalnie. Rozumiem, że jeśli uczeń ma na imię Tadeusz czy Kazimierz, pełna forma imienia może nie budzić sympatii, niemniej jednak zawsze lepszy w oficjalnym dokumencie Tadeusz niż Tadziu. Nigdy zresztą nie wiadomo, czy rodzic takiej formy imienia nie preferuje (oj, zdarzyło mi się!), więc takie infantylizowanie jako sposób na ujawnienie sympatii do dziecka jest moim zdaniem nietrafiony.

3. Użycie stylu: Sąsiadka opowiada sąsiadce o dziecku sąsiada

W opiniach do instytucji, takich jak poradnia psychologiczno-pedagogiczna, pozwolić sobie można na używanie języka specjalistycznego — czytać dokument będzie w końcu inny logopeda czy psycholog. Opinia formułowana z myślą o czytelniku, który specjalistą nie jest (powinniśmy znać przeznaczenie) nie może być napisana językiem zbyt naukowym, ale styl zbyt potoczny nie świadczy dobrze o piszącym. Gdyby rodzica interesowało zdanie sąsiadki o jej dziecku, nie prosiłaby logopedy. Owa sąsiadka jest dla mnie osobą nie posiadającą wiedzy teoretycznej do opisu elementów rzeczywistości, które być może nawet dostrzega. Ona patrzy przez pryzmat własnych doświadczeń, poglądów i wartości, widzi za mało, powiem nawet — inaczej.

Porównajmy dwa zdania:

„Kiedy się ją prosi, żeby zrobiła zadanie, udaje czasem, że nie słyszy, a jak się jej obieca nagrodę, od razu zaczyna pracę i kończy ją z sukcesem.”

„Pracuje efektywnie motywowana zewnętrznie.”

Pierwsze zdanie — nie dość, że zawiera osąd — brzmi jakby obserwację dziecka robił… że tak powiem: ktokolwiek. Znacznie lepsze w odbiorze jest, według mnie, drugie.

4. Brak punktu odniesienia – wysoki, ale w stosunku do czego?

Pisząc, że poziom jakiejś umiejętności jest wysoki czy niski, nie wnosimy wiele do  wiedzy czytającego o dziecku. Słowa te są interpretacją, która — oparta jedynie na własnych oczekiwaniach — może być niewłaściwa, niekiedy nawet niesprawiedliwa. Warto, zwłaszcza przy pisaniu opinii o dzieciach z niepełnosprawnością umysłową, sprecyzować punkt odniesienia.

Zdanie dotyczące niepełnosprawnego ucznia: „Krystian przejawia wysoki poziom sprawności manualnej” rodzi pytanie: w stosunku do czego? Czy do normy, czy może oczekiwań nauczyciela w stosunku do możliwości? Zasadne jest określenie punktu odniesienia naszych wniosków,  choćby tak: „Zosia prezentuje wysoki jak na możliwości poznawcze — poziom rozwoju mowy czynnej.”

Aby uniknąć oskarżeń o niewłaściwe interpretacje, można (należy?) określić ich podstawę, podając na przykład — nazwę testu czy sposób badania, np.:

„Zasób słownictwa czynnego Alicji jest bogaty, czego dowodzi Test Jakiś tam.” 

„Obserwacja wskazuje na ….”

5. Zwalanie winy

Zdanie: „Uczeń nie opanował nazw drzew i  krzewów” rodzić może sprzeciw. Jak to — ma się ochotę zapytać — uczeń się nie nauczył czy nauczyciel go nie nauczył? Zdanie sformułowane w taki sposób (uczeń nie umie tego i tamtego) wygląda jak przerzucanie winy i odpowiedzialności z uczącego na ucznia. Kuratorium podobno lubi pytać, co takiego nauczyciel zrobił, żeby ucznia nauczyć. Z uwagi na coraz większą świadomość rodziców, przejawy braku szacunku do pracowników szkoły czy niekiedy nawet arogancję, warto uważać na drażliwe sformułowania (co nie znaczy, że zdanie powinno brzmieć: „Nauczyciel nie był w stanie nauczyć ucznia nazw drzew i krzewów”;-p).

6. Diagnoza negatywna

Opinia składająca się tylko z tego, czego uczeń nie umie powie więcej o nauczycielu niż samym uczniu. Zgaduję, że większość zdań, które miałoby się ochotę napisać w formie przeczącej, da się zamienić na zdanie twierdzące w taki sposób, by dostrzec to, co dobre, a nie oskarżać o to, czego nie ma. My nie mamy się na ucznia poskarżyć, ale przedstawić fakty. Dużo lepiej wygląda zdanie „Naśladuje odgłosy krowy i kaczki” zamiast „Nie naśladuje szczekania psa i miauczenia kota”. Zdecydowanie lepiej przeczytać, że „Ania podejmuje próby rysowania” zamiast „Rysuje, ale jej to nie wychodzi” czy „Zna 10 liter” zamiast „Nie zna wszystkich liter”. Inna perspektywa: widzimy to, co jest, a nie to, czego jeszcze nie ma.

 7. Pouczanie

„Alina ma nieutrwalone głoski szumiące w mowie spontanicznej. Trzeba ją stale upominać, żeby nie sepleniła”.

Abstrahując od treści powyższych zdań i zasadności zawartych w nich zaleceń, przeanalizujmy je, zwracając uwagę na dobór słów.

Zdanie pierwsze: „Alina ma nieutrwalone głoski szumiące w mowie spontanicznej” — no, spoko, niech będzie. Drugie: „Trzeba ją stale upominać, żeby nie sepleniła” — i tu jest gorzej…  Zdanie sformułowane w taki sposób stawia osobę piszącego w roli doradcy, wiedzącego co należy robić. Różnie formułowane niechciane rady rozbudzają negatywne odczucia (jeśli nie na poziomie świadomym, to w podświadomości). „Trzeba” może rodzić w czytającym sugestię, jakoby  autor opinii uważał się za mądrzejszego, a tym samym — mówiąc, co należy robić — dawał innym do zrozumienia, że sami nie byliby w stanie podjąć dobrej decyzji.  Lepiej odebrałabym zdanie: „Wskazane jest, by…” czy „Zaleca się…”

„Trzeba” rodzi mój bunt. Odwołując się do trzech głosów, które mogą gadać w naszej głowie: Rodzica (Muszę umyć naczynia), Dziecka (Co z tego, że są brudne naczynia!) i Dorosłego (Decyduję, że umyję naczynia) „trzeba” przynależy do tego pierwszego. Głos rodzica, który każe robić to czy tamto powoduje poczucie krzywdy i niesprawiedliwości (dla odmiany Dziecko ma poczucie winy — no bo naczyń nie umyło).

Zakładając, że „upominanie” stosują głównie rodzice dziecka, a piszącemu zależy na uwzględnieniu tej informacji w opinii, zaproponowałabym taką wersję zdania:

„Rodzice zwracają uwagę na codzienną wymowę Alicji (zgodnie z zaleceniami i instruktażem logopedy), co skutecznie przyspiesza automatyzację głosek szumiących.”

