Inne

1 36589

 „Postaw na fluor” – w ten sposób jeden z portali dla rodziców reklamował pasty do zębów dla dzieci. Tymczasem to, co stomatolodzy mówią na temat dobroczynnego działania fluoru, sprzeczne jest z wiedzą z zakresu toksykologii i chemii. Szukając odpowiedzi na pytanie o to, czym bezpiecznie czyścić dzieciom zęby, postanowiłam porozmawiać z chemikiem, profesorem Politechniki Rzeszowskiej, dr hab. inż. Przemysławem Saneckim.

Patrycja Bilińska: Panuje powszechne przekonanie, jakoby fluor, stanowiący dodatek do wody pitnej, past do zębów czy płynów do płukania ust, był magiczną substancją, dzięki której zęby są chronione przed próchnicą. Tymczasem z punktu widzenia chemii czy toksykologii kwestia ta wygląda zaskakująco inaczej. Czym jest ów fluor?

Przemysław Sanecki: To przekonanie to tylko efekt oszukańczej propagandy o fatalnych konsekwencjach zdrowotnych. W ten sposób korporacje pozbywają się toksycznego odpadu przemysłowego i jeszcze na tym zarabiają. Fluor, ściślej anion F to silna neurotoksyna, której działanie zaznacza się już przy stężeniu 0,5 ppm (1 ppm to jedna część na milion), co potwierdzają tysiące prac naukowych. Nauka sobie, a polityka i nachalna reklama korporacji, wspierana finansowaną przez nich pseudonauką, sobie. Anion fluorkowy jest jak pocisk: niewielki, agresywny o silnym ładunku ujemnym, wypiera lub wiąże istotne dla organizmu składniki, jak np. magnez. Dezorganizuje w ten sposób, między innymi, gospodarkę hormonalną.

Jaki wpływ ma fluor na mózg?

Fatalny wpływ. Spowalnia reakcje, pełni rolę konia trojańskiego przy infekowaniu mózgu aluminium. Sprawia, że ludzie stają się powolni, apatyczni i posłuszni, podatni na manipulacje. Obniża inteligencję (IQ), zwłaszcza dzieci. Uszkadza szyszynkę. Większe dawki rzędu kilku gramów powodują szybką śmierć wskutek rozkładu hemoglobiny krwi i uduszenia. Na podobnej zasadzie działa cyjanek. Fluor uszkadza także trzustkę, a cukrzyca spowodowana fluorem występuje już u dwunastolatków.

Interesują mnie historyczne początki wmawiania społeczeństwom dobroczynnego działania fluoru na zęby. Jak doszło do tego, że zaczęto go dodawać do wody?

Do II Wojny Światowej była to w pełni trucizna i neurotoksyna. I jest nią nadal według każdego podręcznika toksykologii. Po II WŚ, od 1946 roku, stopniowo z trucizny zrobiono z tego środek leczniczy rzekomo uszczelniający szkliwo, a tak naprawdę je niszczący. Ta zabójcza ideologia osiągnęła swoje apogeum kilkanaście lat temu. Dzięki pasji i talentom szeregu badaczy, także w Polsce, ten mit jest skutecznie obalany.

Jak ocenia Pan jakość past do zębów dostępnych na polskim rynku?

W handlu są wreszcie pasty bez fluoru, bo producenci nie mieli innego wyjścia. Klienci zagłosowali nogami. Internet, powszechny dostęp do informacji, zrobił swoje. Widoczne na półkach pasty bez fluoru to dopiero pierwszy najważniejszy etap. Drugi etap to eliminacja past zawierających SLS, detergenty, sacharynę i glicerynę, bo i one nie są dobre. Co pozostanie: niewiele past. Ale mamy naprawdę pewne i skuteczne inne środki.

Gliceryna w pastach, także w tych bez fluoru, to prosty chwyt działający szczególnie na kobiety, zwłaszcza młode. Taka pasta po umyciu daje uczucie gładkości zębów wyczuwalne językiem. Jest traktowana jako lepsza od tego środka, co takiego odczucia nie daje. Tymczasem powleczone gliceryną zęby nie przyjmują odbudowy w postaci naturalnej remineralizacji. Szkliwo ulega wypłukaniu.

Czym jest fluoroza?

Generalnie każda fluoroza to zastępowanie naturalnych hydroksyapatytów kruchymi i twardymi fluoroapatytami. Są dwa rodzaje fluorozy: zębowa i kostna. Fluoroza zębowa wizualnie zaczyna się od białych plam pochodzących od fluorku wapnia, takie niby wybielanie. Potem plamy żółkną, brunatnieją i zaczynają się ubytki: czyli próchnica fluorowa spowodowana pastą. Na nią może się nałożyć próchnica „normalna” wywołana cukrem i węglowodanami oraz wynikającym stąd zakwaszeniem. Jeśli jest brak witaminy C, to odsłaniają się szyjki zębowe, a to właśnie początki szkorbutu – dość powszechne zjawisko.
Fluoroza kostna z kolei powoduje kruchość i łatwe pękanie kości długich. Przy okazji zaburzona jest synteza kolagenu.

Co – w kontekście współczesnej wiedzy na temat fluoru – mógłby Pan powiedzieć na temat zabiegów fluoryzacji w szkołach?

To skandal i zbrodnia na dzieciach, zwłaszcza wobec powszechnego skażenia środowiska i żywności fluorem. I nabijanie kieszeni amoralnym lobbystom i korporacjom. Tu rodzice muszą wykazać się rozumem, wiedzą i charakterem i to zablokować. W Gdańsku, najbardziej skażonym fluorem mieście w Polsce gdzie fluor jest w wodzie i powietrzu, dzieci są poddawane terrorowi fluoryzacji. Ignorancja służb medycznych w kwestii fluoru jest porażająca.

Jeśli nie pasty, to co? Czym najbezpieczniej czyścić zęby?

Szczoteczką i wodą. Jako dodatek najlepszy jest czysty kwaśny węglan sodu (bez aluminium). Prosty, tani, skuteczny. Jeśli jego resztki pozostaną po umyciu to bardzo dobrze. Lekka alkalizacja dziąseł sprawia, że jeśli nawet pozostaną resztki jedzenia i bakterie na nich żerujące, to nastąpi alkalizacja kwasów przez bakterie wytwarzanych i szkliwo nie zostanie naruszone. Jeszcze lepszy, ale trudniej dostępny, jest kwaśny węglan potasu bo wzbogaca organizm w potas, często nieco deficytowy. Do czyszczenia zębów jest także dobra woda utleniona o stężeniu poniżej 3%, od czasu do czasu. Przy okazji dezynfekuje szczoteczkę. Jean-Marc Dupuis, założyciel newslettera Poczta Zdrowia poleca do czyszczenia także węgiel drzewny (aktywny) odpowiedniej czystości: ma wybielać zęby. Poza tym stan zębów i dziąseł bardzo poprawia żucie oleju (słonecznikowego, kokosowego lub innego roślinnego) przez kilkanaście minut aż do wytworzenia emulsji ze śliną, którą się potem wypluwa. Sposób znany w medycynie naturalnej.

Jak przeprowadzić detoksykację?

Nie trzeba robić specjalnej detoksykacji, lecz jedynie nie blokować naturalnej mineralizacji. Po prostu wyrzucić wszystkie pasty, nawet te bez fluoru, bo zawierają glicerynę blokującą mechanicznie naturalną remineralizację szkliwa przewidzianą przez naturę. Remineralizacja wymaga słabo alkalicznego środowiska, które zapewnia zdrowa ślina, soda oczyszczona i brak kwasów pochodzących z metabolizmu cukrów. Trzeba jedynie dbać o dostateczny poziom magnezu i krzemu w organizmie, a można te składniki podawać także przez skórę.
Z wód mineralnych tylko te o niskiej zawartości fluoru, nie więcej niż 0,5 ppm, najlepiej 0,05 ppm. Unikać tzw. wody mineralnej alkalicznej o dużej zawartości fluoru równej 1,28 ppm. Wystarczy przeczytać etykietę.

Jak uniknąć kamienia nazębnego?

Kamień nazębny to niewłaściwie skierowana remineralizacja zębowa, gdzie sole wapnia osadzają się u nasady zębów i obsuwają dziąsła w dół. Zęby mają być czyste, lekko szorstkie, gotowe na przyjęcie regenerujących soli wapnia. Jeśli są pokryte gliceryną z pasty np. na noc, to warstwa naprawcza na nich się nie osadzi. Osadzi się za to na szorstkiej krawędzi szkliwa z fatalnym skutkiem kamienia, najczęściej u nasady przednich zębów.

Jak utrzymać zdrowe zęby do końca długiego życia?

 Czyścić zęby tylko szczoteczką, wodą i sodą oczyszczoną. I dieta: możliwie niskowęglodanowa, bez cukru, słodkich kolorowych napojów, wypieków, wafelków, dżemów i innego chemicznego świństwa. Za to sporo dobrych tłuszczów i olejów, niskoskrobiowych jarzyn, wartościowych bezglutenowych nasion. Owoce słodkie też nie są dobre. I naturalna witamina C w dużych dawkach, aby dziąsła poszły w górę i przykrywały dół zębów. To naprawdę działa. Całość wymaga trochę charakteru i dyscypliny, ale daje zdrowe zęby i ogromną satysfakcję.

Czy fluoru może zabraknąć w organizmie?

Mowy nie ma. Fluor nie jest nam potrzebny do niczego. Jeśli nawet, to super śladowe ilości. Na skutek działalności przemysłu i spalania paliw – żywność (ziemniaki, zboża, ryby, herbata, winogrona, piwo, wino) zawiera toksyczne stężenia fluoru.

Czy mógłby Pan polecić literaturę dotyczącą fluoru?

Polecam obszerną, konkretną i dobrze udokumentowaną pracę:.

Sanecki P., Głowczyński Ł., Skitał P. Trucizna XXI wieku. Fluor – Narastający problem zdrowotny, Chemia w Szkole (2) 2016, 34-42. (POBIERZ)

 Polecam także znakomitą książkę: Binder, J. Wahler, Cukier, biała trucizna, Oficyna Wydawnicza INTERSPAR, Warszawa. Wcześniejsze polskie wydanie tej książki: F. Binder’a, J. Wahler’a ukazało się pod tytułem Cukier-nie, dziękuję. Jest tam też sporo o oszustwie fluorkowym.

Osoby bardziej dociekliwe mogą zajrzeć także do pracy prof. Jacka Namieśnika, aktualnego Rektora Politechniki Gdańskiej. Ż. Polkowska, M. Diduch, J. Namieśnik, Oznaczanie stężeń jonów fluorkowych w próbkach wody pitnej z terenu miasta Malborka, Ecological Chemistry And Engineerings, Vol. 17, No. 3 2010. Jest tam dużo więcej informacji, niż tylko to co w tytule. (POBIERZ)
Poza tym warto zajrzeć do popularno-naukowych prac dr. Jerzego Jaśkowskiego z Gdańska, który spośród polskich autorów zrobił najwięcej dla obalenia kłamstw dobroczynnego działania fluoru.

0 2886

Odkrywanie mocnych stron, zainteresowań czy marzeń zaczyna się niejednokrotnie już w przedszkolu. Wiedza o tym, co sprawia dziecku przyjemność, jaki rodzaj aktywności pochłania je najbardziej, stać się może inspiracją do wsparcia go już na tym etapie w rozwijaniu zawodowych kompetencji. O tym, dlaczego warto rozmawiać z dziećmi o ich marzeniach, wspierać je w rozwijaniu pasji, a także w jakim stopniu „mieszanie się” rodziców w wybory zawodowe swoich dzieci jest oczekiwane, a kiedy staje sie przekroczeniem „uprawnień” – rozmawiałam z doradcą zawodowym Bernadettą Szal.

Patrycja Bilińska: Czy rodzice powinni ingerować w zawodowe decyzje swoich dzieci?

Bernadetta Szal: Myślę, że tak. Dlaczego? Po pierwsze rodzice są pierwszymi doradcami swoich dzieci, mogą je zatem inspirować do określonych wyborów. Pozwala im na to wiedza o swoim dziecku, wynikająca z obserwowania ich od najmłodszych lat, ale też osobiste doświadczenie zawodowe i społeczne.

Na zawodowe decyzje dzieci ma też wpływ obserwacja, jaką dokonują same dzieci. Widzą, jakie w domu, w rodzinie istnieją tradycje zawodowe, jakie postawy, wartości oraz nastawienie do pracy jest dominujące wśród członków rodziny. Wprawdzie niebezpośrednio, ale takie dziecięce obserwacje rzutują na ich późniejsze wybory i decyzje edukacyjno-zawodowe.

Ingerencja rodziców w zawodowe decyzje dzieci przybierać powinna przede wszystkim formę rozmowy o zawodowych marzeniach dzieci, by stać się następnie okazją do wspólnego szukania adekwatnych rozwiązań.

Jaki powinien być zakres ingerencji rodziców? Czasem jest bowiem tak, że rodzice wręcz wybierają zawód za dziecko.

Zdecydowanie nie może być tak, żeby to rodzic wybierał, jaką szkołę powinno dziecko ukończyć czy jaki powinno wykonywać zawód. A już najgorzej jest wówczas, gdy rodzic poprzez dziecko chce realizować swoje niespełnione marzenia czy aspiracje. Co rodzic natomiast może? Obserwować dziecko, wspierać je, rozmawiać z nim o jego pasjach i wspólnie zastanawiać się, jak je wykorzystać w życiu zawodowym. Ważne, by ostateczną decyzję podjęło samo dziecko. Może wziąć pod uwagę zdanie koleżanki, rodziców, rodzeństwa, ale to jest jego decyzja.

Jak wspierać dziecko w realizacji zawodowych planów?

Po pierwsze, wspieranie dziecka w rozwoju zawodowym, planowaniu kariery nie powinno być jednorazowym aktem, ale nieodłącznym elementem wychowania. Od samego początku rodzic powinien obserwować, jakie zdolności dziecko przejawia, jakie czynności sprawiają mu największą radość, jakim zainteresowaniom poświęca najwięcej czasu. Jak już wspominałam, rodzic powinien z dzieckiem rozmawiać i szukać pomysłów, jak te zainteresowania przenieść na przyszły zawód. Najlepszym sposobem wsparcia dziecka w realizacji zawodowych planów jest kształtowanie u niego umiejętności miękkich, takich jak wiara we własne możliwości, determinacja w dążeniu do celu, umiejętność radzenia sobie z niepowodzeniami czy koncentracja na celu. Dzięki tym umiejętnościom dziecko na pewno lepiej poradzi sobie w przyszłości.

W jaki sposób rodzic może rozpoznać predyspozycje dziecka do wykonywania jakiegoś zawodu?

Dzięki obserwacji – to przecież rodzice wiedzą najlepiej, jakie umiejętności ich dzieci zdobywają najszybciej, co je interesuje, jakie mają mocne i słabe strony. Można to dostrzec w zabawach, rysunkach, fantazjach, które są często odzwierciedleniem przyszłych zainteresowań zawodowych. Młodzież powinna mieć świadomość swoich kompetencji zawodowych – tj. wiedzy, umiejętności, doświadczenia, postaw – dlatego tak ważne jest nauczenie je wówczas, gdy są jeszcze dziećmi, rozpoznawania ich u siebie. Na warsztatach, które prowadzę z młodzieżą, obserwuję, jak trudno jest im określić swoje mocne strony.

Czy to nie wynika z tego, jak zwykło się w polskiej szkole oceniać dzieci – mówi się im, co zrobili źle, zamiast tego, co zrobili dobrze?

Tak, taki system oceniania ma na to duży wpływ. Dotyczy to nie tylko sytuacji szkolnej, ale i domowej i nie wpływa niestety na samoświadomość młodzieży w zakresie swoich zawodowych kompetencji. Tymczasem już  na poziomie gimnazjum powinna młodzież wiedzieć, jakie czynniki brać pod uwagę przy wyborze dalszej drogi edukacyjno-zawodowej. Jakie to są czynniki? Wewnętrzne związane są z człowiekiem bezpośrednio, z jego celami. Dotyczą zainteresowań, zdolności, temperamentu, systemu wartości czy stanu zdrowia. Zewnętrzne natomiast to te, znajdujące się poza człowiekiem.

Wiedzę dotyczącą zawodów powinni mieć również rodzice, którym zależy na wsparciu swoich dzieci. Istnieją zawody, wymagające określonych cech, określonego temperamentu. Co z tego, ze dziecko ma marzenie, by być aktorem, jeśli brakuje mu kompetencji.