8. Skróty myślowe, metafory

Metafory są mile widziane w literaturze czy języku potocznym. Nie lubi ich styl urzędowy, nie kumpluje się z nimi naukowy. Rodzić mogą bowiem niejasności i/lub niewłaściwe interpretacje. Myślę, że i w opiniach warto ich unikać — niejednokrotnie zastanawiałam się „co autor miał na myśli” pisząc to czy tamto. Przekaz powinien być jednoznaczny.

Przykłady:

Kasia wskazuje rzeczowniki.

Próbując zrozumieć intencję autora, wyobrazić można sobie dziewczynkę, która palcem wskazuje w tekście wyrazy, będące rzeczownikami (znajomość części mowy, dziedzina: język polski). Załóżmy, że opinię napisał logopeda. Taka interpretacja zdania (wynikająca wprawdzie z jego sensu) gryzie się z tym, co w rzeczywistości piszący chciał przekazać. Zdanie okazać się mogło skrótem myślowym. Kasia — podczas badania, w którym na polecenie słowne wskazywać miała obrazki — rozpoznała nazwane przedmioty. Jako że te (nazwy przedmiotów) są rzeczownikami piszącemu wyszedł skrót myślowy. Zamiast przekazania informacji z kategorii: słownictwo bierne/identyfikacja przedmiotów na obrazkach wyszły dziecku umiejętności zupełnie z innej dziedziny.

10. Postrzeganie plusów jako minusy

Zdanie „Arek ma problemy z czytaniem” w przypadku ucznia z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu umiarkowanym może zostać odebrane co najmniej dziwnie. Źle pomyślałabym o nauczycielu, który nie docenia faktu, że dziecko z tym stopniem niepełnosprawności w ogóle czytać umie! Coś, co powinno być postrzegane jako sukces, opisane jest jako porażka.

11. Lekceważenie presupozycji

Jak obwieszcza Wikipedia: Presupozycja – w logice sąd, który musi być prawdziwy, żeby zdaniu można było przypisać wartość logiczną (prawdę albo fałsz). Innymi słowy, presupozycja to wniosek wynikający zarówno ze zdania, jak i z jego negacji. Np. presupozycją zarówno zdania „Obecny król Francji jest łysy”, jak i zdania „Obecny król Francji nie jest łysy” jest: „Francja ma obecnie króla”.” (źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Presupozycja [dostęp: 19 września 2015 r.])

Presupozycje mogą być wykorzystywane świadomie jako forma manipulacji (Zdanie „Czy przestawałeś już kraść?” sugeruje, że osoba pytana kiedyś miała taki „zwyczaj”), lekceważone — przekazać rozmówcy więcej niż byśmy chcieli.

Ze szkoły podstawowej wyniosło każde dziecko informację, że wszelkie formy wypowiedzi powinny mieć wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Także i opinię trzeba jakoś zacząć. Jako że pisać będę dzisiaj jedynie o złych praktykach, przeanalizujmy takie oto zdanie: „Adam zyskuje sympatię nauczyciela”. Jaką presupozycję zawiera to zdanie? Otóż: istnieje Adam, istnieje także nauczyciel i — teraz będzie gorzej — Adam zyskuje sympatię nauczyciela, ale — co gorsza — że istnieje możliwość, że Adam mógłby sympatii nauczyciela nie zyskiwać. Pytamy dalej: jak to? To nauczyciel nie lubi wszystkich dzieci? Skoro Adam sympatię zyskuje, to znaczy, że są prawdopodobnie tacy, którzy jej nie zyskują. A wnioski dopiszcie już sami:P

12. Umniejszanie osiągnięć

Spójnik ale (nie bez powodu zaliczany do przeciwstawnych) ma to do siebie, że kasuje w umyśle słuchacza na poziomie podświadomym to, co znajduje się w części zdania przed nim (por. NLP), np. Ładnie mówi, ale nie wymawia głoski [r]. Czytający (w tym także rodzic) zapamięta tylko drugą część zdania (to ona została wzmocniona), a sukces dziecka w postaci ładnego (cokolwiek by to znaczyło) mówienia zostanie umniejszony, w podświadomości nawet wykasowany. „Przesada!” — już słyszę te komentarze. Są tacy, którzy posiadając wiedzę o tym, w jaki sposób budować zdania, by skutecznie wpływać na odbiorcę (manipulować nim) zarabiają na tych nieświadomych mocy słów/języka.

13. Niedbałe formatowanie tekstu

Założę się, że na 30 zapytanych na ulicy osób o program MS Word, 29 zadeklaruje jego dobrą znajomość. Nawiasem mówiąc — ci, którzy zdają sobie sprawę z możliwości, jakie daje ten program, są bardziej skromni. Przypomina mi się osoba, która przy pisaniu obszernej bibliografii układała ją alfabetycznie, posiłkując się zmagazynowaną w umyśle znajomością kolejności liter w alfabecie. Na informację o tym, że w Wordzie robi się to jednym przyciskiem, stwierdziła, że i tak sprawiło jej to przyjemność.

Zdarzyło mi się otrzymać zaświadczenie, zawierające trzy rodzaje czcionek (podobno powinnam napisać fontów), różne wielkości liter i użytą w podejrzanych miejscach kursywę. Nie będąc ekspertem od Worda (są tacy, którzy mnie poprawiają — Ahoj, Mariola:P) denerwuję się widząc „brzydki” tekst. Lubię wyraźnie zaznaczone akapity, właściwie użyte pauzy i dywizy. Gryzą mnie spójniki na końcu linijek (wciąż słyszę głos polonistki ze szkoły podstawowej: „To czuje się tu samotnie”). Jeśli coś jest oficjalnie, niech wygląda dobrze.

14. Błędy

Błędy pojawiające się w oficjalnych tekstach wynikają albo z nieuwagi, albo ignorancji (jakie to ma znaczenie, jak się to pisze). Jeśli czytający okaże się osobą, przywiązującą wagę do poprawności językowej — bardzo prawdopodobne, że umniejszy podświadomie kompetencje autora opinii także w zakresie jego specjalności.

Z niedowierzaniem spoglądałam na opinię, w której piszący zalecał masowanie dziecka jerzykiem. Sama nie będąc wolna od błędów, proszę często kogoś o sprawdzenie moich tekstów. Wiele moich wątpliwości rozwiewa na co dzień Poradnia PWN. To dzięki niej od tego miesiąca buty wkładam (zamiast ubierać), siedząc przy tym na pufie rodzaju męskiego (ten puf).

15. Zaprzeczanie samemu sobie

Nie raz zdarzyło mi się przeczytać teksty, w których autor podał dwie sprzeczne informacje na ten sam temat. Nie świadczy to dobrze o zaangażowaniu piszącego w formułowanie opinii.

16. Podawanie informacji nieadekwatnych do poziomu rozwoju dziecka

Jeśli dziecko w rozwoju mowy (zakładając harmonijny rozwój) jest na etapie budowania zdań, pisanie o tym, że różnicuje głosy rodziców czy naśladuje odgłosy zwierząt wyglądać może co najmniej dziwnie. To tak jakby ucznia, który zna tabliczkę mnożenia, chwalić za umiejętność dodawania w zakresie pięciu. Może być i w drugą stronę: dziecka, które uczy się dodawać w zakresie 5, czepiać się, że nie rozwiązuje zadań z treścią.

17. Błędy merytoryczne

Każdy ma prawo do błędów i niewiedzy. Uczymy się przez całe życie, błędy pomagają nam się rozwijać. Z jednej strony myśl o tym, że napisało się coś głupiego, dołuje i odbiera motywację. Z drugiej — są tacy, którzy upatrują w nich źródła sukcesu. Brian Tracy, światowej sławy mówca motywacyjny, interpretuje porażki jako sposób nie oddalania a zbliżania się do celu (więcej o takim sposobie myślenia w prezentacji Rozwojowca)

18. Diagnoza, do której nie mamy uprawnień

Do diagnozowania niektórych deficytów, zaburzeń czy chorób trzeba mieć konkretne uprawnienia. Nauczyciel, który uważa, że zachowanie dziecka wybiega poza normy społeczne (niegrzeczne jakieś) nie może napisać w opinii, że ma ono zaburzenia zachowania, bo te akurat stwierdzić powinien psychiatra. Większą wartość będzie miało opisanie samych faktów (Dwukrotnie w tym tygodniu ugryzł kolegę).

19. Brak interpretacji/wyjaśnień/omówień

Są kwestie oczywiste dla logopedów, ale dla specjalistów z innych dziedzin czy rodziców — już niekoniecznie. Przykładowo: jeśli w dokumencie logopeda napisze, że dziecko czteroletnie wymawia wszystkie głoski poza szumiącymi i [r], nie dodając, że ma ono do tego prawo (norma rozwojowa) — może zrodzić podejrzenie, że coś jest nie tak. Patologie opisuje się zazwyczaj jako coś, czego nie ma, a być powinno. Takie podejście może okazać się zgubne. Często jest bowiem coś, czego być nie powinno (np. przetrwałe odruchy).

20. Pominięcie klauzuli: „Opinię wydaje się na prośbę rodzica w celu przedłożenia w …”

Formułę warto dodać dla własnego bezpieczeństwa. Po co? A. Żeby nie było, że piszemy (i o zgrozo — wydajemy) opinię, o którą nie poprosił rodzic. B. Żeby nie było, że rodzic poprosi o opinię dla poradni, a przedłoży do sądu (wiedząc — użylibyśmy innego stylu, zawarli nieco inne informacje). C. Zawsze to lepiej być ostrożnym.

12018547_1274806709205493_1756745105_o

Jak się pracuje logopedzie w placówkach oświatowych? Czym różni się specyfika pracy w szkole masowej i poradni psychologiczno-pedagogicznej? Jaka jest różnica w dokumentacji? O osobiste doświadczenia i refleksje zapytałam Kamilę Wójcicką, logopedkę, pracującą w obu typach placówek.

Patrycja Bilińska: Z jakimi zaburzeniami — jako pracownik szkoły ogólnodostępnej oraz poradni psychologiczno-pedagogicznej — spotykasz się najczęściej?

Kamila Wójcicka: W szkole moimi pacjentami są przede wszystkim dzieci z wszelkiego rodzaju dyslaliami, także SLI, a w ramach rewalidacji mam pod opieką dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi – niedosłyszące, z autyzmem, z zespołem Aspergera, afazją, niepełnosprawnością intelektualną w stopniu lekkim. Natomiast do poradni trafiają zazwyczaj dzieci młodsze (mniej więcej od drugiego roku życia), które wcześniej nie były pod opieką żadnego logopedy lub starsze. Te kierowane są do nas na dodatkowe konsultacje lub w celu wystawienia opinii. Najczęściej spotykane przeze mnie zaburzenia, to: alalia, ORM, afazja, dyslalia, niedokształcenie mowy, zaburzenie kontaktu i komunikacji, jąkanie i oligofazja.

PB: Na czym polegają różnice w dokumentacji prowadzonej w szkole a tej w poradni? W której z placówek jest jej więcej?

KR: Zdecydowanie więcej dokumentacji prowadzę w poradni – jest to związane głównie z działalnością diagnostyczną i sporządzaniem opinii — jest tego naprawdę dużo. Poza tym każdy pacjent ma u nas swoją kartę, w której szczegółowo opisuje się przebieg wizyt. Oprócz tego jest jeszcze wewnętrzna dokumentacja oraz odrębna związana z prowadzonymi zajęciami grupowymi, działaniami poza poradnią, zespołami – np. zespołem Wczesnego Wspomagania Rozwoju. W szkole natomiast prowadzę dzienniki zajęć oraz swoją dokumentację na temat przebiegu terapii. Odrębną grupę stanowi dokumentacja zajęć rewalidacyjnych, np. Indywidualne Programy Terapuetyczno-Edukacyjne.

PB: Jak oceniasz pracę z rodzicami — porównując te dwie placówki? W poradni zapraszasz ich na zajęcia, w szkole nie masz takiej możliwości. Czy przekłada się to na jakość pracy bądź efekty?

KR: Mam trochę innych pacjentów w poradni (młodszych) i trochę innych w szkole, więc ciężko mi oceniać efektywność mojej pracy pod kątem obecności bądź nieobecności rodziców na terapii. Z jednej strony przyznać muszę, że to, co w poradni w zakresie dyslalii jestem w stanie nauczyć dziecko w ciągu kilku spotkań, w szkole zajmuje często kilka miesięcy. Czy przyczyny upatrywać w obecności rodziców na zajęciach? Myślę, że są też inne czynniki, mające znaczenie. Wydaje mi się, że rodzice, którzy trafiają do poradni są jakby bardziej świadomi, może bardziej „uważniejsi” — w końcu sami zdecydowali o przyjściu z dzieckiem na terapię. Rodzice dzieci szkolnych natomiast nie wykazują już takiego zainteresowania przebiegiem terapii. Logopedę szkolnego traktują jak specjalistę gorszej kategorii, co przekłada się na zaufanie, a to na efektywność terapii. Nie bez znaczenia jest też fakt, że dzieci szkolne mogą sporo rzeczy zrobić same — rola rodziców nie ma już tak wielkiego znaczenia.

PB: Co zyskują rodzice, którzy uczestniczą w zajęciach?

Rodzice nie tylko obserwują zajęcia, ale biorą w niej czynny udział. Łatwiej im potem włączać pewne elementy w codzienne funkcjonowanie, zabawy. Te bezpośrednie spotkania są cenne dla obu stron i zdecydowanie przekładają się na efekty. Niestety ze względu na bardzo małą liczbę godzin, jaką mogę przeznaczyć na terapię, jestem w stanie objąć pomocą tylko niewielką grupę dzieci z dzielnicy (zazwyczaj najmłodsze i najbardziej potrzebujące) i niestety spotkania te, choć prowadzone w formie indywidualnej, nie odbywają się zbyt często – czasami nawet co trzy tygodnie.

PB: Widzę, że przykładasz dużą wagę do współpracy z rodzicami. W jaki sposób kontaktujesz się z rodzicami dzieci objętych terapią w szkole?

KR: Owszem, uważam, że wsparcie rodziców jest bardzo ważne, ale nie o to chodzi, żeby opiekun został terapeutą własnego dziecka — od tego jest właśnie specjalista. W szkole spotykam się z rodzicami na konsultacjach, ale ogromna liczba dzieci w terapii sprawia, że nie jestem w stanie umówić się ze wszystkimi, więc prowadzę tzw. zeszyty logopedyczne, do których wklejam informacje dla rodziców, proste ćwiczenia, które dzieci są w stanie wykonać samodzielnie. Tutaj etap utrwalania trwa zdecydowanie dłużej niż w poradni.