Załóżmy, że rodzic odwiedzie dziecko od decyzji, da mu do zrozumienia, że się nie nadaje do wykonywania jakiegoś zawodu. Najprawdopodobniej w życiu dorosłym owe dziecko będzie mieć pretensje do rodzica, że to przez niego nie zrealizowało swoich marzeń.

Nie chodzi o to, by podcinać dzieciom skrzydła, ale inspirować je, by same szukały informacji. Kiedyś po warsztatach dla młodzieży podszedł do mnie jeden z uczestników i powiedział, że chce zostać aktorem. Znając już jego historię, wiedziałam, że nie nadaje się do tego zawodu. Zachęciłam go do tego, by poszerzył wiedzę o tym zawodzie – o predyspozycjach osobowościowych, środowisku pracy, wymaganym stanie zdrowia. Potem usiedliśmy razem i analizowaliśmy zasoby tego chłopaka w odniesieniu do wymogów. I on sam wyłapał, że tego i tego mu brakuje. Ale zauważył też mocne strony, które – jeśli nie w zawodzie aktora – przydadzą się w innym. To, czego absolutnie nie można zrobić, to powiedzieć komuś wprost, że się nie nadaje.

Nasuwa mi się myśl o błędnych przekonaniach. Gdyby Dorota Wellman wierzyła, że dziennikarka telewizyjną zostać może tylko kobieta o wyglądzie modelki, nigdy nie odważyłaby się skierować swoich zawodowych dróg w tę stronę. Czy zatem takie analizowanie oczekiwanych społecznie kryteriów do wykonywania jakiegoś zawodu, nie przekreśli kariery komuś bezzasadnie? Być może taka osoba, której nawet brakuje jakichś kompetencji, mogłaby realizować się w jakimś zawodzie w sposób nietypowy, nieschematyczny i osiągnąć sukces nieszablonowo.

Ja mówię tutaj o takich skrajnych barierach. Uważam, że absolutnie trzeba szukać alternatywnych rozwiązań. Dotyczy to zwłaszcza osób niepełnosprawnych.

Porozmawiajmy zatem o niepełnosprawności. W jaki sposób pomóc w organizacji życia zawodowego osobom z niepełnosprawnością intelektualną?

Osoby takie nie mogą być dyskryminowane na rynku pracy. Uważam, że potrzeba większej liczby specjalistów, którzy pomogą tym osobom dostosować ich umiejętnością do wykonywania określonej pracy. Wszystko też zależy od rodzaju niepełnosprawności. Osoby z niepełnosprawnością intelektualną powinny się uczyć praktycznych zawodów. Wsparciem powinien być trener pracy. Istnieją w Polsce Centra Doradztwa Zawodowego i Wspierania Osób z Niepełnosprawnością Intelektualną. Osoby takie mogą pracować w Zakładach Pracy Chronionej (dotyczy to niepełnosprawności w stopniu lekkim i umiarkowanym) lub Zakładach Aktywności  Zawodowej (stopień znaczny).

Kiedy warto korzystać z pomocy doradcy zawodowego?

Uważam, że zawsze, kiedy są trudności lub wątpliwości dotyczące decyzji edukacyjno-zawodowych. Bardzo dobrze byłoby gdyby korzystano z pomocy doradcy zawodowego zdecydowanie wcześniej niż zaistnieje potrzeba podjęcia decyzji. W życiu człowieka są trzy momenty, kiedy pomoc doradcy zawodowego może się przydać. Pierwszy to gimnazjum (w sytuacji ich likwidacji, będzie to znów koniec szkoły podstawowej), kiedy młody człowiek wybierając nową szkołę podejmuje pierwszą zawodową decyzję. Drugi, kiedy kończy szkołę ponadgimnazjalną i podejmuje decyzję o konkretnym kierunku dalszej edukacji na studiach, w szkole policealnej lub szkoleniu zawodowym albo decyduje się na podjęcie pierwszej pracy. Trzecia sytuacja, w której warto szukać pomocy, to zmiana miejsca pracy, a z nią konieczność reorganizacji zawodowej wynikającej z konieczności, przymusu lub niedopasowania człowieka do wykonywanego zawodu.

Wydaje mi się, że wśród znaczącej części Polaków panuje przekonanie, że pracuje się tylko dla pieniędzy i ewentualnie dla zdrowia psychicznego, ale tylko w kontekście towarzystwa do rozmowy. Jak podejść do organizacji życia zawodowego, by praca niosła ze sobą także inne wartości?

Uważam, że w każdym świecie można wykonywać takie czynności, które są jednocześnie pasją. Nie zawsze tak się da – trzeba być realistą. Odkrycie jednakże swoich zainteresowań, mocnych stron  zwiększa prawdopodobieństwo, że znajdzie się taki zawód, którego wykonywanie nam osobiście będzie sprawiać przyjemność.

Wybieranie zawodu mimo braku zainteresowań może skutkować tym, że nie zda się egzaminu zawodowego, albo mimo zdania, nie będzie mieć motywacji do szukania pracy w danym zawodzie.

Bernadetta Szal – pedagog, doradca zawodowy. Pracuje w Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej w Łańcucie oraz w Mobilnym Centrum Informacji Zawodowej OHP w Rzeszowie.

W społeczeństwie polskim funkcjonują trzy główne typy rodzin – tradycyjny jako forma ukształtowana w społeczeństwie rolniczym, modernistyczny jako dowód zmian kulturowych w społeczeństwie przemysłowym oraz ponowoczesny, charakterystyczny dla społeczeństwa informatycznego. Znajomość schematu funkcjonowania rodziny dziecka objętego terapią umożliwia trafniejsze prognozowanie efektów terapii i realniejsze dobieranie zaleceń domowych.

Rodzina tradycyjna

Schemat ojciec-matka-dzieci. Ojciec pracuje i utrzymuje rodzinę, matka zajmuje się domem i wychowywaniem potomków. W schemacie tym panuje autorytaryzm – to ojciec podejmuje decyzje, a żona i dzieci nawet nie pomyślą, że mogłyby mieć do prawo do własnego zdania. Schemat funkcjonowania rodziny oparty jest o tzw. tradycję, normy i wartości przekazywane bezmyślnie z pokolenia na pokolenie. Brak refleksyjności nie rodzi buntu. Podstawową funkcją takiej rodziny jest zapewnienie jej członkom bytu materialnego. Rodzice nie dbają o zapewnienie dzieciom potrzeb wyższego rzędu. Jednostka w takiej rodzinie musi podporządkować się instytucji rodziny. Poświęcenie to słowo-klucz, które nadaje sens życia kobiecie. No bo mężczyznom w pozycji władzy żyje się trochę lepiej.

Taki typ rodziny był przedmiotem krytyki polskich feministek już na przełomie XIX i XX wieku. Marta Sikorska-Kowalska o patriarchalnych małżeństwach z tamtego okresu pisała: „Małżeństwa te były źródłem ogromnego rozczarowania kobiet, które tkwiły w tych związkach ze względu na uznanie świętego prawa nierozerwalności małżeństwa, wpojonego  w toku wychowania.” [1] Tak zostało do czasów mojej prababci, babci, a i w wielu rodzinach do dziś.

Rodzina tradycyjna spełnia głównie funkcję ekonomiczną. Żona tkwi przy mężu, bo bez niego umrze z głodu, a dzieci na swoim etapie życia nie mają wyboru.

Opowieści mojej babci o rodzinie z jej czasów mrożą krew w żyłach. Kobiety gotowały dzieciom mak, żeby móc spokojnie pracować w polu, a że potem takiego malucha nie można było dobudzić przez dwa dni – ot, taki efekt uboczny. Albo kładły je na miedzy, bo praca w polu nie mogła czekać. Niektóre rodziły w przerwie między siekaniem warzyw a zbieraniem stonki. Rodzice nie bawili się ze swoimi dziećmi (pokolenie moich pradziadków). Mój dziadek  opowiadał natomiast, że jeszcze w pokoleniu kolejnym wstydem dla mężczyzny była zabawa z synem czy córką, dlatego robił to potajemnie przed kolegami.

Czy takie rodziny istnieją i dzisiaj? A jakże!

Rodzina modernistyczna

„Nowoczesność” tego modelu rodziny polega na tym, że kobieta nie dość, że zajmuje się domem i dziećmi, to dodatkowo pracuje zawodowo. Taka „podwójna rola” gwarantuje jej wyższą pozycję w rodzinie. Co należało do jej zadań przez ostatnie dziesięciolecia? Leon Dyczewski wymienia, co następuje:

„Mając z dziećmi silną i głęboką więź uczuciową, odczytując ich potrzeby i uzdolnienia, wprowadza je w całość życia, rozwija ich upodobania, uczy wykonywania zadań domowych, kształtuje w nich takie cechy charakteru, jak pracowitość, oszczędność, rzetelność, odpowiedzialność, życzliwość wobec ludzi, ofiarność i poświęcenie. Od niej przede wszystkim zależą wystój domu, treść i atmosfera obchodzonych świat, a tym samym kształtuje ona w domownikach odczucia estetyczne, zainteresowania, przekazuje tradycje rodzinne, lokalne i narodowe, wiedzę genealogiczną. Wprowadza też ogólną wiedzę polityczną i kształtuje postawę patriotyczną.” [2]

Dużo tego, jak na jedne barki. A gdzie tutaj potrzeby samej matki? Wyparte! Toż to poświecenie nadal stanowi sens jej życia. Ważniejsza rodzina niż jednostka. Samorealizować może się kobieta w kuchni.

Skupienie wokół dziecka w tym modelu rodziny nie znaczy bynajmniej, że rodzice kierują się w swoich działaniach uważnością. Biorąc pod uwagę badania CBOS z lat 1993-2000 przeraża fakt, że statystyczny dorosły Polak spędzał przed szklanym ekranem 30 godzin tygodniowo, co daje niemal etat, a ponad połowa społeczeństwa nie wyłączała telewizora nawet wówczas gdy przychodzili goście. W 1998 roku statystyczne polskie dziecko spędzało przed telewizorem 4-5 godzin dziennie (!).  W niektórych domach telewizor nie był wyłączany wcale.

Wobec rozważań naukowych gloryfikujących model rodziny modernistycznej, jakoby spełniała tysiące funkcji i przekazywała wartości nie byle jakie – czuję ogromny sprzeciw. Przzede wszystkim dlatego, że w takim modelu rodziny wychowało się moje pokolenie, więc się wystarczająco napatrzyłam na praktyczne aspekty funkcjonowania rodziny modernistycznej, by nie mieć o niej dobrego zdania. Idealistyczne rozprawy o rodzinie nowoczesnej nijak się mają niekiedy choćby do zdrowego rozsądku. Ponadto: jakie wzniosłe wartości przekazywać dzieciom może rodzina, w której matka jest styrana pracą, a telewizor jest najważniejszym sprzętem w domu?

Czy taki typ funkcjonuje współcześnie? A jakże!

Rodzina ponowoczesna

Jest to typ rodziny, który w badaniach, pisanych głównie w duchu katolickim, traktowany jest jako kryzys rodziny. Oto nagle dobro jednostki liczy się bardziej niż samej instytucji rodziny, wszyscy członkowie rodziny traktowani są jednakowo – panuje demokracja (to straszne – dzieci dopuszcza się do głosu!), a wolność traktowana jest jako wartość. Zwolennicy tradycji upatrują w tym zagrożenia. Jakie zagrożenie rodzi wolność według nich? Twierdzą oni, że rodzi lęk i zagubienie. Co więcej – zniewala i sprzyja zbłądzeniu. [3] Dobre, nie? Najlepiej odebrać ludziom dobrą wolę, żeby postępowali zgodnie z jedną, słuszną teorią, a że wiadomo, że lud jest głupi – wolność mu tylko zagraża. Takie to mądrości czytałam w niektórych artykułach.

Wróćmy do tematu: rodzina ponowoczesna umożliwia samorealizację swoim członkom, prezentuje najwyższy poziom kompetencji w zakresie komunikacji, a jej członkowie mają największą szansę na adekwatny poziom poczucia wartości i czerpanie z bycia członkiem danej rodziny czegoś więcej niż tylko sposobu na przetrwanie. Taki typ rodziny zaspokaja u jednostki potrzeby nie tylko niższego, ale i wyższego rzędu. Co najważniejsze dla dalszych rozważań – rodzice opierają swoje relacje na partnerstwie, dzielą obowiązki domowe i wychowawcze.

Taki typ rodziny tworzą ludzie młodzi, wykształceni, świadomi swojej wartości i celów życiowych. Nie biorą ślubu dlatego, że taki etap w życiu narzuca im społeczeństwo, religia czy rodzina, ale jako wyraz dobrowolnego wyboru. Cechuje ich otwartość, tolerancja i wysoki poziom samoświadomości.

Czy taki typ  funkcjonuje współcześnie? A jakże! Szkoda, że nie dominuje.

Jakie z tego wnioski

I teraz zastanówmy się, na ile możliwa jest ingerencja w schemat działania rodziny w każdym z tych trzech typów rodzin.

Jeśli na terapię logopedyczną uczęszcza dziecko z rodziny tradycyjnej, nie widzę zrozumienia dla idei niedyrektywności, sensu tłumaczenia, czym jest uważność w komunikacji z dzieckiem czy otwartość na komunikaty niewerbalne dziecko niemówiącego. Poza tym to nie autorytarny ojciec będzie przyprowadzał dziecko na zajęcia, ale matka, która i tak nie ma wpływu na sytuację rodzinną.  A jest najczęściej niepewna swojej wartości i prawo do wszystkich decyzji i tak oddaje mężowi. W takim schemacie, co udowodniano wielokrotnie, pojawia się agresja wobec dziecka – współcześnie najczęściej słowna. Rodzic tego typu nie jest otwarty na dyskusję, czytanie poradników psychologicznych, przyjmowanie rad. Jego model zakłada życie zgodne z tradycją i tym, co przekazano jemu. Nie czuje potrzeby zmian, wręcz przed nimi ucieka.

Jeśli na terapię logopedyczną uczęszcza dziecko z rodziny modernistycznej na zajęcia przyprowadzać będzie go matka. Ogrom zadań, jakie musi ona ogarnąć w ciągu dnia jest tak wielki, że oczekiwanie od niej zorganizowania dodatkowego czasu na stymulacyjne zajęcia z dzieckiem, jest kiepskim pomysłem. Powiększy poziom jej poczucia winy w związku z tym, że mogłaby jeszcze więcej dać z siebie, ale nie daje rady. Wprawdzie w modelu tym u kobiet pojawia się myśl o braku sprawiedliwości w podziale obowiązków, ale średnio to wpływa na realne próby zmiany sytuacji. Część kobiet jest nawet dumna z tego, że radzi sobie z tyloma obowiązkami.

Pamiętam z okresu studiów koleżankę, która po swoich zajęciach (kosztem własnych osiągnięć) robiła pranie swojemu chłopakowi, żeby ten miał więcej czasu na swoją naukę. Nie była to sytuacja pojedyncza, a nabierała niepokojącej regularności (przychodził do niej z torbą brudów – do akademika, w którym pralka nazywała się Frania). Co bardziej przerażające – ta moja koleżanka czuła się dumna z tego, że może w ten sposób okazać swoje przywiązanie (ugryzłam się w język, by nie napisać – głupotę) owemu chłopakowi. Tak ją wychowano, że to kobieta pierze, sprząta, gotuje, zajmuje się dziećmi i ona nie widzi w tym nic złego. Na zdrowie!

Jeśli na terapię logopedyczną uczęszcza dziecko z rodziny postmodernistycznej szanse na realizację zaleceń są największe. Logopeda może skutecznie zaangażować w terapię oboje rodziców. Taki typ jest zainteresowany nie tylko biernym odtwarzaniem schematu, ale chce świadomie i twórczo podejść do terapii swojego dziecka. Przejawia największą otwartość na metody, nie jest ignorantem wobec badań naukowych.

Specjaliści przyzwyczajeni do tego, że to na matkę spada ciężar wychowywania dzieci, pozbawiają czasem możliwości uczestniczenia w terapii ojców, którzy mieliby na to ochotę. Miałam kiedyś taką sytuację, że w zajęciach z półrocznym dzieckiem uczestniczyło oboje rodziców. Niektórzy myśleli, że tata pełni tylko rolę kierowcy, a tymczasem zaproszony na zajęcia, okazał duży poziom zadowolenia („Naprawdę mogę?”) i zaangażowania.