PB: Jak wygląda kwestia pracy w zespole specjalistów w szkole masowej? Czy teamy istnieją tylko na papierze czy może pomoc psychologiczno-pedagogiczna spełnia swoje zadanie?

KR: W szkole łatwiej jest się ze specjalistami spotkać, skonsultować na bieżąco swoje wątpliwości, podzielić się spostrzeżeniami – podczas przerwy, po lub przed zajęciami, często organizowane są też spotkania zespołów, zwłaszcza zespołu ds. integracji, w którego skład wchodzą specjaliści i nauczyciele wspomagający. Nie wiem, czy tak jest w każdej szkole, ale naprawdę cenię sobie współpracę z ludźmi w mojej placówce. Może tak to dobrze działa, bo mamy oddziały integracyjne?

PB: Czy pracując w placówkach oświatowych czujesz się jak nauczyciel, specjalista od mowy (zajęcia logopedyczne nazywane są w końcu w oświacie specjalistycznymi) czy może nie-wiadomo-kto?

KR: W szkole czuję się jak… logopeda <śmiech>, na pewno nie jak nauczyciel, choćby przez to, że mam o kilka godzin więcej w pensum i pracuję godzinę zegarową. Teraz mam szczęście pracować w miejscu, w którym praca specjalistów jest doceniana, ale sporo koleżanek z innych szkół skarży się, że są traktowane jak pracownicy gorszej kategorii. W poradni logopedzi są specjalistami.

PB: Co lubisz w swojej pracy najbardziej?

KR: To chyba najłatwiejsze i zarazem najtrudniejsze pytanie, bo co może powiedzieć osoba, która w wieku 15 lat wiedziała, że zostanie logopedą? <śmiech> Co lubię w swojej pracy najbardziej? Wszystko! Uwielbiam dawać radość dzieciakom, które do mnie przychodzą, cieszy mnie kiedy im się chce, ale rozumiem, kiedy nie mają na coś ochoty albo nastroju. Wspaniale jest móc oglądać świat ich oczami, słuchać, co mają do powiedzenia. Cieszy mnie, kiedy mogę udzielić konkretnej pomocy, przekładającej się na dużo lepsze funkcjonowanie moich podopiecznych i ich rodzin. I lubię w tej pracy też to, że się w niej ciągle uczę czegoś nowego.

Kamila Wójcicka: logopedka z powołania, zafascynowana językiem polskim, regionalizmami (zwłaszcza w wydaniu podkarpackim), także terapeuta uwagi i lateralizacji słuchowej metodą Tomatisa. Prywatnie fanka dwóch kółek, zaczytana w reportażach, jak większość Polaków — zakochana w górach. Od jakiegoś czasu próbuje swoich sił na ściance wspinaczkowej, żeby choć trochę pobyć na wysokościach. Równie chętnie wyjeżdża z Polski, co do niej wraca:)

Kamila Wójcicka — logopedka z powołania, zafascynowana językiem polskim, regionalizmami (zwłaszcza w wydaniu podkarpackim), także terapeuta uwagi i lateralizacji słuchowej metodą Tomatisa. Prywatnie fanka dwóch kółek, zaczytana w reportażach, jak większość Polaków — zakochana w górach. Od jakiegoś czasu próbuje swoich sił na ściance wspinaczkowej, żeby choć trochę pobyć na wysokościach. Równie chętnie wyjeżdża z Polski, co do niej wraca:)

12050909_1274806625872168_1358393965_o

Poradnik świeżo upieczonego logopedy, mimo nazwy, nie dostarczy gotowych rozwiązań, nie rozwikła osobistych dylematów, nie podpowie, którą pójść drogą. Jeśli stanie się natomiast inspiracją do podjęcia własnych zawodowych decyzji, spełni swoją rolę. Nie pretenduję do roli doradcy, nie zamierzam uzdrawiać, nauczać ni wieścić. Przedstawić chcę w sposób subiektywny (!), odwołując się jednakże nie tylko do własnych refleksji, wizję coraz popularniejszego zawodu logopedy. Publikowane w ramach cyku posty stanowić mają w założeniu źródło „natchnienia” zawodowego. Kieruję je głównie do „świeżo upieczonych logopedów”.

napisy

Rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej z 24 lipca 2015 roku w sprawie warunków organizowania, wychowania i opieki dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnych, niedostosowanych społecznie i zagrożonych niedostosowaniem społecznym wiąże się dla wielu z nadzieją na zwiększenie szans edukacyjnych wielu uczniów. Szczególną radość przeżyli rodzice dzieci z autyzmem i Zespołem Aspergera w związku z umożliwieniem  zatrudniania przez szkoły pomocy nauczyciela lub/i asystenta. Mnie lektura wspomnianego rozporządzenia ucieszyła z innego powodu.

MEN zmusza do czytania orzeczeń

Ustawodawca zwraca kilkukrotnie uwagę na konieczność uwzględniania zaleceń zawartych w orzeczeniu. Przy założeniu, że są one sensowne (choć różnie z tym bywa) uczeń ma większą szansę na otrzymanie wsparcia, jakiego naprawdę potrzebuje. W rozporządzeniu pojawia się nawet konkret:

— dla dziecka niewidomego nauka orientacji w przestrzeni i poruszania się oraz nauka systemu Braille’a lub innych alternatywnych metod komunikacji;

— dla dziecka z autyzmem lub zespołem Aspergera zajęcia rozwijające umiejętności społeczne, w tym umiejętności komunikacyjne.

Dlaczego ustawodawca zmuszony był podać taki konkret? Moim zdaniem wynikało to z sytuacji, w których dzieci uczęszczały na konkretne zajęcia tylko dlatego, że akurat takiego specjalistę zatrudniała szkoła. Znam przypadki, kiedy to dzieciom z autyzmem przyznawano zajęcia korekcyjno-kompensacyjne (inaczej mówiąc: uczymy się czytać i pisać), co się nijak, moim zdaniem, miało do ich deficytów.

AAC dla dzieci z afazją

To, co zwróciło moją uwagę, to informacje dotyczące zaleceń dla dzieci z afazją. Minister Edukacji Narodowej zaleca bowiem: dla ucznia niesłyszącego lub z afazją nauka języka migowego lub innych alternatywnych metod komunikacji.

I tu się pojawia termin alternatywne metody komunikacji, budzący strach rodziców i co niektórych specjalistów (nawiasem mówiąc tylko tych, którzy wiedzę o nich opierają na błędnych przekonaniach i stereotypach, czymś na kształt wiedzy ludowej, a nie badań naukowych). Wspomaganie komunikacji jako sposób wspierania nauki mowy może ją skutecznie przyspieszyć (potwierdzeniem są badania Bukhart, Acredolo, Millar, Light, Schlosser, Wendt i in.,  por. Alina Smyczek, Wykorzystanie znaków Makatonu przez terapeutów i rodziców we wczesnym wspomaganiu rozwoju, [w] Bogusława Beata Kaczmared (red). Makaton w rozwoju osób ze złożonymi potrzebami komunikacyjnymi, Kraków 2014), wyeliminować niektóre zachowania agresywne powstałe z powodu bycia niezrozumianym czy wesprzeć poczucie wartości dziecka. Pozwoli ponadto na lepsze wykorzystanie potencjału poznawczego.

Nieuzasadnione obawy, błędne przekonania i teorie, których nie ma

„Badacze i praktycy twierdzą zgodnie, że wszelkie formy AAC nie są i nie mogą być traktowane jako opcje ostateczne, kiedy wszystkie inne „rodzaje terapii” już zawodzą.” (Alina Smyczek, dz. cyt. s. 46)

Alina Smyczek podkreśliła zgodność badaczy i praktyków w sprawie AAC, czym dała do zrozumienia, że inne zdanie w tej kwestii mają jedynie ci, którzy z komunikacją alternatywną i wspomagającą nie mają nic wspólnego. Obawy okazują się w świetle badań nieuzasadnione.

„Nie ma żadnych badań czy teorii naukowych, które dowodziłyby jakichkolwiek negatywnych konsekwencji stosowania metod AAC” (Bogusława Beata Kaczmarek za: Jolanta Kazanowska, Wykorzystanie gestów systemu Makaton we wspomaganiu komunikacji i rozwoju mowy dzieci niemówiących, [w:] B. Kaczmarek (red.), dz.cyt.)

I tutaj od razu dopowiem: poglądy (dotyczące negatywnego wpływu AAC na rozwój mowy) osób, będących autorytetami w wielu dziedzinach z uwagi na zajmowane stanowisko naukowe, NIE odnoszą się do żadnych badań czy choćby teorii naukowych, co najwyżej osobistego widzimisię, ewentualnie śmiem uważać.

Znajoma psycholog podzieliła się ze mną informacją, że dla jej wykładowców na studiach  oczywistym było, by dzieci mało mówiące wspierać alternatywną bądź wspomagającą komunikacją i dlatego dziwią ją dyskusje logopedów w tym temacie.

W jaki sposób AAC wspiera rozwój mowy?

Pod terminem AAC mieści się mnóstwo metod — opierają się najczęściej na obrazkach (forma graficzna) lub gestach. Te drugie mają niewielką przewagę z uwagi na to, iż do ich używania wystarczą ręce — co w praktyce nie jest jednak wystarczające (trudności w nauce mogą dotyczyć małej sprawności manualnej, niskiej zdolności do naśladownictwa itp.).

Na przykładzie stosowania gestów przedstawię krótko korzystny na rozwój mowy wpływ AAC (szerzej odniosę się do tematu w osobnym poście).

 Badania Goldin-Meadow dowodzą, że gesty budują w umyśle struktury systemowe takie jak mowa.

„Budowanie w umyśle systemowych struktur komunikacji w wyniku używania gestów jest możliwe, ponieważ te same obszary mózgu przetwarzają mowę (język) i gesty służące komunikacji. Lewa półkula mózgu wyspecjalizowana do przetwarzania informacji lingwistycznych, a nie przestrzennych, traktuje gesty na równi ze słowami. (Goldin-Meadow, [za:] Jolanta Kazanowska, dz.cyt)

Badania Rowe i Goldin-Meadow dowodzą ponadto, że: „im więcej gestów używają do komunikacji dzieci w drugim roku życia, tym większy zasób słownictwa mają w wieku trzech i pół lat.” (Rowe, Goldin-Meadow, [za:] Jolanta Kazanowska, dz.cyt., s. 70).

Nie wiem, czy są badania, odnoszące się bezpośrednio do wpływu AAC na rozwój mowy dzieci z afazją. Są natomiast takie, w których ocenie poddano osoby dorosłe. Wyniki wskazują na znaczącą poprawę zdolności nazywania dzięki terapii gestowej ((Rodriguez, Raymer, Rothi, [za: Małgorzata Rutkiewicz-Hanczewska, Komunikacja niewerbalna w afazji oraz sposoby jej wspomagania systemem Makaton jako forma terapii językowej, [w:] B. Kaczmarek, dz.cyt.)

Jakaż wielka jest moja radość z tego powodu, iż zasadność użycia AAC w terapii dzieci z afazją została dostrzeżona i zapisana w Rozporządzeniu MEN. Logopedzi zostali zobligowani bowiem do wprowadzenia AAC jako praktyki uznanej za standard, coś wręcz oczywistego: dla niewidomego alfabet Braille’a, a dla afatyka AAC.

1 10394

wizerunek-logopedy

Współczesny człowiek, trapiony osobistymi refleksjami, nie szuka pomocy u przyjaciela, nie otwiera mądrych ksiąg, ale zawsze chętnie ufa Internetowi, co — niestety — miewa swoje konsekwencje. Ja sama, mimo polonistycznego wykształcenia, chętniej włączam przeglądarkę internetową niż zakurzone na półkach słowniki. Pisanie tego postu zaczęłam zatem od sprawdzenia, co na temat mojego (naszego) zawodu „mówi” Internet.

Wujek Google — podpowie, poradzi, pogłaszcze i zdradzi

Przeglądarka Google pod hasłem „logopedia” podpowiedziała mi studia, następnie ćwiczenia, znane miejsce ze zbiorem gotowców, a na deser czasopismo.

google

https://www.google.pl/?gfe_rd=cr&ei=wf-OVc-yEYaFVP6XgeAK&gws_rd=ssl#q=logopedia&start=10 [dostęp: 27 czerwca 2015 r.]

Nieusatysfakcjonowana uzyskanymi informacjami, zmieniłam zapytanie na: „logopedia i co”, a przeglądarka sama podpowiedziała słowo „dalej”, dając mi do zrozumienia, że wątpiących przede mną było wielu. Co gorsza — nie tylko sami specjaliści, ale i — niestety — rodzice szukają w Sieci odpowiedzi na dręczące pytania. I jedni, i drudzy udzielają się na forach logopedycznych — tych otwartych (dostęp dla wszystkich) i zamkniętych. Moje wycieczki po tego typu miejscach zrodziły przerażenie w związku z odkryciem, jaki wizerunek logopedy jest tam kreowany.

Forum internetowe siedliskiem złych mocy (czarny PR)

Przeczytałam na jednym z forum wypowiedź rozgoryczonej mamy, która w akcie rozczarowania terapią swojego dziecka, dzwoniła nawet do Polskiego Towarzystwa Logopedycznego dopytywać o kompetencje logopedów. Bardziej przeraziły mnie odpowiedzi samych logopedów. Utwierdziły mamę w przekonaniu, że logopeda logopedzie nierówny, a właściwie to lepiej żadnemu nie ufać. Sami logopedzi zapracowali na wizerunek swojego zawodu — wzajemnym oskarżaniem się o brak kompetencji, podważaniem decyzji innych specjalistów i otwartym przyznawaniem się do swojej niewiedzy na forach internetowych. Wypowiedzi w stylu: O matko, skończyłam logopedię, zaczynam pierwszą pracę, jestem przerażona, co robić? naprawdę nie są pojedyncze.

Internauta Yellow papilon pisze:

 nasz zawód się… zeszmaca, że tak dosadnie napiszę”, a przyczynę takiego stanu rzeczy upatruje w „otwieraniu logopedii na każdej uczelni” (http://forum.gazeta.pl/forum/w,25986,133885824,,kwalifiacje_logopedow_wazne_info_dla_rodzicow_.html?v=2 [dostęp: 11 sierpnia 2015 r.]).