Wnioski

Dzięki znajomości schematu funkcjonowania rodziny

  • można bardziej świadomie wspierać matkę, która w modelu modernistycznym pada na twarz pod koniec dnia i nie dokładać jej zaleceń, które nie przełożą się na realną poprawę jakości życia jej dziecka. Myślę, że lepiej wymyślić takie zadania, które będą wykonywane „przy okazji”, a nie oczekiwać, że zorganizuje godzinne codzienne zajęcia stolikowe. Z czego ma jeszcze zrezygnować w ramach zaoszczędzenia na to czasu? Z mycia zębów?
  • można więcej uwagi skupić na wspieraniu poczucia sprawstwa i własnej wartości u dziecka z rodziny tradycyjnej. Tam, gdzie „dzieci i ryby głosu nie mają”, wzrastają jednostki bierne (ewentualnie zbuntowane) z niskim poczuciem wartości. Myślę, że warto umożliwiać im dokonywanie większej ilości wyborów (czego nie ma w domu), częściej komentować osiągnięcia – nawet te niewielkie i nauczyć, że porażka jest tylko infomacją zwrotną w drodze do osiągnięcia celów.
  • można zaproponować rodzicom postmodernistycznym rozwiązania, które nie spotkałyby się ze zrozumieniem innych typów rodziców. Mam na myśli zwłaszcza terapie oparte na niedyrektywności. Tylko rodzice dający dziecku prawo do decyzji, własnego zdania, uważni na jego komunikaty i przekonani o potrzebie szacunku do małego człowieka, zrozumieją ideę tychże terapii.

Uwagi: przedstawiony podział ma charakter skrótu myślowego, pewnego uproszczenia. Żaden typ nie występuje we współczesnym społeczeństwie w postaci „czystej”. Niemniej jednak dokonanie podziału pozwala na jaśniejsze zaprezentowanie myśli przewodniej. Zrodzi też, mam nadzieję, jakiś rodzaj refleksji dotyczącej rodziny dziecka objętego terapią.

[1] Marta Sikorska-Kowalska, Feministki polskie przełomu XIX i XX wieku wobec tradycyjnej roli kobiety w rodzinie i społeczeństwie, [w:]  Ewa Nowina-Sroczyńska, Sebastian Latocha, Nowe czytanie tradycji. Z inspiracji Rokiem Kolbergowskim, Łódź 2016, s. 256 – 269

[2] Mirosław Bartos, Rodzina a postmodernistyczny styl myślenia i życia, „Studia nad rodziną” 2001, nr 5/1

[3] Leon Dyczewski, Rodzina twórcą i przekazicielem kultury, Lublin 2003, s. 145

0 3637

Dzieci uczą się korzystać z narządu słuchu już w życiu płodowym. Przychodząc na świat doskonalą tę umiejętność w miarę rozwoju kory mózgowej i nabywania doświadczenia w odbiorze i interpretacji bodźców słuchowych. Droga ta nie jest taka łatwa jakby się wydawało.

Jak słyszy noworodek?

Słuch noworodka nie działa tak samo jak nasz. My, dorośli, nauczyliśmy się wiele dźwięków ignorować. Noworodek natomiast nie umie selekcjonować dźwięków – dla jego mózgu wszystkie są tak samo ważne. Słyszy nie tylko dźwięk, ale i jego odbicie. Fale akustyczne odbijające się od ścian, sufitu czy mebli tworzą chaotyczny zbiór informacji dźwiękowych, które – zamienione w impulsy nerwowe – dochodzą do mózgu. Potwierdzeniem takiego stanu jest odruch – określony przez Daphne i Charles’a Maurerów – jako żółwiowy, polegający na powolnym i opóźnionym w stosunku do wywołanego bodźca zwracaniu głowy z kierunku źródła dźwięku. Noworodek nie robi tego świadomie. Co więcej – lokalizacja źródła dźwięku jest mało precyzyjna. Źródło dźwięku dla jednomiesięcznego dziecka musi znajdować się niemal dokładnie z boku (prawej bądź lewej strony).

Co ciekawe – łatwiejsze dla noworodka jest zlokalizowanie dźwięku głosu kobiecego niż męskiego, dlatego też żywiej reaguje na matkę niż ojca. Odruch żółwiowy wygasa do szóstego tygodnia życia, ale – ze względu na to, że nic go nie zastępuje –  dziecko przestaje się na jakiś czas odwracać w stronę słyszanych głosów.

Dopiero w czwartym miesiącu kora mózgowa jest na tyle rozwinięta, że dziecko słyszy jeden dźwięk, bez echa (odbicia fal akustycznych). Lokalizuje źródło dźwięku już bardzo sprawnie, także niski głos ojca.

Jakość słyszanego przez dziecko dźwięku

Słyszane przez noworodki dźwięki są cienkie i przytłumione. Przyczyna słabej jakości dźwięku tkwi, między innymi, w małej wielkości ucha zewnętrznego (nieskutecznie zbiera dźwięk), mazi płodowej zatykającej narząd oraz zbyt dużej wiotkości błony bębenkowej (słabsza wibracja przy wysokich częstotliwościach).

Noworodek słyszy mniej niskich tonów z dźwięków mowy i muzyki niż dorośli. Stan ten zmienia się w ósmym miesiącu życia – tony wysokie i niskie nie są wówczas już tak tłumione. Słuch dziecka nadal nie działa jednak jak u dorosłych. Ten poziom osiągnie dopiero w wieku szkolnym.

Dźwięki mowy

Mimo iż kora mózgowa noworodka jest jeszcze niedojrzała, dobrze rozwinięte są obszary odpowiedzialne za rozpoznawanie elementów melodii i rytmu. Noworodki i niemowlęta potrafią też grupować fonemy lepiej niż dorośli. One dopiero uczą się rozpoznawać, które głoski przynależne są językowi ich rodziców, a które trzeba ignorować. Kiedy dzieci zaczynają mówić, tracą zdolność do słyszenia i różnicowania fonemów nie występujących w języku swoich rodziców.

Noworodki i niemowlęta słyszą nie tylko fonemy i zgłoski, ale także brzmienie mowy – barwę, intensywność, czas trwania i wysokość.  Podobno można je nawet nauczyć głużyć na tej samej wysokości głosu, na której śpiewa dorosły. Jedno- i dwumiesięczne dzieci (najmłodsze, jakie badano) słyszą różnicę w intonacji i tonie głosu, a już trzydniowe dzieco odróżnia jeden głos od drugiego.

W skrócie:

Do prawidłowego słyszenia nie wystarczy sprawny narząd słuchu – analiza i interpertacja bodźców odbywa się bowiem na poziomie kory mózgowej. Dziecko przychodząc na świat dopiero uczy się żyć pośród dźwięków – mimo iż pierwsze doświadczenia miało już w życiu płodowym. Coraz lepsze rozpoznawanie charakterystycznych cech dźwięków mowy ludzkiej pozwala na uczenie się języka ojczystego.

Post napisany na podstawie książki: Daphne Maurer, Charles Maurer, Świat noworodka, Warszawa 1994

0 1876

woman-1605748_960_720

Po ostatnim ataku hakerskim nie miałam dostępu do Brzęczychrząszcza przynajmniej przez miesiąc. Na początku było mi okropnie pusto – no bo jak to tak bez pisania? Pisać jednakże nie przestałam – odpoczęłam tylko od logopedii. Pierwszego dnia po długiej nieobecności uraczę Was mało logopedycznym postem (czytaj: nie na temat). Podzielę się bowiem opinią o jednej takiej powieści z nurtu dla bab. 

Któż nie lubi zjeść od czasu do czasu w Mc Donald’s, wiedząc że nie jest to kuchnia ani zdrowa, ani wyszukana? Ma jednakże swoje zalety: jest szybko i przyjemnie, a wizyta nie zostaje na długo w pamięci. I o to chodzi!

Do takiego książkowego fast fooda zaliczyłabym książkę Ewy Szawul „Koncert na dwa basy i altówkę”. Już sama zachęta na okładce: „Powieść nagrodzona w konkursie Polska Bridget Jones” sugeruje brak innowacyjności, schematyczność i podążanie za obranym wzorem, co bywa określane sponiewieranym słowem kicz. Niemniej jednak i taki typ literatury ma swoje walory.

Justyna, „piękna trzydziestoletnia” w dniu swoich urodzin zaczyna pisać dziennik, opisując w nim swoje rozterki, głównie miłosne. Wdaje się w romans ze swoim ortopedą, a jednocześnie okazuje coraz większe zainteresowanie nudnemu historykowi Januszowi. Ostatecznie podejmuje decyzję, która nie zdziwi żadnego czytelnika.

Komu książkę polecam:

– zapracowanym matkom, które potrzebują odmóżdżającej alternatywy dla „M jak miłość”. Choć ta powieść prezentuje w sumie wyższy poziom…;

– krytycznym wobec siebie trzydziestolatkom (główna bohaterka niejedną uleczy z kompleksów);

– innym kobietom, które potrzebują szybkiej lektury na godzinkę;)

– facetom, którzy chcą poznać sposób myślenia kobiet (myślę, że ukazany całkiem trafnie).

Komu nie polecam:

– osobom szukającym inspiracji do głębokiej refleksji o świecie;

–  tym, którzy oczekują od literatury drugiego i trzeciego dna.

Mnie się tę powieść czytało bardzo miło. Rozkoszowałam się tym, że moje chłopaki po przerwie wakacyjnej wróciły do przedszkola (cóż za wredna matka!), a ja zagospodarowałam czas tylko dla siebie. Tak mi było dobrze i lekko, że nie mogłam tej chwili zabić „Historią filozofii”. „Koncert…” okazał się lepszym wyborem.

 

Ewa Szawul, Koncert na dwa basy i altówkę, Wydawnictwo Bis, 2006

0 4891

emocje015

Niby zdrowe, mówić umieją, a w pewnych warunkach, miejscach lub w towarzystwie określonych osób milkną, co rodzi niezrozumienie rodziców i nauczycieli. Dzieci z mutyzmem wybiórczym nie są „po prostu nieśmiałe”. Swoim niemówieniem nie robią też nikomu na złość. Ich problem rozpatrywany jest w kategoriach  fobii społecznej i zaburzeń lękowych. Z czego wynika dziecięce „nieodzywanie się” i jakich strategii radzenia sobie z problemem nie stosować?

Czym jest mutyzm?

Jest zaburzeniem, które nie pozwala mówić mimo chęci i wewnętrznego przekonania o takiej potrzebie. Mutyzm całkowity charakteryzuje się stałym milczeniem, a wybiórczy dotyczy co najmniej jednej sytuacji społecznej lub jednej osoby. Najczęściej dzieci rozmawiają z rodzicami w domu, a miejscem, w którym milkną jest przedszkole lub szkoła. I nie jest to bynajmniej winą nauczycieli. Dzieci z mutyzmem chętniej rozmawiają z dziećmi niż z dorosłymi. Zaburzeniu towarzyszyć mogą: depresja, moczenie nocne, tiki, nadruchliwość i zaburzenia lękowe.

Skąd ten mutyzm – hipotezy

Jedna z teorii, która nawiasem mówiąc najmniej do mnie przemawia, zakłada związek między przetrwałym odruchem Moro [1] a występowaniem mutyzmu wybiórczego. Dziecko z niewygaszonym odruchem jest cały czas gotowe do walki lub ucieczki, co wiąże się z występowaniem w organizmie hormonów stresu. Nadwrażliwość jednego z kanałów sensorycznych rodzi rodzaj dezorganizacji – organizm zużywa tak dużo energii do regulacji napływających bodźców, że wywołuje wycofanie.

Inna teoria zakłada, że specyficzne zahamowanie dziecka mutystycznego jest wrodzoną cechą temperamentalną. Badacze zadają sobie pytanie: na ile czynnikiem decydującym jest dziedziczenie, a na ile modelowanie zachowań przez rodziców.  U większości rodzin dzieci z mutyzmem obserwuje się bowiem zachowania polegające na trudnościach w kontaktach społecznych, zaburzenia lękowe, nieśmiałość lub nadmierną wstydliwość. Jedne z badań wykazały nawet, że w 70% rodzin, w których było dziecko dotknięte mutyzmem, u jej członków obserwowano symptomy fobii społecznej.

Zakłada się ponadto, że mutyzm może być wywołany przez przemoc wobec dziecka, także seksualną lub obserwowanie przez niego zachowań seksualnych. Szacuje się, że jest to około 10% przypadków. Rzadko też przyczyną jest przeżyta trauma, taka jak pobyt w szpitalu czy śmierć osoby bliskiej.

Źle prorokuje nadopiekuńczość rodziców, co postrzega się jako psychologiczną przyczynę mutyzmu: nadopiekuńczość blokuje bowiem ekspresję dziecka. Mutyzm może być również reakcją na depresyjność matki (ojców chyba nikt nie badał) lub niezaspokajanie potrzeb dziecka (obojętność).

Istnieje także teoria, zakładająca, że mutyzm jest wynikiem wysokiej potrzeby precyzji w komunikowaniu się, połączonej z brakiem wiary w możliwość osiągnięcia jej dostatecznego poziomu. Inaczej mówiąc: nie umiem powiedzieć tego dobrze, to nie powiem wcale.

Pamiętam jeszcze ze studiów logopedycznych dygresję jednego wykładowcy-psychologa, którego pacjentka nie odzywała się do ojca. Okazało się, że ten źle traktuje matkę. Dziewczynka utożsamiała się z nią, więc w ramach podświadomego sprzeciwu –zamilkła. Teza psychoterapeuty okazała się trafna: kiedy polepszyła się relacja między rodzicami, a ojciec zaczął lepiej odnosić się do żony, dziewczynka zaczęła mówić.

Jakie zachowania otoczenia pogłębiają mutyzm?

Przede wszystkim, zachęcanie do mówienia! Kiedyś powiedziałam jednej nauczycielce, by tak nie robiła, a stosowała raczej „odwracanie uwagi od mówienia”, ale mój głos odbił się od ściany niestety. Ona wiedziała swoje.

Po drugie obrażanie się na dziecko, okazywanie złości z powodu jego nieodzywania się, zmuszanie do mówienia, próby przekupstwa (Jak się odezwiesz, dam ci cukierka), ośmieszanie (Umiesz ty mówić?), zawstydzanie (Nie bądź taki nieśmiały!), obrażanie (Zachowujesz się jak jakiś nienormalny). Dziecko, które nie spełnia oczekiwań rodziców, nauczycieli czy kolegów, stać się może ofiarą agresji fizycznej lub psychicznej.

Surowo ocenia reakcje niektórych nauczycieli Walczykowska:

[…] niewiedza i brak cierpliwości wśród nauczycieli mogą dziecku dotkniętemu mutyzmem wyrządzić więcej krzywdy, niż pozostawienie go samego z problemem” [2]

Nie poleca się w przypadku małych dzieci tradycyjnych ćwiczeń logopedycznych (logoterapii) i innych celowych terapii z udziałem dziecka, bo mogłyby problem wręcz pogłębić. Plan działania omawia się z rodzicem.

Co można?

Odwracać uwagę od mówienia, a kiedy dziecko się nagle odezwie – nie robić z tego sensacji, nawet w formie chwalenia. Najlepsza wydaje się – połączona z pełną akceptacją dziecka – metoda małych kroków. Anna Skoczek streszcza ją jednym zdaniem: Każdego dnia można usiąść tylko troszeczkę bliżej. 

U kogo szukać pomocy?

Nie warto kierować się zasadą: od gadania jest logopeda, to pójdę do niego. Nie każdy logopeda prowadzi bowiem terapię mutyzmu. Najlepiej sprawdzić zakres usług danego specjalisty. Często szkolenie z takiej terapii skończył, na przykład, psycholog. Czasem warto też udać się do psychoterapeuty (na wizytę idzie rodzic, niekoniecznie dziecko).

[1] Odruch Moro u noworodka jest reakcją na nagły bodziec: nogi i ręce są wyrzucane na boki, częściowo sztywnieją, a później wracają do ciała. Powinien wygasnąć do trzeciego miesiąca życia.