Rodzic komentuje zachowanie logopedów na forum następująco:

sami sie wyzywają, obrażają innych terapeutów, nie znaja swoich kwalifikacji. Ludzie!! ja sie tam poczułam jak wśród oszołomów.”  (pisownia oryginalna)(http://forum.gazeta.pl/forum/w,25986,133885824,,kwalifiacje_logopedow_wazne_info_dla_rodzicow_.html?v=2 [dostęp: 11 sierpnia 2015 r.])

Internautka, podpisująca się nickiem maja_sara, tak ocenia kolegów po fachu:

„[Forum] pokazuje czarno na białym, jakimi matołami są logopedzi. Jeśli zaglądają tam rodzice, poszukujący pomocy dla swoich dzieci, to mają od razu wyrobione o nas zdanie. Błędy na błędach. Ortograficzne, gramatyczne, stylistyczne. […] Pytania (logopedów!!) typu „pomocy, nie wiem co robić!”, kłótnie, wzajemne animozje, nieumiejętność szukania samemu podstawowych informacji o uczelniach, książkach, autorach. Tam świat logopedów jawi się jako świat wtórnych analfabetów.  (http://forum.gazeta.pl/forum/w,25986,130837137,,studia_podyplomowe_rozczarowanie.html?v=2 [dostę[: 27 czerwca 2015 r.])

Realizm ankietowanych

Tymczasem logopedzi, którzy odpowiedzieli na moją ankietę, nie prezentowali rozczarowania swoimi studiami. Na zagadnienie Oczekiwania w stosunku do swojej przyszłości w zawodzie logopedy a rzeczywistość deklarowali neutralne bądź pozytywne emocje.

W zasadzie to sama specyfika pracy logopedy, której doświadczyłam, pokrywa się z moimi wcześniejszymi wyobrażeniami.” Helcia (UMCS)

Rzeczywistość pozytywnie mnie zaskoczyła. Nie przypuszczałam, że w tak szybkim tempie można rozwinąć skrzydła w tym zawodzie. Początki zawsze bywają trudne i wymagają ogromnego zaangażowania, ale pierwszy zadowolony z terapii rodzic – pociąga za sobą lawinę kolejnych, będąc lepszą reklamą niż najpiękniejszy plakat czy ulotka ;)” Paulina Socha (Uniwersytet Rzeszowski)

Po studiach nie bardzo wiedziałam jak zabrać się do pracy. Rynek jest przesycony logopedami. Postanowiłam być specjalistą w jednej, wyjątkowej dziedzinie, którą kierowałam się dopierając tematykę dodatkowych szkoleń i kursów. Karolina (AJD Częstochowa)

Rzeczywistość i oczekiwania są zbliżone.” Ankietowany (UMCS)

Głos z katedry

Swoje zdanie na temat jakości wiedzy logopedów wyraziła Elżbieta Stecko, wskazując na „konieczność współpracy, rozszerzania horyzontów, intensywnego i nieustannego rozwoju własnych umiejętności, albowiem jest to jedyna droga do podniesienia prestiżu naszego zawodu, a logopedii przyznania statusu nauki.” (E. Stecko, Zaburzenia mowy u dzieci – wczesne rozpoznawanie i postępowanie logopedyczne, Warszawa 1996, s.10) Wypowiedź ta dowodzi pośrednio pewnego kompleksu logopedów wobec lekarzy w związku z niewystarczającą wiedzą medyczną. Książka, w której zawarła Stecko przytoczoną myśl, wydana była 19 lat temu. Myślę, że od tego czasu sytuacja uległa poprawie, przy czym nie na tyle, by rady badaczki straciły na aktualności. Warto je, moim zdaniem, przytoczyć:

„Logopeda powinien prezentować wysoki poziom wiedzy teoretycznej i umiejętności praktycznych oraz umieć je przedstawić w sposób przekonujący partnerów [neurologów, psychiatrów, specjalistów chorób metabolicznych, psychologów, ortodontów, biochemików – przyp. mój]. Możliwość analizy wyników badań klinicznych oraz syntezy prowadzącej do sformułowania diagnozy logopedycznej jest warunkiem sine qua non wejścia do zespołu specjalistów.” (E. Stecko, Zaburzenia mowy u dzieci – wczesne rozpoznawanie i postępowanie logopedyczne, Warszawa 1996, s.10)

Forumowicze, ankietowani i blogerzy — trzy typy ludzi?

Wizerunek logopedy wykreowany na forach internetowych jest mało pozytywny. Ukazuje specjalistę od mowy jako osobę niekompetentną, a przy tym zarozumiałą. Czytając wypowiedzi Internautów początkujący logopeda wyciągnąć może wniosek, że nie ma co liczyć na współpracę, wzajemną wymianę doświadczeń czy jakąkolwiek formę pomocy ze strony starszych stażem kolegów.

Inny wydźwięk mają już wypowiedzi osób ankietowanych, którzy poświęcili czas na wypełnienie mojej (długiej!) ankiety. W nich nie ma jadu i złości. Samo wypełnienie ankiety dowodzi specyficznych cech osobowościowych, warunkujących pozytywne postrzeganie świata.

Najbardziej pozytywny wizerunek logopedów budują, w moim odczuciu, blogerki-pasjonatki (zabijcie mnie, ale blogującego logopedy nie znam), dzielące się wiedzą i pomysłami, a nawet autorskimi pomocami.

Myślę, że logopedzi udzielający się na otwartych forach, ankietowani oraz blogerzy prezentują trzy odmienne typy ludzi. Ci pierwsi, aż chce się napisać – od czarnego PR-u — budzą negatywne emocje. Ankietowani nie okazywali wielkiego entuzjazmu, ale rzeczowe opanowanie, realizm i zdrowy rozsądek. Hurraoptymistyczni bywają blogerzy, ale ci rekrutują się zazwyczaj wśród pasjonatów. Wypowiedzi wszystkich trzech grup — bez względu na stylistykę — ukazują potrzebę nieustannego dokształcania. Taką konieczność dostrzega również Elżbieta Stecko, pełniąca w moim zestawieniu rolę przedstawiciela akademickiego.

Wnioski dla początkującego „logopedziny”

1. Warto wiedzieć, do jakiej wkracza się grupy zawodowej. Jest wówczas szansa na świadome przełamywanie stereotypów.

Nawiasem mówiąc zastanawiam się: w czym upatrywać przyczyny faktu, że tacy, na przykład, lekarze rzadko podważają nawzajem swoje kompetencje i raczej „trzymają sztamę”, a tymczasem logopedom bliżej do nauczycieli — jeden o drugim nie powie nic dobrego. Czy jest to kwestia prestiżu zawodu (bądź jego braku) czy może osobowości, która przyczyniła się do wykonywania takiego a nie innego zawodu?

2. Wiedząc, jaki wizerunek logopedy wykreowano w Internecie, można — w ramach refleksji  zawodowej — określić: jaki będę? albo jaki na pewno nie będę? 

3. Otwarte fora internetowe lepiej omijać szerokim łukiem. Osoby, które mają czas (i energię, i motywację itd.) na pisanie niekonstruktywnych komentarzy, posiadać muszą cechy, które determinują ich „czarnopijarowe” zachowania. Nie interesowałoby Cię ich zdanie w życiu realnym, po co więc tracić czas na czytanie ich opinii w Internecie?

4. Najważniejszym wnioskiem i zarazem podsumowaniem rozważań na temat wizerunku logopedy niech będą rady ankietowanego (nie bez znaczenia – mężczyzny):

„Nie dajcie się zwariować i czytajcie książki zamiast postów 😉 Oczywiście to pewne uogólnienie, dobry post nie jest zły, ale czasem złe ziarno sieje w duszy młodego, biednego logopedziny. A dla starych logopedów — więcej pokory, mniej ciśnienia. Jo!” 

patrycja

Poradnik świeżo upieczonego logopedy, mimo nazwy, nie dostarczy gotowych rozwiązań, nie rozwikła osobistych dylematów, nie podpowie, którą pójść drogą. Jeśli stanie się natomiast inspiracją do podjęcia własnych zawodowych decyzji, spełni swoją rolę. Nie pretenduję do roli doradcy, nie zamierzam uzdrawiać, nauczać ni wieścić. Przedstawić chcę w sposób subiektywny (!), odwołując się jednakże nie tylko do własnych refleksji, wizję coraz popularniejszego zawodu logopedy. Publikowane w ramach cyku posty stanowić mają w założeniu źródło „natchnienia” zawodowego. Kieruję je głównie do „świeżo upieczonych logopedów”.

dwulatek

Liczne artykuły internetowe podają w zgrabnych tabelkach zestawienie ilości słów, którymi operować powinno dziecko na różnych etapach swojego życia. Takie liczby wyglądają jasno i przejrzyście, rodzic nawet nie śmie z nimi dyskutować – ktoś to w końcu zbadał. Czy liczbom należy wierzyć? Czego nie mówią logopedzi? Odpowiem na przykładzie zasobu słownictwa dwulatka.

10 a może 300? Ile słów powinien mówić dwulatek?

Słowa, o jakich myślą logopedzi, to wszelkie „twory” głosowe, którymi dziecko nazywa stale jakieś obiekty, ludzi czy zjawiska. Przykładowo, jeśli na określenie wody używa dwulatek konsekwentnie sylaby [bu], uważa się, że jest to już słowo.

Wyobraźmy sobie takiego dwulatka: sprawnie już chodzi, samodzielnie je, ma swoje ulubione zabawy i gada. Ile używa słów? Jeden logopeda powie, że 300, inny natomiast, że 500, a są i tacy, którzy uważają, że w normie będzie 30. Cóż za rozbieżność — i to o niej logopeda rodzicowi zwykle nie wspomina.

Sprawdźmy źródła powszechne. Niech będzie Wikipedia. W artykule „Rozwój mowy” w części „Opóźnienia w rozwoju mowy” serwis podaje: „Rodziców powinno zaniepokoić, gdy dziecko w wieku: 2 lat wymawia zaledwie 3-4 słowa, a tworzone zdania nie są dwuwyrazowe […]”

Hmmm… niepokojące są 3-4 słowa. A Internety straszą, że patologią jest 200.

Zajrzyjmy do mądrych ksiąg.

„[…] w słowniku czynnym dwulatka jest około 30 słów.” (Alina Smyczek, Zastosowanie wspomagających i alternatywnych metod komunikacji (AAC approache)  w terapii małych dzieci zagrożonych poważnymi zaburzeniami w porozumiewaniu się, [w:] Jacek J. Błeszyński (red.), Alternatywne w wspomagające metody komunikacji, Kraków 2008, s.67)

Wygląda całkiem realnie. Sięgnijmy  dalej:

„Przed ukończeniem 2. roku życia, w momencie znajomości średnio 50 słów dzieci zaczynają łączyć ze sobą proste słowa w zdania dwuwyrazowe.” (Agnieszka Lasota, Świat gestów i symboli, Kraków s. 32)

Nie ma tragedii – pomyśli rodzic – tyle, to się można doliczyć.

Czytajmy  dalej, jeszcze trochę tych książek na półce mam:

„Najogólniejszym kryterium prawidłowego rozwoju mowy dziecka 3-letniego jest fakt mówienia przez nie zdaniami, umiejętność posługiwania się formami pytajnymi i przeczącymi zdań oraz czynne opanowanie podstawowego zasobu słownictwa — co najmniej 250, średnio około 900 słów” (Małgorzata Fechner, Wychowywanie dzieci z zaburzeniami mowy, [w:] Irena Obuchowska (red.) Dziecko niepełnosprawne w rodzinie,  Warszawa 2008, wyd. 5,  s. 494 powołanie na badania R.S. Paine, T.E. Oppe z 1974 roku)

Wniosek: skoro prawidłowo rozwijający się trzylatek może używać 250 słów, to od dwulatka Małgorzata Fechner wymagać 500 nie będzie.

Nie ilościowo a jakościowo opisuje wymagania wobec dwulatka Jacek Kielin. Analizując „Profil osiągnięć ucznia”, dowiadujemy się, że dwulatek powinien już nazywać znajome osoby i przedmioty, wymieniać z nazwy kilka posiłków, podać swoje imię, zapytany, czy czegoś chce, odpowiedzieć twierdząco słowami. Umiejętności te wchodzą bowiem w zakres tego, co powinno dziecko opanować w końcu drugiego roku życia. Mając na myśli dwulatka, wyobrażamy sobie raczej takie, które jest w trzecim roku życia (skończyło dwa lata, jest w trakcie trzeciego roku, który zakończy się wraz z trzecimi urodzinami). Taki zatem dwulatek na początku trzeciego roku życia używa słowa „siusiu” (lub innego sygnalizującego potrzebę fizjologiczną), wyraża prośbę słowem „chcę”, łącząc je z innym wyrazem (np. Chcę pić), a niedługo potem na pytanie „gdzie” odpowie wyrażeniem przyimkowym, np. na stole. (Jacek Kielin, Profil osiągnięć ucznia. Przewodnik dla nauczycieli i terapeutów z placówek specjalnych, Gdańsk 2002)

Jest dobrze. Patologii powszechnej nie będzie. Ale szukam dalej.

Podręcznik akademicki „Psychologia rozwoju człowieka” pod redakcją Janusza Trempały (Warszawa 2012) podaje, że: „Dzieci zaczynają używać pierwszych słów około 12 miesiąca (między 9 a 24 miesiącem), a ich słownik czynny w wieku 16 miesięcy wynosi 55 słów, w 23 miesiącu — 225 słów, w 30 — 573, co oznacza dziesięciokrotny wzrost w okresie 14 miesięcy (Fenson i in. 1994) Różnice indywidualne są w tym okresie znaczące, słownik czynny dziecka w wieku 2 lat może wynosić od 10 do ponad 500 słów (Bates, Devescovi, Wulfeck 2001). [s. 193]

Wniosek: studenci psychologii uczą się, że przedział słów dla dwulatka obejmuje tak szeroki zakres jak 10 — 500, co jest normalnym zjawiskiem, nie jakąś patologią.

Aż tu nagle…

…skrzykują się logopedzi w Internecie, ogłaszają akcję 272 Słowa, zapraszając na darmowe konsultacje.  Na swojej stronie umieszczają informację: „Zdrowy, niezaburzony dwulatek mówi około 300 słów.”, powołując się przy tym na autorów, takich jak np. Kaczmarek czy Zarębina. Czy akcja jest zła? Bynajmniej! Cieszę się, że taka powstała. Nie podoba mi się tylko odwołanie do liczby, która jest podejrzana w świetle innych źródeł niż te podawane przez inicjatorów akcji.