[2] Walczykowska K., Mutyzm wybiórczy w praktyce pedagogicznej, „Edukacja i Dialog” 2016, nr 3

Podstawą do napisania postu był artykuł Anny Skoczek pt. „Milczące dzieci – zaburzone interakcje w mutyzmie” („Nowa logopedia”, t. 4, Kraków 2013)

emocje038

Inspiracja do napisania dzisiejszego postu

Przeczytałam, skierowany do logopedów, artykuł, którego autor (Maciej Migocki) zastanawiał się nad kwestią moralności w odniesieniu do pracy logopedy [1]. Nie interesowały go zbytnio wymagania w stosunku do samego specjalisty poza tym, by kierowali się w swojej pracy Przyrzeczeniem lekarskim, a szczególnie zapisami o służeniu życiu ludzkiemu i przeciwdziałaniu cierpieniu, co brzmi dla mnie tak wzniośle, że aż nierealnie (któremu ze studentów logopedii przyświeca cel, by „służyć życiu”?). Sedno artykułu stanowią jednak rozważania na temat tego, czy logopeda może uczyć moralności swoich podopiecznych. Sam autor uważa, że odpowiedź oczywista nie jest. Zanim jednak przedstawię jego zdanie, kilka zdań ode mnie.

Oczywistym jest, że oczekuje się od logopedy empatii [2] oraz jakiegoś wachlarza wartości (w naszej kulturze zwykle chrześcijańskich), pozwalającego na pracę z dziećmi w kategorii powołania (ludowa mądrość zakłada bowiem, że „uczenie cudzych dzieci” jest karą za grzechy – któż normalny bez powołania chciałby wykonywać taki zawód?). Przy założeniu, że logopeda jest osobą wykształconą, ma kompetencje które pozwalają mu na wiele w zakresie swojego zawodu. Powszechnie uważa się logopedię za zawód wymagający wiedzy interdyscyplinarnej – logopeda musi dokształcać się w wielu pokrewnych dziedzinach, by dobrze wykonywać swój zawód. Czy warto jednakże, by mieszał się do nauki moralności?

Czy logopeda może uczyć moralności?

Myśląc o nauce moralności w wykonaniu logopedów czuję sprzeciw. Nie są to osoby z wystarczającą wiedzą psychologiczną/psychoterapeutyczną, by mieć – moim zdaniem – prawo takie „nauki” podejmować. I nie chodzi wcale o to, że taki logopeda nie wie, że kotów nie ciągnie się za ogon, a kolegi nie kopie po kostkach. Bardziej obawiałabym się sposobów przekazywania takich norm społecznych. Rola autorytarnego, wszystkowiedzącego, oceniającego wychowawcy może bardziej zaszkodzić niż pomóc w wyborze moralnych dróg. Nie raz przekonałam się, jak lekceważąco podeszli pedagodzy do rad psychologa w kwestii traktowania dzieci właśnie w sferze „nauki moralności”. To, co jest oczywiste dla psychologów, gryzie się z tradycyjnymi sposobami traktowania dzieci w sytuacjach, które sprzyjać mogłyby nauce moralności i – o czym miałam okazję się przekonać wielokrotnie – jakoś tak pedagogom nie pasuje. Z życia: kiedy pedagog zgłasza problem psychologowi, ten mówi mu, jak ma zmienić SWOJE zachowanie, by wpłynąć na zmianę zachowania dziecka, pedagog dziękuje za takie sposoby – „bo na pewno nie działają”, „a bo jak się nie nakrzyczy, to się nie nauczy”, „a bo ja i tak wiem lepiej”. Tymczasem ani pedagodzy, ani logopedzi w zakresie psychologii na studiach nie uczą się jak rozwiązywać praktyczne problemy, a poznają jedynie historię psychologii (przeważnie – żeby nie było, że uogólniam).

Podejrzane etycznie pomoce logopedyczne

Wpadła mi kiedyś w ręce teczka z historyjkami obrazkowymi przeznaczonymi dla logopedów. Kiedy przeanalizowałam „zasady moralne”, jakie wyznawali ich autorzy poczułam złość i oburzenie. Każda historia kończyła się tym, że dziecko zrobiło coś, co wywołało złość rodzica (rodzic zawsze przybierał rolę oceniającego i karzącego władcy). W założeniu dziecko miało się pewnie nauczyć, że jeśli będzie niezdarą i rozleje mleko na stół, to mama będzie zła. Że jeśli nie zrobi zadania domowego, to pani nauczycielka będzie zła. No, a jeśli będzie bierne i posłuszne, zyska aprobatę i miłość rodziców. Można dyskutować z takim podejściem wychowawczym. Złość rodzica daje dziecku sygnał: „Jesteś beznadziejny”. Tak, tak właśnie odczyta ją dziecko i będzie czuć wstyd. Jeśli jednak rodzic pomógłby dziecku wymyślić sposób na rozwiązanie problemu (starcie stołu) nauczyłby go tym samym naprawiania błędów. Moim zdaniem, bardziej to wychowawcze zachowanie.

A pani nauczycielka obrażona na dziecko, bo nie zrobiło zadania domowego? Swoją złością da mu do zrozumienia, że nie spełnił jej oczekiwań względem niej. A czy ono ma się uczyć dla pani nauczycielki czy dla siebie? Robienie zadań tylko po to, by zadowolić kogoś nie kończy się sukcesem życiowym, a raczej lawiną decyzji zawodowych nie pokrywających się z osobistymi potrzebami, celami i pragnieniami.

Kiedy obejrzałam te historyjki pomyślałam jedno: logopedzi nie powinni uczyć moralności.

Co na to Maciej Migocki?

Autor – wspomnianego we wstępie – artykułu jest zdania, że logopeda może uczyć moralności, jeśli spełni określone warunki. Mianowicie: jeśli jego działanie będzie oparte o rzetelną wiedzę [co rozumiem następująco: nabędzie kompetencje, których w zakresie tradycyjnych nauk logopedycznych się nie zdobywa], nie naruszy zasad obowiązujących w domu rodzinnym i nie podważy autorytetu domowników. Ponadto jeśli nie będzie oceniał a wspierał [szczerze – znacie pedagoga, który nie ocenia?], cechował się spokojem, opanowaniem [pobożne życzenie] i miał ochotę wejść w rolę „logopedy-przyjaciela”.

Według Migockiego brak ingerencji w sferę moralną dziecka może nastąpić tylko wówczas, gdy sytuacja rodzinna tego nie wymaga [czy logopeda ma kompetencje do tego, by uznać, że tak jest bądź nie jest? – przyp. mój], jeśli podjęte działania mogłyby nadszarpnąć zaufanie dziecka do rodziców oraz jeśli przekonania logopedy różnią się z tymi skróconymi powyżej.

Co na to ja? – wnioski końcowe

Logopeda, jak każdy inny człowiek nie może pozwolić na to, by wyrządzano komuś krzywdę, niszczono czyjeś rzeczy itd., ale jego ingerencja nie powinna mieć nic wspólnego z wykonywanym zawodem, a być jedynie przejawem ludzkiej niezgody na łamanie podstawowych zasad etycznych. Jeśli natomiast logopeda ma ochotę zajmować się świadomym kreowaniem postaw moralnych dziecka, powinien nabyć odpowiednie kompetencje, oparte o „rzetelną wiedzę”, jak określił to Migocki, a nie jedynie swoje przekonania, co dodaję już od siebie. Uważam, że posiadanie wiedzy o teoriach z zakresu komunikacji i wychowania jest pożądane w zawodzie logopedy, niemniej jednak nieobowiązkowe. Nie  mieszałabym w związku z tym logopedy w naukę moralności.

[1] Maciej Migocki, Kwestie moralne w komunikacji logopedzi-rodzice-dzieci, [w:] „Nowa logopedia”, t. 4, Kraków 2013

[2] Choć znam i takich nauczycieli akademickich, którzy postrzegają tę cechę jako słabość, żądając w zamian dyrektywności jako tej, która pozwoli być nie przyjacielem a trenerem.

nieodpowiedzialne-dziecko700px

Większość zapytanych dorosłych twierdzić będzie z przekonaniem, że jest odpowiedzialna. A bo zarabia, a bo troszczy się o swoje dzieci itd. Traktując odpowiedzialność jako odpowiadanie za swoje decyzje, sukcesy, porażki — ogólnie mówiąc — życie, nie znajdziemy wielu ludzi nią obdarzonych. Człowiek, który rządzi swoim życiem, nie narzeka, ale działa, a problemy rozwiązuje — mimo iż wygodniej szukać winnych (a że rząd, a że politycy, a że teściowa itd.). Ludzie odpowiedzialni są zagrożeniem dla społeczeństwa — działają, kiedy inni wolą płakać, osiągają sukcesy, kiedy inni w tym czasie użalają się nad swoim losem. Wywołują zazdrość, gniew i agresję. Co by to było, gdyby nagle wszyscy zechcieli brać odpowiedzialność za własne życie? Lepiej już dziś zacząć przeciwdziałać takim tendencjom.

Jak wychować nieodpowiedzialne dziecko? — przepis w kilku punktach.

Uwaga! Uprzedzając komentarze: artykuł zawiera pewne uproszczenia, co wynika z jego formy i przeznaczenia, niemniej jednak przedstawia pewne zależności, które być może warto poddać refleksji.

Krytykuj, oceniaj, karz

Dzieci powielają schematy zachowań rodziców. Dziecko karane będzie karać. Oceniane — oceniać. (Zmiana przekonań jest rzadkością, więc nie zakładam takiego scenariusza w swoich wywodach). Dziecko, które boi się oceny, nie będzie podejmować prób (strategia unikania porażki), a jeśli już to zrobi, iść będzie utartym schematem, bez zbędnego wychylania się, autorskich rozwiązań. W liceum takie dziecko nie wpadnie na pomysł, że mogłoby samo zinterpretować jakiś tekst literacki, ale zapyta Wujka Google. W pracy nie będzie dążyć do innowacji, w życiu do kreatywnych rozwiązań. A jeśli taki ktoś zostanie nauczycielem, to dzieci mają przechlapane  — teoria będzie jedna właściwa, pytania z kategorii: co autor miał na myśli, scenariusz akademii ściągnięty z internetu, nie wspominając o programach pracy czy innych dokumentach.

Chroń przed porażkami

Znacie takie teksty: „Nie próbuj, bo jeszcze ci się nie uda i będzie ci przykro” czy „To za trudne dla Ciebie!”?

Wbrew powszechnemu przekonaniu, to nie sukcesy, a porażki bardziej rozwijają i uczą. Co więcej — one nie oddalają a zbliżają do osiągnięcia zakładanych celów.

rys. Jadźka Rysuje, źródło: https://www.facebook.com/JadzkaRysuje/?fref=photo

rys. Jadźka Rysuje, źródło: https://www.facebook.com/JadzkaRysuje/?fref=photo

Pamiętam sytuację, kiedy nauczycielka po przeczytaniu mojego opowiadania napisanego na konkurs literacki, powiedziała, że Ktośtam w ubiegłym roku też takie smutne napisał i nie wygrał, więc może bym napisała weselsze. Niezrażona tą oceną, wysłałam opowiadanie bez pośrednictwa szkoły i… zostałam nagrodzona.

Chwal tylko za efekt

Dzieci, które chwali się za starania, a nie tylko efekt, są bardziej chętne do podejmowania wyzwań — nie boją się porażek, nie kombinują, nie oszukują.

Muszę w tym miejscu też zaznaczyć, że pochwała w stylu: „Ładnie to narysowałaś, ale chmurka powinna być niebieska” jest — tak naprawdę — krytyką i w dodatku hamuje dziecięcą wyobraźnię.

Decyduj sam

Wyobraź sobie, że gotujesz zupę. Przychodzi teściowa, dosypuje bez twojej zgody jakieś przyprawy. Czy bierzesz wówczas odpowiedzialność za smak tej potrawy? Czy dziecko, którego rodzic miesza się za bardzo, będzie brać odpowiedzialność za swoje decyzje? Czy pracownik, którego szef wtrąca się w szczegóły projektu, może brać odpowiedzialność za jego powodzenie?

Dziecko przyzwyczajone do tego, że inni podejmują za niego decyzje, nie będzie brać odpowiedzialności za ich skutki. I nie ma się mu co dziwić! Gorzej w życiu dorosłym — wtedy będzie tych decyzji oczekiwać, zrzucając z siebie wszelką odpowiedzialność.

Tłum wszelkie przejawy buntu

Bunt jest dowodem odwagi i posiadania własnego zdania. Obie cechy są teoretycznie pożądane, ale jakież sprawiają problemy nauczycielom i rodzicom. Sprzeciw bywa surowo karany. Nie ma się zatem co dziwić, że w życiu dorosłym takie „dzieci” będą iść za tłumem, i nawet w obliczu posiadania innego zdania niż szara masa, nie odważą się go wyrazić. Dziecko „utemperowane” w dzieciństwie nie będzie kierować się w życiu dorosłym honorem, przekonaniem o potrzebie bronienia swojej czy cudzej wartości, a będzie w swym strachu uległe i fałszywe. Z tendencją do bycia szują — nie odezwę się, nie obronię, nie pomogę, bo jeszcze sobie zaszkodzę, a kiedy trzeba właściwym władzom się poskarżę.

Pamiętaj: „To ty tu rządzisz!

Dzieci, które nie mają prawa głosu, stają się bierne, uległe, odtwórcze w swym działaniu i zakompleksione. Takie cechy nie pomogą im w osiąganiu życiowych sukcesów, a co najwyżej sprawią, że za życiowe porażki będą winić rząd, szefa i teściową. To na okoliczności losu zrzucą całą winę. Patrząc z drugiej strony — idealni to będą pracownicy dla autorytarnego szefa. I — jak się okazuje — jest ich w Polsce najwięcej.

„Polscy pracownicy są bierni intelektualnie. Dwie trzecie – także ci z wyższym wykształceniem – woli kierownika, który nie wymaga własnego zdania, ale dokładnie powie, co i jak zrobić.” (źródło)

Rozwiązuj za nie problemy, chroń przed konsekwencjami

Znam takiego rodzica (i to nie jednego!), który swojemu ukochanemu dziecku zamówił prezentację maturalną, a i takich, którzy kupili magisterską. Są nawet tacy, którzy używają swoich kontaktów, by ich dziecko nie poniosło konsekwencji prawnych swoich czynów. Granice rodzicielskiej „troski” są niepojęte. Na takim etapie życia, jak przytoczone przykłady, jest już — potocznie mówiąc — pozamiatane. Czy odpowiedzialność za własne życie weźmie ktoś, kto był nieustannie chroniony przed konsekwencjami swoich wyborów?

I na koniec refleksja: parafrazując znaną wypowiedź Władysława Bartoszewskiego — bycie człowiekiem odpowiedzialnym nie opłaca się, ale warto nim być. Jeśli więc Twoi znajomi rozkładają ręce w swej bezradności, pomyśl o ich przykrym dzieciństwie, kiedy sam będziesz rozwiązywać problemy. Pamiętaj jednak, że pomagający nie może chcieć bardziej niż osoba, która tej pomocy wymaga — wyrwanie kogoś ze strefy komfortu obrócić się może przeciwko Tobie.

10562716_973552726020753_8310360794453426071_o

Rodzice dzieci sześcioletnich, mając w tym roku wybór między szkołą a przedszkolem, przeżywają nie lada rozterki.  Wielu z nich poddanych zostało presji organów prowadzących szkoły, innych rodziców a nawet społeczeństwa. Szukając porady w szkole dowiemy się, że dziecko warto posłać lub – o zgrozo! (autentyk!) – krzywdę zrobią ci, którzy tego nie zrobią. Panie z przedszkola oczywiście odradzą. No, a rodzic jest w kropce.

Co myślą rodzice ubiegłorocznych sześciolatków?

Pani Magda, której syn poszedł do pierwszej klasy w ubiegłym roku, kończąc we wrześniu 6 lat, wspomina:

„Nie widziałam przeciwwskazań, aczkolwiek miałam obawy, które wynikały po prostu z matczynej troski. Szkoła daje mu wiele radości, radzi sobie, chętnie uczestniczy w każdych zajęciach, dostosował się do zasad panujących w szkole. Córkę poślę również jako sześciolatkę, bo widzę, że da radę spokojnie. Teraz jako nie tylko mama, ale również jako nauczyciel powiem, że absolutnie nie popieram namawiania do puszczenia sześciolatka do szkoły. Uważam, że jeżeli rodzic ma JAKĄKOLWIEK WĄTPLIWOŚĆ nie powinien posyłać dziecka do szkoły i NIKT nie ma prawa tego negować (pomijając skrajne przypadki). Posłałam moje dziecko i poślę drugie tylko dlatego, że nie miałam żadnych wątpliwości.”

W podobnym tonie wypowiada się pani Patrycja:

„Mój sześciolatek jest aktualnie w pierwszej klasie. Po pierwszym semestrze wiem już bardzo dużo, m.in. to, że gotowość szkolna w praktyce mierzona jest nie tyle zdolnością dziecka i umiejętnością koncentracji, ale głównie ilością zgubionych rzeczy, godzin rozmów na tematy okołoszkolne, tłumaczeniem, rozmowami, mnóstwem poświęconego czasu. Z pełną świadomością powiem też, że gdyby mój syn został w przedszkolu na pewno bym nawet nie pomyślała, że jest w stanie z wielką radością przyswoić taki zakres wiedzy.  Jestem przeciwna nakłanianiu rodziców do zapisania dziecka sześcioletniego do szkoły, ale jestem też przeciwna stanowczemu „nie” dla pójścia do szkoły. To jest bardzo indywidualna decyzja.”

Sceptycyzm przejawia pani Dorota, mimo że jej dziecko radzi sobie w szkole:

„Wydawało mi się, że moje dziecko jest gotowe na pójście do szkoły jako sześciolatek. Teraz wiem, że mimo dojrzałości emocjonalnej mojej córki, gotowa nie była szkoła. Moje dziecko nie ma czasu na jakąkolwiek zabawę, bo dostaje do domu tyle zadania domowego, że odrabia je do nocy. Pani zadaje mnóstwo kart pracy, a nauczycielka od angielskiego daje na weekend wierszyki do opanowania. Ja, jako rodzic, jestem zobligowana  do uczenia się z własnym dzieckiem mnóstwa rzeczy, bo nauczyciele boją się, że nie wyrobią się z materiałem. Dzieci po lekcjach płaczą nad książkami, bo im skrócono dzieciństwo. Nie mają czasu na wyjście na podwórko. Nie tak to powinno wyglądać. Rodzice nie wykazują wcale większego rozsądku. To oni wpadają w wyścig szczurów. Już niedługo zaczną się korepetycje na poziomie nauki wczesnoszkolnej.”

Rozczarowanie szkołą przeżywa także pani Agata:

„Jak matka jestem bardzo rozżalona: mój syn płacze siadając do lekcji. Robi zadania szybko, byle je tylko mieć za sobą.”

Obawy rodziców dotyczące szkoły spotykają się niekiedy z niezrozumieniem. Głównie matki oskarża się o nadopiekuńczość, która utrudnia dzieciom rozwój. W ironiczny sposób skomentowała kwestię posłania sześciolatków do szkoły pani Katarzyna:

„Jak to jest, że niektórzy rodzice ,,faszerują” dzieci tabletami x-boxami i przeróżnymi multimediami na potęgę (bo np. znam rodziców, którzy cieszą się, że maja zdolne dzieci, bo w wieku 2 lat obsługują tablet ) i na te rzeczy ich dziecię nie jest za małe, niedojrzale i nie zastanawiają się, jaki ma to wpływ na rozwój dziecka a np. mają wielki problem, czy posłać dziecko do zerówki przy szkole czy zostawić w przedszkolu.”

Zapytajmy specjalistów

W telewizji śniadaniowej wypowiadają się różni ludzie na temat wychowywania czy wspierania rozwoju dzieci, niekoniecznie związani zawodowo z tematem. Nie interesuje mnie zdanie aktorek, modelek czy piosenkarzy. Zapytałam o refleksje osoby pracujące z dziećmi.

Obawy odnośnie celowości posłania do szkoły sześciolatka przejawia Ewa Boznańska, nauczyciel edukacji wczesnoszkolnej, logopeda,  terapeuta wczesnego wspomagania rozwoju dziecka:

„Jednoznacznie stwierdzam, iż osiągnięcie tzw. gotowości szkolnej w wielu przypadkach niestety jest sprawą odległą. Dzieci przedszkolne prezentują zróżnicowany poziom umiejętności i wiadomości. Niejednokrotnie rodzice nie otrzymują wskazówek jak z dzieckiem pracować, by braki wyrównywać. Dlatego też zerówka powinna zostać swoistym buforem przed wejściem w nową i trudną rzeczywistość szkolną. Mimo wszystko rodzice zatroskani o rozwój dziecka powinni mieć dobrowolny wybór przed posłaniem dziecka sześcioletniego do klasy pierwszej. Sama jestem takim przykładem, gdyż w wieku 6 lat po badaniach w poradni psychologiczno-pedagogicznej uzyskałam możliwość wcześniejszego pójścia do szkoły. Z drugiej zaś strony wspominam wielu kolegów, którzy mimo prawidłowego wieku, mieli problemy w nauce i zachowaniu. Od tamtej pory mimo wszystko nie tak dużo się w tej kwestii zmieniło. Podsumowując, rodzicu bądź czujny, wspieraj i wspomagaj swoje dziecko jak potrafisz. Nie bój się też  szukać pomocy u specjalistów, którzy profesjonalnie pomocą się zajmują.”

Dajmy też głos psychologowi! O opinię poprosiłam Mariolę Piróg:

„W wyniku dojrzewania układu nerwowego zaczyna rozwijać się kontrola uwagi, a pamięć mechaniczna przekształca się w logiczną. Wiąże się to z lepszymi strategiami zapamiętywania i pojawieniem myślenia przyczynowo-skutkowego. Dziecko jest wtedy zdolne do rozumowania na pojęciach fizycznych, matematycznych i społecznych.

Ponieważ dopiero ok 7. r.ż. ukończona zostaje modyfikacja poszczególnych struktur anatomicznych mózgu oraz jego mielinizacja – młodsze dzieci nie są na tyle dojrzałe, by szkolny start przebiegł bez większych trudności czy nawet kryzysów. Brak odpowiedniego poziomu rozwoju intelektualnego i społeczno-emocjonalnego sprawia, że trudniej jest sprostać wymaganiom stawianym przez szkołę i nauczycieli. Niepowodzenia szkolne stanowią źródło stresu i w konsekwencji zaburzeń wegetatywnych i obniżonego samopoczucia psychofizycznego.

Doświadczane przez dziecko powodzenia bądź niepowodzenia szkolne bezpośrednio wpływają na to, czy ukształtuje ono poczucie własnych kompetencji oraz skuteczności w działaniu czy – uwzględniając mniej pozytywny scenariusz – wytworzy niskie poczucie własnej wartości, nieadekwatności wobec oczekiwań dorosłych oraz różnego rodzaju zahamowania utrudniające optymalny rozwój.”

A co na to logopeda?

Podzieliła się ze mną opinią neurologopedka Agata Garbacz:

„Od siedmiu lat pracuję z przedszkolakami. Jestem w 100% przeciwna pójściu maluchów do szkoły. Kiedyś standardy wyznaczały nam trend, że siedmiolatek idący do szkoły powinien mieć pełen zasób głosek. Sześciolatki natomiast mają niezakończony rozwój mowy: nieutrwalone głoski szumiące i często jeszcze brak głoski [r]. Nagle wszystkim wydaje się, że rozwój fizjologiczny dziecka trzeba przyspieszyć, także w zakresie mowy. Są tacy logopedzi, którzy wywołują głoski szumiące u czterolatków. Zapytam więc ironicznie: czy to znaczy, że układ neurologiczny ma szybciej dojrzeć?”

A co ja myślę?

Całkiem długi kawał tekstu wytrzymałam w jako takim obiektywizmie, ukrywając swoje zdanie, nawet w kwestii logopedycznej. Nie byłabym sobą, gdybym jednak zupełnie przemilczała swoje zdanie. Co ja myślę?

Nie w interesie szkół jest podawanie rodzicom obiektywnych informacji, odwołujących się choćby do stanu badań. Argumenty „za” szkołą dotyczą najczęściej tematu wiedzy. Dzieci chcą się uczyć. Ano chcą. Pytanie brzmi: czy na pewno unieruchomione w ławce? I czy przez nauczycieli, którzy zamiast dostosować się do specyficznej grupy, jaką są sześciolatki, próbują na siłę pchać je w górę, zadając do domu stertę zadań. Mnie osobiście przypomina to sytuację z wprowadzeniem gimnazjów. Nauczyciele liceum zaczęli narzekać, że wiedzę, którą zwykli przekazywać w cztery lata, nagle muszą zmieścić w trzy. Tak też zachowują się niektórzy nauczyciele nauczania wczesnoszkolnego. Chcąc wyrównać „braki” (czytaj: dostosować poziom dzieci do swoich oczekiwań, uformowanych na siedmioletnich pierwszakach) sześciolatków, dokładają zadania do domu. Szkoda, że nie rozumieją, że owe „deficyty” wynikają przeważnie nie z lenistwa, a niedojrzałości układu nerwowego. Co tam strefa najbliższego rozwoju czy jakieś inne teorie! Podstawa programowa górą!

Rodzice zadowoleni z posłania dziecka do szkoły w wieku 6 lat przejawiają radość opartą o satysfakcję z zakresu zdobytej przez ich pociechę wiedzy. Moim zdaniem nie wiedza powinna być tematem refleksji w dyskutowanej kwestii. Pytanie brzmi: czy emocjonalnie dzieci gotowe są na szkołę, nazwę ją, tradycyjną? Rozwój mózgu (głównie płatów czołowych) sugeruje, że nie. Problemy emocjonalne dostrzeżone mogą zostać dopiero wtedy, kiedy ich eskalacja doprowadzi rodzica do rozpaczy.

Negatywne skutki zbyt wczesnego posłania dziecka do szkoły (por. wypowiedź psychologa) odbiją się w przyszłości.

Czy naprawdę, rodzice, zależy Wam na wiedzy? Ja bym wolała, żeby zamiast tej „wiedzy” moje dziecko wyniosło ze szkoły podstawowej przekonanie o własnej wartości, wiarę we własne siły, odwagę posiadania własnego zdania, twórcze myślenie i ciekawość świata. To nie wiedza zapewnia sukces w życiu, a cechy, które dziecko do wiedzy doprowadzą. Co z tego, że uczyliście się w życiu tysiąca rzeczy, skoro wypracowana przez szkołę strategia unikania porażki (lepiej nie zacznę, bo jeszcze się nie uda) sprawia, że zamiast zrobić coś samemu szukacie gotowców w Internecie?

Co więcej – nie wiecie, jaka wiedza przyda się Waszym dzieciom w dorosłości. Cechy, które wymieniłam wyżej, bez względu na okoliczności umożliwią Waszym dzieciom sukces w każdej rzeczywistości.

I nie jest problemem niegotowość dzieci. Problemem jest szkoła i skostniałe myślenie o nauczaniu. Na szczęście coraz większą popularność zyskują alternatywne formy wychowania przedszkolnego czy nawet nauki szkolnej (por. Montessori, tu film o przedszkolu, niedługo nagram szkołę), udowadniając chociażby, że nie unieruchomienie w ławce jest kluczem do sukcesu pedagogicznego. Niestety nawet na różnego rodzaju terapiach już dwulatki zmuszane są do siedzenia przy stoliku w czasie przekraczającym ich możliwości skupienia uwagi.

Podsumowując:

Czy sześciolatek jest gotowy na szkołę? Tak, ale nie tradycyjną: z ławką, ponurą panią nauczycielką bez wiedzy o rozwoju dziecka czy jakichkolwiek podstawach z psychologii (Nie wiem, czy wiecie, że nauczanie wczesnoszkolne można skończyć gdzieniegdzie w rok. Ja bym się bała!).

Zauważcie, że do szkoły namawiają politycy, jakieś tam znane twarze z telewizji, organy prowadzące szkoły oraz sami rodzice, nie mający wiedzy specjalistycznej o rozwoju dzieci. Tymczasem przeciwnicy sześciolatków w szkole rekrutują się wśród specjalistów – psychologów czy logopedów. Nawet ci, którzy ocenili pozytywnie gotowość osobistego dziecka do nauki w szkole, sprzeciwiają się odgórnemu nakazowi wysyłania wszystkich sześciolatków. Dostrzegają bowiem różnice wśród dzieci w tym wieku w zakresie umiejętności i ogólnego poziomu rozwoju.

Czy rodzice poślą dzieci do szkół? Większość, czego dowodzą dotychczasowe analizy, nie.

Jedna z mam, pani Elwira  podzieliła się ze mną uzasadnieniem swojej decyzji:

„Uważam, że moje dziecko lepiej dojrzeje i więcej się nauczy w przedszkolu na dywanie niż w szkolnej ławce.”

Przejawiając ogromne obawy w stosunku do tradycyjnego systemu szkolnego, skwituję więc decyzję pani Elwiry następująco: też tak myślę.

PS A na koniec przepraszam tych, którym obiecałam, że artykuł będzie obiektywny – prawie mi wyszło:)

PS 2: Tym, którzy myślą, że moje poglądy są jakieś odosobnione, polecam wykład na temat tego, że tradycyjna szkoła nijak się ma do rozwoju mózgu. Angelika M. Talaga dowodzi tego, że szkoła nie uczy („Bo kto normalny pamięta, czego się uczył w szkole?”). Co więcej – zmuszenie uczniów do siedzenia w ławce jest „gwałtem na naturze ludzkiej”, krzywdą fizyczną i psychiczną. I najważniejsze: „Szkoła jest przejawem nieznajomości ludzkiej psychiki i ludzkiego mózgu, w całej swojej okazałości”.

Już niedługo pierwsze odcinki programu „Klub Świadomego Rodzica”. Z Katarzyną Kłosowski, terapeutą SI z Zespołu Szkół im. UNICEF w Rzeszowie, rozmawiałam o integracji sensorycznej (odcinek #1), aby przybliżyć Wam specyfikę pracy z dziećmi z autyzmem odwiedziłam przedszkole „Niebieska Kraina” w Łańcucie (odcinek #2), a o metodę Marii Montessori zapytałam w przedszkolu „Akademia Przedszkolaka” w Rzeszowie (odcinek #3). Premierowy odcinek już w marcu.

screen2

Dysputy o agresji, brutalności i – często też – głupocie współczesnych kreskówek stanowią jeden z częstszych tematów rozmów między rodzicami. Gdyby do zarzutów o niepedagogiczne przesłania tychże „bajek” dorzucić ten o złym wpływie screenów na mózg dziecka, zastanawiać by się można nad szansami wychowania zdrowego psychicznie potomka w tak niekorzystnym środowisku.

Sama widząc Wujka Dobra Rada albo SpongeBoba mam ochotę rzucać talerzami w telewizor. Większą jednak antypatię czuję do opowieści, jakimi karmiono w dzieciństwie mnie samą. I myślę, że Power Rangers z pokolenia mojej siostry to przy tym pikuś!

Złap bogatego księcia, czyli mądrości ukryte w baśniach

Będąc w pierwszej klasie szkoły podstawowej przeczytałam „Kopciuszka”, by dowiedzieć się, że wybawieniem z nędznej sytuacji życiowej może być tylko bogaty książę. „Kot w butach” dostarczył kolejnej prawdy życiowej: oszustwa, kłamstwa i kradzież prowadzą do sukcesu. Będąc „czwartakiem” płakałam nad losami biednych dzieci, które nie mają oparcia w dorosłych – wspominam Rozalkę, siostrę Antka, wsadzoną do pieca na trzy zdrowaśki (och, jakże wspaniały miał pomysł minister edukacji, by pozytywistyczne nowele serwować dzieciom) i zamarzniętą dziewczynkę z zapałkami, co nie pomogło mi nabrać wiary w człowieka.

Karmiona baśniami nauczyłam się, że zło musi zostać ukarane. Bo wiadomo – albo jest się po jasnej, albo po ciemnej stronie mocy. My jesteśmy dobrzy, a źli niech mają za swoje. Takież to chrześcijańskie podejście!

Co zrobiła dobra świnka w ramach ukarania złego wilka? Otóż: zjadła. A dobrze mu tak!

„Klasyczne bajki”, wyd. Damidos Sp. z.o.o, tekst: zespół redakcyjny

A w szkole przeczytać kazali…

Rodzice prezentują zwykle dwie postawy wobec szkoły:

a. Szkoła jest głupia, pani nauczycielka jest głupia,

b. Szkoła uczy, pani nauczycielki masz słuchać i kropka.

W podejściu drugim zakłada się, że wszystko, co proponuje szkoła jest dobre. Niech będzie! Przeczytajmy zatem fragment przygód sympatycznego pajaca:

pinokio

Nie, nie jest to jakiś kryminał, ino lektura zaserwowana dzieciom klasy V. Wychowawczy „Pinokio” (a bo uczy dzieci słuchać rad rodziców) zawiera scenę, która mnie – trzydziestoletnią babę – porusza i oburza. Gdyby pajaca powieszono za spodenki, szelki bądź kaftanik – czytelnik odczułby powagę sytuacji przy jednoczesnym poczuciu bezpieczeństwa – tak jakby narrator puszczał do czytelnika oko: spoko, to tyko bajka (por. seriale kryminalne, w których bohater żartuje w obliczu śmierci, a widz wie, że jemu nic stać się nie może). Znana na całym świecie opowieść oburza mnie tym jednym fragmentem.