I tutaj rodzi się zasadnicze pytanie-zagadka: jak to się dzieje, że jeden badacz pisze o tym, że dwulatek ma prawo mówić 30 słów, kiedy inny upiera się przy 300 czy nawet 500? A może to nie badacz się upiera?

Refleksja nad sposobami przeprowadzania badań nad zasobem słownictwa dzieci

Zastanówmy się: w jaki sposób prowadzono badania, kto notował owe słowa, jakie kryteria przyjął, i – co najważniejsze – ile zbadał dzieci?

Józef Porayski-Pomsta w artykule ”Zagadnienie periodyzacji rozwoju mowy dziecka” („Logopeda” 2009 nr 1(9)) charakteryzuje wybrane sposoby tworzenia podziałów rozwoju mowy. Tradycyjne (przedstrukturalistyczne) periodyzacje opierały się na zbieractwie. Badacz-naukowiec chodził z dzienniczkiem za swoimi dziećmi i zapisywał wszystkie usłyszane słowa. Badania takie obejmowały zatem dzieci z rodzin inteligenckich! Takie oto dzieci (w liczbie czterech) zbadał Leon Kaczmarek, któremu średnia liczba używanych przez dwulatka słów wyszła taka że ohoho. Czy można robić uogólnienia na cały kraj z badań nad stale stymulowanymi dziećmi pierwszego w Polsce logopedy?

Potem były periodyzacje strukturalistyczne. Techniki zbierania materiału: zbieractwo plus — jak podaje Porayski-Pomsta „dokładna i systematyczna analiza”. Któż reprezentuje ten nurt? Otóż Maria Zarębina, która mając do dyspozycji troje (powtórzę: TROJE) dzieci uzyskała dla dwulatka wynik 500 słów. Ku pokrzepieniu serc rodziców mało gadających chłopców dodam, że badane przez Zarębinę dzieci – dwie dziewczynki i jeden chłopiec — pod koniec pierwszego roku życia gadały jak następuje:

Chłopiec – 32 słowa

Dziewczynka nr 1 – 118

Dziewczynka nr 2 – 178.

Około 24 miesiąca życia chłopiec używał już 731 słów, co daje przyrost ponad dwudziestokrotny (dogonił baby!), a dziewczynka nr 1 — 623 (przyrost ponad pięciokrotny), druga — 837 (przyrost prawie pięciokrotny). [za: Prayski-Pomsta]

Nadzieja na nowe liczby

Myślę, że badania, jakie prowadzi obecnie Magdalena Smoczyńska, będą bardziej wiarygodne niż dotychczasowe podejmowane przez innych w zakresie oceny ilościowej zasobu słownictwa. Obejmować będą bowiem dużą liczbę dzieci. To, co mnie zastanawia to polecenie wypełnienia kwestionariuszy przez rodziców (nawiasem mówiąc — sama taki wypełniłam trzykrotnie w określonych odstępstwach czasu). Rodzice mają bowiem tendencję do zawyżania umiejętności swoich dzieci. Zakładam, że większość z nich zakreśli więcej słów niż powinna i wcale nie zrobi tego w złej woli. Idealnym rozwiązaniem nie byłoby również spisywanie słów przez samego badacza, bo dzieci nie zachowywałyby się przy nim naturalnie.

Ponadto badanie nie zakłada spisywania wszystkich używanych przez dziecko słów, ale wybrania używanych z przedstawionej listy. Co więcej — rodzice, którzy zechcą wypełnić kwestionariusz (wykazując się przy tym zaangażowaniem i poświęcając swój czas na refleksję) charakteryzować  się będą określonymi (specyficznymi?) cechami. Taka teza pozwala przypuszczać, że dzieci takich „zainteresowanych” rodziców będą mówić „ładniej”. Zebrane dane pozbawione będą liczb dotyczących dzieci, których rodzice są w mniejszym stopniu zainteresowani ich rozwojem bądź na tyle zapracowani, że na wypełnienie wysłanej pocztą ankiety (a trzeba ją jeszcze odesłać!) nie znaleźli już czasu.

Mnie nasuwa się następujący wniosek: nie tak łatwo zbadać zasób słownictwa małych dzieci (czytaj: ustalić sztywnych norm), co samo w sobie powinno być przesłanką do ostrożnego traktowania publikowanych gdzieniegdzie liczb.

Refleksja, za którą zlinczują mnie logopedzi

Uważam za niewłaściwe powoływanie się na normy podane przez jakiegoś badacza, bez poinformowania rodzica o skrajnie różnych zdaniach innych naukowców. Nawet jeśli przyjmuje się koncepcję jednego, uczciwość wymaga podania do informacji istnienia innych teorii, zwłaszcza w przypadku słownictwa wyrażanego liczbami w sytuacji tak skrajnych wyników. Do tabelek i liczb warto podejść sceptycznie i zastanowić się: jak to zostało zbadane? W przypadku słownictwa uważam za zasadne uwzględnienie

  1. Względnej chronologii rozwoju, tj. faktu, że „każde dziecko dojrzewa do określonego stadium rozwojowego w różnym, właściwym dla siebie czasie” [Porayski-Pomsta, dz. cyt. s. 10]
  2. Jakościowej (a nie ilościowej na podstawie jakichś tabelek) analizy umiejętności komunikacyjnych. Nie tylko zasób słownictwa decyduje bowiem o efektywnym komunikowaniu się, ale wiele innych czynników, które warto wziąć pod uwagę. Jeśli dziecko z autyzmem wymawia choćby 900 słów, ale nie służą one celom praktycznym, to jakaż jest ich wartość?

Liczby są dobre, jeśli służą dobrym celom. Normy potrzebne są — trzeba się przecież do czegoś odnieść — ale pożądany w ich korzystaniu jest również sceptycyzm i  zdrowy rozsądek.

Skąd moje oburzenie? Nie spotkałam dwulatka, który posługuje się 500 słowami. Kiedy ośmieliłam się podzielić tym faktem na forum logopedycznym, dowiedziałam się, że skoro przychodzi do mnie patologia, to mam prawo nie znać. A ja się pytam: gdzie się ukrywa ta norma, bo chyba tylko w książce. Pojedyncze przypadki pięknie mówiących dwulatków (i to zazwyczaj dziewczyn) nie mogą dyktować norm.

Czy mamy na siłę równać dzieci do podejrzanych tabelek czy dać im prawo do rozwoju w swoim tempie? Nie chodzi o to, że wpisuję się w nurt „wyrośnie z tego”, ale staram się popatrzeć na to obiektywnie. Norma nie może być mniejszością.

Mało mówiący dwulatek może mieć trudne życie, kiedy nie jest rozumiany. Wspierać go można — dla jego zdrowia psychicznego dostarczyć repertuar gestów (dzieci, które ich używają, zaczynają mówić szybciej! por. Lasota, dz.cyt.) i/lub zmienić zachowania komunikacyjne rodzica (Czy rodzic czeka na odpowiedź? Czy nie zagaduje dziecka? itd.) — ale po cóż od razu doszukiwać się patologii?