I tak się zastanawiam, czy tylko mnie. Musząc „przerobić” tę lekturę z uczniami  podzieliłam się swego czasu refleksjami na temat zacytowanej sceny z dwiema starszymi stażem nauczycielkami. Nie podzielały moich obaw, wyraziły za to niezrozumienie dla mojego oburzenia.

Abstrahując jednak od osobistych refleksji: czy dziecko w szkole podstawowej jest wystarczająco dojrzałe emocjonalnie, by przeczytać opis wieszania na drzewie bohatera, z którym utożsamiał się przez całą książkę?

Książki wychowują… podobno

W ósmej klasie (tak, naprawdę była kiedyś ósma klasa:P) lekturą szkolną była powieść Małgorzaty Musierowicz „Kwiat kalafiora”. Książka była na tyle ciekawa, że skusiłam się na inne, składające się na cykl „Jeżycjada”. Mimo sentymentu do tych powieści, stwierdzić muszę, że ukazują one wzór rodziny, w której podział obowiązków oburzyłby niejedną kobietę: matka zamartwia się, kombinuje, by przeżyć do końca miesiąca — gotuje z niczego, a sukienki dla córek szyje z firanek, a w tym czasie jej mąż filozof … myśli. Oj, burzy się moja feministyczna dusza!

Takie „wychowywanie” dzieci do ról społecznych przypomina mi pewną sytuację, którą nie omieszkam się podzielić, mimo iż tu nie pasuje:)

Mój przedszkolak przyniósł ostatnio z przedszkola nowinę:

— Nie możesz więcej robić zakupów, bo to mogą robić tylko tatowie — oświadczył pełen oburzenia, że dotychczas śmiałam do sklepów spożywczych wstępować.

— Jak to? — zapytałam zdziwiona

— Pani nam w przedszkolu powiedziała, jak to ma być. Były takie obrazki: mama gotuje, sprząta, pierze, a tata robi zakupy — Kacper wyłożył mi podstawy podziału obowiązków domowych.

— Kacper, to były takie przykładowe obrazki. Tak naprawdę to się rodzice sami umawiają między sobą, jak chcą dzielić obowiązki — próbowałam wyłożyć Kacprowi swoją teorię.

— Nie — zaprotestował stanowczo — ma być tak, jak powiedziała pani!

Jakieś morały?

Nie wiem, czy czytane przeze mnie w dzieciństwie książki miały jakikolwiek wpływ na moją psychikę. Nie będę też dowodzić swojego zdrowia psychicznego mimo ich czytania. Myślę jednak, że szkoda czasu na męczenie oczu przy bezwartościowych książkach. I jestem święcie przekonana o tym, że: Nie, nie jest wszystko jedno, co czytamy. Tak jak pięćdziesiąty z rzędu Harlequin nie ubogaci nas intelektualnie, tak i dziecku niektórych opowieści czytać nie warto.

 

pasja

Autorytety potrzebne są w każdej grupie zawodowej, także wśród logopedów. Ich brak doprowadzić może bowiem do anarchii. Charyzmatycznego mówcę obdarza się „kredytem zaufania co do profesjonalizmu, prawdomówności i bezstronności w ocenie jakiegoś zjawiska lub wydarzenia” [1]. Dzięki cechom przywódczym taka osoba staje się wzorem — zyskuje społeczne uznanie, prestiż i … pieniądze.

Znaczenie autorytetu dla logopedów

Znaczenia autorytetu dowodzą ankiety, które jakiś czas temu przeprowadziłam wśród logopedów. Jeden z nich na pytanie o najistotniejsze formy uzyskiwania wiedzy po studiach wymienia „staż odbyty pod okiem doświadczonego logopedy” stał się bowiem okazją do podejrzenia metod i form pracy. Inny ankietowany wskazuje na wartość spotkań „grupy wsparcia”, mających na celu dzielenie się doświadczeniem. Wyraża przy tym szacunek do  „dużo starszych koleżanek po fachu”. Jeszcze inny, przejawiając zadowolenie z efektów konkretnej metody „poleca każdemu logopedzie spotkanie z [jej] autorką”.

Kontakt z innymi przedstawicielami tej samej grupy zawodowej jest postrzegany jako wartość, pożądana szczególnie na początku drogi zawodowej. Osoba, którą postrzegamy jako autorytet, pozwala na pewniejsze wytyczanie własnych szlaków.

Kiedy w grę wchodzą pieniądze…

O ile autorytet, jakim obdarza się innych specjalistów, żyjących tylko z prowadzenia terapii, wydaje mi się niegroźny, o tyle ten skierowany w stronę osób zarabiających na prowadzeniu szkoleń, warsztatów, kursów czy sprzedających autorskie pomoce może okazać się niebezpieczny. Kiedy wiedza staje się produktem marketingowym, przestaje być obiektywna. Czy można zaufać osobie, w której interesie nie leży promocja metod innych specjalistów, a jedynie swoich? Osobiście szacunkiem darzę tych wykładowców ze studiów, którzy nie robili sobie podczas zajęć reklamy — to raczej była rzadkość. Studia powinny przekazywać bowiem obiektywny przegląd przez wiele metod i podejść terapeutycznych. Nie można już tego oczekiwać od specjalistycznych kursów, podczas których przekazywana wiedza traktowana jest niejednokrotnie jako jedyna słuszna i obowiązująca.

Doświadczenie pozwala na świadome ocenianie prezentowanych na szkoleniach treści, ale kiedy jest się świeżo upieczonym logopedą łatwiej paść ofiarą jakiegoś autorytetu. Jak się okazuje „[…] nadmierne zaufanie do autorytetów grozi skostnieniem poglądów, a czasem nawet ich zwyrodnieniem.” [2] Przypomina mi się skarga jednej mamy na forum logopedycznym — kiedy zasugerowała logopedzie zmianę metody, ten oburzony oświadczył, że „swojej metody” nie zamierza zmieniać. Zamiast metodę dobrać do dziecka, to do niej próbował dopasowywać wszystkich swoich małych pacjentów.

Techniki budowania autorytetu

Jeden z ankietowanych logopedów tak opisuje osobę, którą obdarza autorytetem w dziedzinie logopedii: jest ona „niesamowitą osobą, której historie dotyczące terapii wzruszają i mobilizują do bycia lepszym w tym, czego się podjęliśmy”.

I w tym momencie przypominają mi się rady Andy’ego Harringtona dotyczące sposobów pozycjonowania siebie jako autorytetu w umysłach słuchaczy. Jednym ze sposobów jest opowiedzenie osobistej historii, którą zyska się zaufanie, a jednocześnie ukaże siebie jako specjalistę w danej dziedzinie. Taka osoba staje się dla słuchaczy „źródłem nadziei, pomocy oraz informacji, dzięki czemu uporają się z trudną sytuacją, z jaką mają do czynienia w swoim życiu prywatnym bądź zawodowym.”[3]

No i wszystko się zgadza!

Między autorytetem a guru

Pomijając wcześniej wspomniany brak obiektywizmu — zagrożeniem, jakie niesie ze sobą zjawisko autorytetu, jest ślepe do niego zaufanie także w dziedzinach, które nie pokrywają się z zakresem jego kompetencji. Rodzić może to sytuacje, w których wśród specjalistów krążą błędne przekonania na jakieś tematy, nie odwołujące się do badań naukowych, a co najwyżej widzimisię tego autorytetu. Kiedy zaufanie wobec autorytetu zaczyna przekraczać granice zdrowego rozsądku, robi się niebezpiecznie. Jeśli autorytet będzie autorem jakiejś metody, stanie się dla osób ją wykorzystujących kimś na kształt guru, a oni jego wyznawcami. No i mamy sektę. Ale, uwaga! Sekty są po to, by korzyści czerpał guru! I tylko on!

No to potrzebny czy nie?

Autorytet jest niewątpliwie potrzebny — stanowi źródło odniesienia, dodaje odwagi, wiary we własne możliwości i to, co się robi, w chwilach zwątpienia. Kiedy jednak w grę wchodzą pieniądze, a wiedza staje się wyłącznie produktem marketingowym, nie liczy się obiektywizm. Aby nie zostać zmanipulowanym, warto wyposażyć się w pokłady sceptycyzmu i … zdrowego rozsądku.

[1] https://pl.wikipedia.org/wiki/Autorytet [dostęp: 20 stycznia 2015 r.]

[2] Tamże

[3] Andy Harrington,Jak czerpać zyski z pasji, zarobić sporo pieniędzy dzięki temu, kim jesteś i co wiesz, przeł. Krzysztof Krzyżanowski, Warszawa 2015,  s. 78

kredka„Poradnik świeżo upieczonego logopedy” to seria postów ukazująca wizję pracy w zawodzie logopedy. Artykuły stanowić mają w założeniu źródło „natchnienia” zawodowego. Poradnik, mimo nazwy, nie dostarczy gotowych rozwiązań, nie rozwikła osobistych dylematów, nie podpowie, którą pójść drogą. Jeśli stanie się natomiast inspiracją do podjęcia własnych zawodowych decyzji, spełni swoją rolę.

Karta z książeczki "Wierszyki ćwiczące języki", opublikowana za zgodą autorów

Karta z książeczki „Wierszyki ćwiczące języki” Elżbiety i Witolda Szwajkowskich, opublikowana za zgodą autorów

Internet dowodzi wielkiej kreatywności logopedów. Wielu z nich rozważa wydanie autorskich zeszytów ćwiczeń czy innego rodzaju pomocy logopedycznych. Czy da się na tym zarobić? Na co trzeba się przygotować? Co warto wiedzieć? Czy do tworzenia rymowanek potrzebny jest talent, czy może wystarczy rymownik? Odpowiedzi na te pytania zawdzięczam rozmowie z Elżbietą i Witoldem Szwajkowskimi, autorami licznych wierszyków logopedycznych.

Patrycja Bilińska: Mają Państwo na swoim koncie już 30 książeczek edukacyjnych. Wśród logopedów najbardziej znane są wierszyki. Jak wygląda proces ich tworzenia? Czy jest to wynik napadu inwencji twórczej czy raczej żmudne dobieranie rymów?

Elżbieta Szwajkowska: Pisanie wierszyków idzie nam sprawnie, ponieważ lubimy to robić. Wbrew pozorom, szukanie rymów wcale nie jest najtrudniejsze. Można je łatwo znaleźć w tzw. rymownikach, czyli różnych słownikach internetowych. Trudniej znaleźć ciekawy pomysł na rymowankę, a już najtrudniej pisać wierszyki, które muszą spełniać określone kryteria logopedyczne —np. uwzględniać jak najwięcej głosek tak zwanego szeregu szumiącego (sz, ż, cz, dż), ale nie zawierać żadnych głosek innych szeregów (s, z, c, dz oraz ś, ź , ć dź). Nad takimi trzeba się „pogimnastykować”. Pierwszym takim doświadczeniem było pisanie wierszyków do „Rymowanek na trzy szeregi logopedyczne” wydanych przez Wydawnictwo Harmonia w 2012 r. Kiedy otrzymaliśmy propozycję napisania po 60 wierszyków na każdy „czysty” szereg, wydawało nam się to niewykonalne, ale ostatecznie się udało.<śmiech>

Witold Szwajkowski: Jeszcze większym wyzwaniem było napisanie rymowanek logopedycznych do „Wierszyków ćwiczących języki…” wydanych przez Naszą Księgarnię. Zdarzało się, że w wierszyku do ćwiczenia określonej głoski, np. [cz], nie mogliśmy użyć żadnej innej głoski szeregu szumiącego, głosek pozostałych szeregów, ani też głoski [r], żeby uniknąć trudności logopedycznych. Nie mogliśmy więc wykorzystać jednej trzeciej głosek występujących w naszym języku, a dodatkowo chcieliśmy, żeby nasze wierszyki były nie tylko prawidłowo zrymowane i zrytmizowane, ale też, żeby miały jakiś sens, były poprawne językowo, żeby nie były nużące dla dziecka i osoby dorosłej, która dziecku czyta. Chyba idzie nam coraz lepiej, bo po „Wierszykach…” udało nam się napisać jeszcze „Sto wierszyków nowych do ćwiczeń wymowy…” wydanych przez Wydawnictwo Wilga, w których narzuciliśmy sobie jeszcze ostrzejsze kryteria logopedyczne, a już w tej chwili mamy gotową kontynuację „Stu wierszyków nowych…”, na którą składają się również rymowanki logopedyczne w liczbie stu.

ES: Odnośnie inwencji twórczej, to ciągle coś nam przychodzi do głowy i ciągle coś piszemy, bo podczas kontaktów z dziećmi, rodzicami, logopedami i nauczycielami ujawniają się nowe, czasem bardzo konkretne potrzeby i rodzą się nowe pomysły. W efekcie mamy dużo gotowych tekstów, które czekają na swój czas. Wracamy do nich, gdy uda nam się zainteresować pomysłem wydawcę lub gdy dostajemy konkretną propozycję wydawniczą i wtedy dopracowujemy materiał do oczekiwań czy koncepcji wydawcy. Piszemy też na konkretne, określone przez wydawcę zapotrzebowanie, tak jak to było kilka lat temu ze wspomnianymi „Rymowankami na trzy szeregi logopedyczne…”.

PB: Rola twórcy nie ogranicza się w Państwa przypadku tylko do pracy z tekstem. Utrzymują Państwo kontakt z fanami dzięki stronie na facebooku, promują Państwo swoje książki nie tylko w Internecie…

ES: Poprzez facebook staramy się docierać do potencjalnych czytelników z informacją o tym, że jesteśmy, że piszemy książki o jasno określonych celach, dla dzieci i do pracy z dziećmi. Dzielimy się też swoimi pomysłami na łączenie naszych rymowanych tekstów z zabawami i grami dla dzieci. Prawdę mówiąc, nie myślimy o sobie jako „twórcach literatury”, bo zajmujemy się różnymi rzeczami związanymi z edukacją i rozwojem dzieci. Pisanie książek jest jednym z naszych zajęć, choć na pewno od kilku lat stanowi ważną część naszego życia.

WS: Promowaniem swoich książek i działań edukacyjnych zajęliśmy się z konieczności. Gdy pojawiliśmy się na rynku książki w 2012 roku, to wkrótce zorientowaliśmy się, że mimo wydania książek cenionych przez fachowców, informacja o nich dociera do ograniczonego kręgu potencjalnych czytelników.

ES: Na facebooku budujemy grono sympatyków naszych publikacji i pomocy. Ich liczba rośnie powoli, bo robimy to samodzielnie i po amatorsku. Staramy się nie stosować agresywnej, nachalnej reklamy i mamy nadzieję, że do grona naszych fanów dołączają osoby faktycznie przekonane o wartości tego, co oferujemy jako autorzy. W ciągu trzech lat na facebooku było kilka konkursów, w których nagrodami były nasze książki lub nasza autorska zabawka edukacyjna o nazwie „Edukrążki”. Nagrody książkowe to były nasze egzemplarze autorskie lub książki kupione przez nas w wydawnictwach po cenach autorskich. „Edukrążki” sponsorował producent, ale też nie mogły to być duże zestawy, bo Edutronika to mała firma o skromnych środkach.

Przykładowe zastosowanie edukrążków

Przykładowe zastosowanie edukrążków

WS: Przez kilkanaście miesięcy prowadziliśmy weekendowe zajęcia z dziećmi w ramach Białołęckiego Uniwersytetu Dzieci. To było bardzo ciekawe doświadczenie, ale tam nie promowaliśmy swoich książek, a raczej wykorzystywaliśmy własne rymowane teksty do przekazywania treści edukacyjnych z różnych dziedzin: języka polskiego, psychologii, matematyki, fizyki. To były często teksty dotychczas nigdzie nie publikowane i często pisane specjalnie na potrzeby tych zajęć. Przeprowadziliśmy też cykl zajęć z edukrążkami, zakończony zawodami zręcznościowymi, w których nagrodami były inne nasze pomoce.

Elżbieta Szwajkowska prowadzi zajęcia podczas Białołęckiego Uniwersytetu Dzieci, 2013 r., fot. archiwum prywatne Państwa Szwajkowskich

Elżbieta Szwajkowska prowadzi zajęcia podczas Białołęckiego Uniwersytetu Dzieci, 2013 r., fot. archiwum prywatne Państwa Szwajkowskich

WS: „Wierszyki ćwiczące języki…” okazały się tak dużym sukcesem wydawniczym, że Wydawnictwo Nasza Księgarnia wykorzystało książkę do zainicjowania serii. Na zaproszenie tego Wydawcy mieliśmy kilka razy okazję spotykać się z małymi czytelnikami i ich rodzicami na targach, podpisująszwajkowscyc książki. Od ponad roku współpracujemy z krakowskim Wydawnictwem WiR, które jest organizatorem warsztatów dla logopedów, nauczycieli i rodziców. Mamy tam swój warsztat na temat wykorzystania rymowanek w zabawach edukacyjnych z ćwiczeniami logopedycznymi. Spotkania odbywają się w różnych miejscach w Polsce, a najbliższe będzie w lutym w Warszawie. Dzięki temu mamy unikalną możliwość pracować na naszych tekstach z ich adresatami – logopedzi i nauczyciele na zajęciach korzystają z naszych publikacji, testują je, a na przerwie lub po zajęciach mogą je kupić na stoisku Wydawcy. Bardzo sobie cenimy tę możliwość zdobywania wiedzy i kontaktu z czytelnikami. Wiele spośród osób spotkanych na warsztatach utrzymuje z nami kontakty mejlowe.

PB: Ile czasu poświęcają Państwo na takie działania promocyjne?

ES: Na to pytanie nie bardzo potrafię odpowiedzieć. Nie wiem, jak to policzyć. Działania na facebooku nie są systematyczne. Spotkania na targach z czytelnikami to kilka godzin plus podróż. Warsztaty to kilka do kilkunastu godzin, w zależności od tego, gdzie się odbywają. Trzeba jeszcze dodać czas na przygotowanie się.

PB: Załóżmy, że świeżo upieczony logopeda, który będzie czytał zapis naszej rozmowy, rozważa tworzenie pomocy terapeutycznych. Czy jest to zajęcie, które – Państwa zdaniem – może stanowić podstawowe źródło dochodu?

WS: Może tak, choć pod pewnym warunkiem. Przy założeniu, że pomoce są dobre merytorycznie i dobrej jakości, warunkiem niezbędnym są środki na promocję, i to promocję na większą skalę niż taka, jaką my prowadzimy na facebooku. Informacja o takich pomocach musi dotrzeć do potencjalnych zainteresowanych, co nie jest łatwe. Konieczne więc wydaje się znalezienie silnego finansowo partnera, który będzie dysponował środkami na reklamę lub własnymi kanałami dystrybucji. Zbudowanie własnego systemu sprzedaży bez znaczących środków finansowych uważamy za mało prawdopodobne. My nie utrzymujemy się tylko ze sprzedaży książek. Generalnie wychodzimy z założenia, że lepiej nie ograniczać swoich dochodów do jednego źródła.

PB: Co poradziliby Państwo logopedzie, który chciałby wydać autorską książeczkę logopedyczną? Co warto wiedzieć?

ES: Odnośnie strony logopedycznej nie zabieramy głosu, bo logopeda będzie wiedział to, czego my musimy się dowiadywać – ma wykształcenie i zna potrzeby. Jeśli chodzi o tekst, to musi być napisany przynajmniej poprawną polszczyzną i nie może zawierać błędów logicznych, bo nie wolno dzieciom przekazywać i utrwalać niewłaściwych wzorców. Ćwiczenia logopedyczne nie są raczej ulubionym zajęciem dzieci, więc tekst nie może być nudny. Często autorowi wydaje się, że jego tekst jest świetny, a przynajmniej bardzo dobry. Nam też tak się kiedyś wydawało. Nauczyliśmy się, że trzeba tekst odłożyć i wrócić do niego za jakiś czas. Zwykle znajdujemy jakieś błędy lub coś, co można napisać lepiej, ale wymaga to pewnego dystansu. My pracujemy we dwoje, co bardzo ułatwia pracę, ale ktoś, kto pisze sam, powinien dać tekst do przeczytania zaufanej osobie, niekoniecznie z branży logopedycznej. Samemu trudno znaleźć własne błędy, zwłaszcza w tekście rymowanym.

Karta z książeczki "Wierszyki ćwiczące języki", opublikowana za zgodą autorów

Karta z książeczki „Wierszyki ćwiczące języki”, opublikowana za zgodą autorów

WS: Warto też sprawdzić napisane teksty w praktyce, w pracy z dziećmi, gdyż taka pozytywna weryfikacja jest znaczącym argumentem w rozmowie z potencjalnym wydawcą. Trzeba też uzbroić się w cierpliwość przy szukaniu odpowiednich kon

taktów, bo wiemy, że wydawcy otrzymują bardzo dużo różnych propozycji wydawniczych i nawet jeśli ich jakiś pomysł zainteresuje, to do wydania książki mija sporo czasu.

PB: Domyśsto-wierszykowlam się, że pokłady Państwa kreatywności nie zostały jeszcze wyczerpane, więc jako jeden z fanów zapytam, nad czym Państwo pracują teraz?

WS: Powstaje zbiór krótkich, rymowanych historyjek dla maluchów, opartych na dowcipie sytuacyjnym. Warstwa tekstowa jest gotowa, a teraz pełna pasji ilustratorka pracuje nad grafiką. Publikacja powstaje dla konkretnego wydawnictwa, więc powinna się niebawem ukazać. Równolegle pracujemy nad dużą autorską serią edukacyjną dla dzieci, której początkiem są „Wierszyki ćwiczące języki…”, a kontynuacją „Sto wierszyków nowych…”. To duży projekt, ale większość materiału tekstowego mamy już na dyskach — po „leżakowaniu” <śmiech>

chl4„Poradnik świeżo upieczonego logopedy” to seria postów ukazująca wizję pracy w zawodzie logopedy. Artykuły stanowić mają w założeniu źródło „natchnienia” zawodowego. Poradnik, mimo nazwy, nie dostarczy gotowych rozwiązań, nie rozwikła osobistych dylematów, nie podpowie, którą pójść drogą. Jeśli stanie się natomiast inspiracją do podjęcia własnych zawodowych decyzji, spełni swoją rolę.

miniatura-anna-loza

O tym, że słowa mają olbrzymią moc przekonuje uczestników prowadzonych przez siebie szkoleń. W Internecie opowiada tę prawdę w swoich edukacyjnych grafikach. Z Anną Łozą-Dzidowską, właścicielką firmy Zwrotnica — projektowanie zmiany, rozmawiałam o wpływie słów na nasze życie osobiste i zawodowe, przekonaniach utrudniających osiąganie sukcesu i warunkach zmiany.

Patrycja Bilińska: Połączenie grafiki z psychologią biznesu skutkuje efektami, którymi zachwycam się i jako logopeda, i jako polonista. Skąd pomysł na tak innowacyjne połączenie?

Anna Łoza-Dzidowska: To życie napisało taki scenariusz <śmiech>.

A tak poważnie – uważam, że czasy, kiedy ludzie specjalizowali się tylko w jednej dziedzinie, dawno minęły. Dynamika zmian zachodzących wokół nas często wymaga radykalnych decyzji, również zawodowych. Z wykształcenia jestem artystą plastykiem. Ukończyłam Akademię Sztuk Pięknych w Katowicach, gdzie zrobiłam dyplom z malarstwa i grafiki książkowej. W latach 80. komputer nie był jeszcze narzędziem pracy grafika. Z literami miałam bezpośredni, dosłownie „fizyczny” kontakt — w pracowni zecerskiej, gdzie składaliśmy teksty, używając do tego drewnianych i ołowianych czcionek.

reklama kalendarza

Plakaty i ilustracje książkowe powstawały w tradycyjny sposób — technikami malarskimi. Bardzo ważną rolę w kształtowaniu mojego warsztatu graficznego odegrały zajęcia w pracowni typografii, gdzie tworzyliśmy graficzne metafory ze słów i liter. Bez tego przygotowania – warsztatowego i typograficznego – nie powstałyby grafiki komputerowe, które teraz publikuję na facebooku. Nie powstałby kalendarz typograficzny na 2016 rok, który jest zwieńczeniem ubiegłego roku, intensywnego i płodnego w projekty. Do stworzenia 108 znaków graficznych, które ilustrują kalendarz, wykorzystałam moją wiedzę na temat projektowania graficznego.

kalendarze

Skąd w moim życiu pojawił się wątek psychologiczno-biznesowy? Od wielu lat interesuję się psychologią i socjologią. Skończyłam szkołę trenerów i studia coachingowe, ponad 15 lat współpracuję ze znaczącą firmą szkoleniową – Exbis Eksperci Biznesmenom.

Ponad dwa lata temu powstała firma Zwrotnica Projektowanie Zmiany, która połączyła moje kompetencje i zainteresowania. To, co do tej pory w życiu osiągnęłam zawodowo i czego nauczyłam się od innych i na studiach, zostało wykorzystane dla tworzenia własnego biznesu. Biznesu opartego o pasję.

PB: Słowo w tworzonych przez Panią materiałach odgrywa często kluczową rolę. Jaką wartość ma ono dla Pani w życiu osobistym i zawodowym?

AŁD: Siła słowa jest ogromna, a my nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. W trakcie moich szkoleń zawsze powtarzam uczestnikom, którzy na warsztatach z komunikacji poznają analizę transakcyjną, że jest to teoria, którą powinni poznać przyszli rodzice, zanim zdecydują się na rodzicielstwo i zanim otworzą usta, żeby cokolwiek powiedzieć do swoich dzieci. Słowa, które słyszymy, kiedy jesteśmy mali, pracują w nas przez całe życie, przybierając miedzy innymi formę monologu wewnętrznego. Jest wiele potrzebnych, pouczających i motywujących komunikatów towarzyszących naszemu rozwojowi, które słyszymy od bliskich nam osób. Ale w spadku od naszych opiekunów i wychowawców otrzymujemy również takie słowa (a w rezultacie – takie przekonania), które mogą sprawić, że w życiu będziemy mieli ,,pod górkę”. Rodzicom łatwiej jest wychowywać grzeczne, a nawet ulegle potomstwo, ale później, w dorosłym życiu, taka postawa może okazać się dysfunkcyjna.

korczak

Moich rodziców bardzo szanuję i zawdzięczam im bardzo dużo, ale niewątpliwie preferowali wychowanie przez podporządkowanie i uległość. Musiałam wykonać niemałą prace nad sobą, aby móc robić to, co robię dziś w swoim życiu. Powiedzenie „dzieci i ryby głosu nie mają” na długo dźwięczało w moich uszach, wywołując tremę, uczucie nieśmiałości oraz niewiary we własne słowa i opinie. Nawet wtedy, gdy zabierałam głos, już jako dojrzała kobieta. Często jest również tak, że nawet w dorosłym życiu kręcą się wokół nas osoby, które utwierdzają nas w niezdrowych przekonaniach. W pewien sposób przyciągamy je do siebie. Dla mnie to, że teraz prowadzę zajęcia z kilkudziesięcioosobową grupą szkoleniową, do której zwracam się z różnymi komunikatami, objaśniając teorie i przekonując do przyjęcia określonych postaw, jest najlepszym potwierdzeniem pracy, którą wykonałam nad sobą.

Dobór słów ma bardzo duże znaczenie.

ryby

PB: Jaki wpływ na podejmowanie zawodowych decyzji mają słowa, których używamy oraz te, które kierowane są do nas?

AŁD: Olbrzymi. Wiąże się on z tym, o czym mówiłam już wcześniej. Monolog wewnętrzny może albo nam sprzyjać, albo odbierać wiarę we własne możliwości. Słowa, których używamy w nieustannym dialogu wewnętrznym, opisują zarówno nas samych, jak i zachodzące wokół zjawiska. Czasami jest to zdrowa semantyka, zdarza się jednak, że jest dla nas szkodliwa i może źle wpływać na nasze decyzje, również te zawodowe.

chce

PB: Zwrotnica inspiruje do zmian. Co zyskujemy dzięki wyjściu ze swojej strefy komfortu?

AŁD: Zmiana to proces, który wymaga od nas wysiłku. Wiąże się również z tym, że musimy poradzić sobie z wewnętrznym oporem, powodowanym przez uruchamiające się nieświadome mechanizmy. Niejednokrotnie jest tak, że wolimy się męczyć z czymś, co dobrze znamy, do czego przywykliśmy, niż podejmować ryzyko związane z wyjściem ze strefy komfortu. Ważne zmiany w życiu wymagają czasu i uwolnienia umysłu od wcześniejszego zaangażowania. Broniąc statusu quo, nasz umysł podejmuje wszelkiego rodzaju strategie obronne. Zakotwiczamy się w miejscu zamiast zmienić to, co jest dla nas niekorzystne, ale oswojone.

zrobie

PB: Skąd czerpie Pani inspiracje do swoich grafik?

AŁD: Jestem podglądaczem i podsłuchiwaczem rzeczywistości <śmiech>. Mam otwarty umysł i zdecydowanie więcej odwagi, niż kiedykolwiek wcześniej w życiu. Ponad 15 lat szkoleń z tzw. miękkich umiejętności dało mi teoretyczne podstawy do robienia moich typograficznych plansz edukacyjnych. Przygotowywanie prezentacji na szkolenia, wizualizacja treści — to jeden z elementów pracy trenera. Od tego zrobiłam tylko krok do tworzenia grafik edukacyjnych jako Zwrotnica, czyli ta, która przestawia na inny tor myślenia.

PB: Jaką myśl przekazałaby Pani logopedom, którzy spragnieni są zmian w swoim życiu zawodowym? Od czego powinni zacząć wprowadzanie nowego?

AŁD: W przechodzeniu przez proces zmiany pomaga przyjęcie postawy otwartej wobec świata, zaufanie i wiara we własne siły. Wiąże się to z poczuciem wartości i rozeznaniem własnych możliwości. Pomocna jest świadomość emocji, które pojawiają się w związku ze zmianami. Ale najważniejsze jest przygotowanie i zaplanowanie. Warto też przed przystąpieniem do zmian zadać sobie pytania. Jaki mam wpływ na rzeczywistość? Jaki mogę mieć wpływ na przyszłość? Czego ja chcę? Co jest dla mnie ważne w życiu? Co jest dla mnie dostępne? Jakie są dobre strony zmiany? Co mogłoby być minusem nowej sytuacji? W jakim kierunku chcę zmierzać? Do czego dążę? Co takiego sprawia, że nie jestem w stanie dalej tkwić w obecnej sytuacji?

zmiana

Zwrotnica ma w swojej ofercie specjalne sesje coachingowe, przeprowadzane przy pomocy autorskich narzędzi (kart i plansz), które pozwalają zaplanować w sposób kreatywny i nieszablonowy właśnie zmiany w życiu zawodowym. Serdeczne zapraszam do skorzystania z tej możliwości. Efekty są dla uczestników takich spotkań zaskakujące, dla mnie zaś stanowią źródło olbrzymiej satysfakcji z tego, że moja pasja i kompetencje mogą stanowić inspirację dla innych.

Na etapie planowania ważne jest racjonalne podejście, analiza szans i zagrożeń, natomiast gdy przystępujemy do działania, warto mieć pozytywne nastawienie i dużo optymizmu. Należy jednak pamiętać, że po osiągnięciu celu nowa rzeczywistość powszednieje. Co pewien czas warto podejmować nowe wyzwania, skupiać się na coraz to innych obszarach życia.

zrobiłem

Kreatywność logopedy Katarzyny Stempień nie ma granic. Na zdjęciu — w stroju lwa. fot. prywatne archiwum mojej rozmówczyni

Kreatywność logopedy Katarzyny Stempień nie ma granic. Na zdjęciu — w stroju lwa. fot. prywatne archiwum mojej rozmówczyni

Stosunkowo często zdarza się, że — zaangażowani w terapię swoich dzieci — rodzice (by nie powiedzieć matki) decydują się na podjęcie studiów, umożliwiających bardziej świadome i poparte teoretyczną wiedzą wspomaganie rozwoju swoich potomków. Katarzyna Stempień jako matka obserwowała pracę wielu specjalistów. Obecnie jako logopeda inspiruje innych terapeutów do twórczej pracy. Autorka strony na facebooku Smykoterapia zgodziła się podzielić ze mną, i z Wami, refleksjami na temat swojej drogi do logopedii (kreatywnej oczywiście;-)).

Patrycja Bilińska: Przez wiele lat miałaś okazję obserwować pracę różnych logopedów jako matka…

Katarzyna Stempień: To prawda. Z perspektywy czasu i wkroczenia na drogę logopedii traktuję tamte spotkania, niektóre lepsze, inne mniej jako dużą dawkę nauki i obserwacji specjalistów przy pracy.

PB: Czy decyzja o podjęciu studiów logopedycznych podyktowana była chęcią pracy z własnym synem, potrzebą pomocy innym dzieciom (robię to dla kogoś), czy może refleksją na temat sposobów realizacji własnej zawodowej drogi –w kontekście samorealizacji (robię to da siebie).

KS: Nigdy nie planowałam zostać terapeutą własnego dziecka. Byłam szczęśliwa w swojej pracy, realizowałam się i czułam, że jestem dobra w tym, co robię. Można powiedzieć, że wszystkie czynniki, aby niczego nie zmieniać, były spełnione. Było dla mnie naturalne, że gdy tylko sytuacja pozwoli, wrócę do pracy. Rewolucja w moim życiu, podyktowana terapią syna, dopiero po pewnym czasie dała owoc, jakim jest bycie logopedą. To były małe kroki na przestrzeni kilku lat. Każde szkolenie, wykłady, warsztaty, które chciałam, aby wzbogaciły nasze domowe zajęcia, zaczęły budować nową drogę.

Fot. prywatne archiwum mojej rozmówczyni

PB: Czy podjęcie studiów logopedycznych wiązało się dla ciebie z rezygnacją z dotychczasowej pracy bądź stylu życia? Czy zmiana miała charakter radykalny czy może wręcz przeciwnie – niewiele zmieniła w twoim dotychczasowym życiu?

KS: Radykalna zmiana miała miejsce kilka lat wcześniej. W czasie ciąży, od 5 tygodnia musiałam leżeć, co wiązało się z rezygnacją z pracy i każdej aktywności, która do tej pory wypełniała mój czas. Studia logopedyczne były przemyślane i wkraczałam w nie z pewną dawką wiedzy teoretycznej i praktycznej. Przygotowanie bazowało głównie na tym, co działo się wokół terapii mojego dziecka, historii rodziców dzieci, których poznałam na różnych grupach wsparcia, ale dawały mi pewien obraz tego, na co się decyduję i jak chciałabym, aby moje zajęcia wyglądały.

PB: Stworzyłaś własną markę, wykreowałaś swoje nazwisko na facebooku prowadząc popularną stronę, dałaś się poznać jako pasjonatka z artystyczną duszą. Wreszcie aktywnie wkroczyłaś w szeregi pracujących logopedów. Jak się czujesz, realizując życiowy plan?

KS: Pomimo bibułowego chaosu i kolorowego bałaganu jaki zwykle jest wokół mnie, niezliczonej ilości mazaków, rolek po papierze, które turlają się po podłodze — czuję, że jestem poukładana. Dopiero zaczynam działać i mam nadzieję trochę pomieszać w farbach i logopedii.

smykoterapia

Logo, stworzonej przez Katarzynę Stempień, Smykoterapii na tle uroczych rysunków.

PB: Czy doświadczenie zdobyte jako matka i refleksje towarzyszące uczestniczeniu w terapii swojego syna – domyślam się, że każdemu rodzicowi towarzyszą jakieś przemyślenia w tej kwestii – pomogło ci bardziej świadomie podjąć się pracy zawodowej?

KS: Zdecydowanie tak. Mogę domyślać się, co dzieje się w głowie rodzica, który diagnozuje dziecko. Jakie ma strachy w sobie, co chciałby wiedzieć, a o co wstydzi się zapytać, aby nie zostać źle zrozumianym. Wiem, że czasami może być bardzo zmęczony, że czasami nie ma sił, ponieważ obok logopedii ma również bardzo dużo innych obowiązków i wytycznych. Bardzo dokładnie pamiętam, jak sama czułam się w tej sytuacji i czego potrzebowałam. Sama wydeptałam wiele ścieżek do lekarzy i poradni, przygotowywałam dziecko do różnych zabiegów. Te wszystkie szczegóły w tej chwili są bardzo przydatne.

PB: Mając w ręku dyplom, podjęłaś się pracy z dziećmi. Czy terapię logopedyczną syna prowadzisz sama czy może powierzyłaś ją komuś innemu?

KS: Mój syn był zawsze pod opieką innego logopedy, nawet kiedy już sama pracowałam w zawodzie. Unikałam sytuacji, w której będę łączyła bycie mamą i terapeutą. Dopiero od września zeszłego roku postanowiłam przejąć również te obowiązki — było to podyktowane względami czasowymi, które dotyczyły mojej pracy zawodowej i jego obowiązków szkolnych. Chociaż w szkole również jest logopeda i pracując w domu korzystamy z jego zaleceń i propozycji.

zagadki-w-jajkach

Zagadki w jajkach — Katarzyna Stempień inspiruje pomysłami.

kredka

„Poradnik świeżo upieczonego logopedy” to seria postów ukazująca wizję pracy w zawodzie logopedy. Artykuły stanowić mają w założeniu źródło „natchnienia” zawodowego. Poradnik, mimo nazwy, nie dostarczy gotowych rozwiązań, nie rozwikła osobistych dylematów, nie podpowie, którą pójść drogą. Jeśli stanie się natomiast inspiracją do podjęcia własnych zawodowych decyzji, spełni swoją rolę.

gloska

Na zdjęciu Katarzyna Czyżycka, autorka bloga logopedycznego „Głoska – logopedia z punktu widzenia logopedy”, fot. archiwum prywatne mojej rozmówczyni

Blog specjalistyczny może być sposobem na kreowanie wizerunku, reklamę własnej działalności, a nawet na zarabianie. Jego tworzenie sprawdza się w wielu dziedzinach. Czy także dla logopedy będzie dobrym pomysłem — zapytałam Katarzynę Czyżycką, autorką bloga „Głoska — logopedia z punktu widzenia logopedy”.

Patrycja Bilińska: Prowadzenie bloga polecane jest przez doradców zawodowych jako sposób na budowanie wizerunku specjalisty. Czy i w jakim stopniu „Głoska” spełnia taką rolę?

Katarzyna Czyżycka: Na początku miała inny cel. Ale z czasem rzeczywiście zaczęła budować mój wizerunek. Kiedy to zrozumiałam (bo nie zauważyłam od razu), zaczęłam działać trochę bardziej świadomie – wpisy zaczęły pojawiać się bardziej regularnie, a nie spontanicznie, trochę dłużej nad nimi myślę, co skutkuje mniejszą ilością literówek – choć i te się zdarzają. Zaczęłam też pisać trochę mniej emocjonalnie i bardziej uważać na to, co przekazuję. Podstawowa zasada „Głoski” – nie szkodzić.

paulina-socha2

Paulina Socha prowadzi terapię logopedyczną w prywatnym gabinecie w Tyczynie. Zdjęcie udostępnione przez moją rozmówczynię.

Spotkałyśmy się w mroźny poniedziałkowy wieczór w klimatycznej kawiarence. Zrobiła na mnie wrażenie osoby ciepłej, otwartej i zaangażowanej w swoją pracę. Paulina Socha, logopedka z Łańcuta, zgodziła się — w ramach projektu „Poradnik świeżo upieczonego logopedy” — podzielić ze mną refleksjami na temat uroków prowadzenia własnej działalności gospodarczej.

nie-mowic

1. Lenistwo

Tak, pani się po prostu nie chciało czytać (a nie słyszeliście, że nauczycieli nie stać na książki?), dowiadywać, pojechać na jakiś kurs. Jeszcze by trzeba było potem z tym dzieckiem rozmawiać. Dopominałoby się o uwagę. Pani jest dobrze tak, jak jest. Co się będzie dziecka pytać, czy ono woli kanapkę z szynką czy z serem. E, jakieś głupoty. Nauczy się mówić, to powie. I taka pani znajdzie tysiące powodów, dla których nie warto wprowadzać AAC. Powie, że mowę zablokuje, że niepraktyczne, że ona nie ma warunków, że to nie dla niego. I czy ta pani będzie dalej pracować? A jakże, do emerytury!

2. Nieogarnięcie

Urządzeń i sposobów komunikacji wymyślono naprawdę wiele. Oferta firm, specjalizujących się w ułatwianiu komunikacji, jest bogata. Każdemu dziecku da się dopasować system, odpowiadający jego potrzebom i uwzględniający ograniczenia. Dla chcącego nie ma rzeczy niemożliwych. Wiele rozwiązań wymaga jednak kontaktu z techniką, a przyznajcie — lepiej radzą sobie z nią uczniowie niż co niektórzy nauczyciele. Test na wykrycie nieogarniętego nauczyciela? To taki, który pisze dokumenty ręcznie, zamiast kolekcjonować pliki — zbiera ręcznie pisane materiały, adres mejlowy podaje z hasłem, a adresy stron internetowych wpisuje do wyszukiwarki. Dzisiejsze dwulatki umieją obsługiwać proste aplikacje, tymczasem te dedykowane niemówiącym dzieciom, sprawiają trudność w obsłudze wielu czterdziestolatkom. I przyczyna nie tkwi po stronie owych aplikacji. Bynajmniej!

3. Brak współpracy

Wdrażanie systemu komunikacji wymaga współpracy wielu osób. Jeżeli potrzebę jego wprowadzenia dostrzega tylko jedna osoba, staje na przegranej pozycji. Może gadać, przekonywać, powoływać się na uczucia, badania, a i tak w pojedynkę świata nie zbawi.

4. Zbyt duża dyrektywność

Nauczyciel zbyt dyrektywny — taki, który wydaje polecenia, każe, stawia do pionu, pracuje zgodnie ze swoją wizją tego, co dziecko powinno myśleć, czuć i robić — nie będzie widział potrzeby pytania dziecka o zdanie. Możliwość wyboru jest podstawą nauki alternatywnej komunikacji. Jeśli nauczyciela nie interesują potrzeby dziecka, nie będzie też zainteresowany dążeniem do ich odkrycia. Ewentualnie — pokaże mu obrazek „siku” (co byś mi tu tego pięknego dywanu nie osikał), „kupa” (fuj, fuj!), „przepraszam” (przyda ci się, bo ty wszystko robisz źle), „dziękuję” (doceń mą dobroć). Ino nie tędy droga.

5. Brak czasu

Ja wiem, że trenerzy rozwoju osobistego powiedzą zaraz, że nie ma czegoś takiego jak brak czasu. Myślę jednak, że wewnętrzne problemy organizacyjne placówek, zbyt duża liczba pacjentów i mnóstwo dokumentacji na tyle utrudniają skupienie się na indywidualnych potrzebach konkretnych dzieci, że — wcale nie z braku chęci — wdrażanie AAC bywa znacznie odroczone. Przygotowywanie materiałów jest naprawdę czasochłonne, nie mniej czasu i energii poświęcić trzeba na zaplanowanie strategii. Wielu nauczycieli i terapeutów nie ogarnia natłoku obowiązków.

 A na koniec: ku refleksji!

niemowiace-dziecko

NIE WOLNO

Nie wolno trzymać nóg na stole! Nie wolno hałasować! Nie wolno się tak zachowywać! Nie wolno tak myśleć! — lista rzeczy, których nie wolno robić dzieciom jest zwykle długa. Rodzice, przejęci swoją „rolą”, chcą wychować porządne dzieci, więc stawiają im granice. Ku własnemu przerażeniu — nie uzyskują pożądanego zachowania. Używając władzy i autorytetu budzą w dzieciach częściej agresję niż szacunek. Jak dowodzi Thomas Gordon w klasycznym już poradniku „Wychowanie bez porażek”:  „Jest paradoksem prawda, że rodzice tracą wpływ przez używanie swej władzy, a przez zrezygnowanie z tej władzy lub wzbranianie się przed jej użyciem zyskują więcej wpływu na swoje dzieci.” [s. 182] Dzisiejsze refleksje zawężę do odpowiedzi na pytanie: czy można — będąc rodzicem — przeżyć bez „nie wolno”? Czy da się je zastąpić?

Post piszę w odpowiedzi na komentarz czytelnika pod innym artykułem, w którym skrytykowałam owe „nie wolno”. Zostałam zapytana o alternatywy. Obiecałam wtedy, że odpowiem w osobnym poście, co niniejszym czynię;-)

Typowa dwunastka niekonstruktywnych wypowiedzi

Thomas Gordon, amerykański psycholog i psychoterapeuta, scharakteryzował 12 typowych sposobów budowania niekonstruktywnych wypowiedzi — takich, które nie wnoszą nic pozytywnego ani do relacji między rozmówcami, ani do toczonej rozmowy. Co gorsza — powodują u odbiorcy komunikatu negatywne emocje, tworzą w jego umyśle przekonania, tzw. „wciski”, utrudniające satysfakcjonujące życie dorosłe. Pośród takich typów wypowiedzi jak rady (Na twoim miejscu zrobiłbym to tak…), osądzanie (Czy ty naprawdę nie umiesz tego zrobić porządnie?) czy uspokajanie (Będzie dobrze!) umieścił badacz także te, w których mogłoby się znaleźć omawiane nie wolno: przekonywania, moralizowanie, wygłaszanie „kazań”.  Nie wolno stanowić będzie niemal zawsze (oj dajmy sobie margines błędu!) element zdania budzący w dziecku negatywne emocje.

Wczujmy się w klimat.

Teściowa. Ma nad tobą jakiś rodzaj władzy — nie można jej obrazić, napyskować, zwykle przyjmuje się wobec niej strategię unikania lub tzw. ugryzę się w język. No i taka ukochana mamusia — w dobrej wierze, oczywiście, mówi do nas, takie oto przykładowe zdanie: Nie wolno dawać dzieciom do jedzenia grzybów. Jak reagujesz? Może na przykład tak: Dobrze, mamusiu, bardzo dziękuję ci za radę. Jesteś nieoceniona! Jeszcze czego! Bardziej prawdopodobne jest oburzenie. Przecież wiesz, że nie wolno, co cię będzie baba denerwować. Pewnie myśli, że jest mądrzejsza. Będzie jeszcze pouczać! Nie pozwolę! Pojawia się zatem bunt, wewnętrzna niezgoda, przekonanie, że teściowa uznaje nas za kogoś gorszego, nieodpowiedzialnego. Czy takie były jej intencje? Nie sądzę, ale ciebie nie będzie interesować zamiar a twoja interpretacja.

Teraz pomyśl o małym dziecku — słysząc zdanie, zawierające nie wolno, reaguje tak samo jak ty zareagowałabyś na podobne słowa z ust teściowej. Nie chodzi o to, by na wszystko dzieciom pozwalać, ale o to, żeby tak sformułować zdania, by dziecka, potocznie mówiąc, nie wkurzyć i nie zdołować. A, i jeszcze do tego okazać mu szacunek.

Konkret, panie!

Ależ, proszę! Rodzic formułujący zdanie: Nie wolno tak myśleć! wbudowuje dziecku na poziomie podświadomym przekonanie o tym, że jest mniej wartościową osobą, przy jednoczesnym ukoronowaniu siebie. Co więcej: dyktując dziecku, jak powinno myśleć, umniejsza jego poczucie wartości i rodzi w nim poczucie winy. Są dwa scenariusze, ukazujące dalekosiężne skutki budowania tego typu wypowiedzi. Jedne dzieci, tzw. ciche, poddadzą się wpływowi rodziców, by w życiu dorosłym okazać się niemyślącymi samodzielnie, biernymi, nieszczęśliwymi ludźmi, bez poczucia wpływu na własny los. Drugi typ dzieci pokusi się o bunt (im starsze, tym więcej odwagi). Ach, jest jeszcze makiawelizm — Trzeba być lisem i lwem:  — pouśmiecham się do rodziców, przytaknę, a i tak zrobię, co będę chciał.

Odniosę się do własnych odczuć. To, co wzbudza we mnie nieopanowaną złość, wręcz agresję, to zabieranie mi wolności. Kiedy muszę zrobić coś tylko dlatego, że jest to czyjś wymysł, a nie moja osobista decyzja, utożsamiam się z buntownikiem Camusa i krzyczę: Buntuję się, więc jesteśmy! Mam przez to, nawiasem mówiąc, sporo kłopotów w życiu. Dzieci — znając jasno wyrażone oczekiwania rodziców (Nie lubię, kiedy stół jest brudny.  czy Boli mnie głowa, gdy jest głośno. itd.) SAME podejmą decyzję o tym, by czegoś nie robić. Co więcej — będą w tym konsekwentne. Zrobią coś (lub czegoś nie zrobią) nie dlatego, że zostało im to narzucone, ale dlatego że chcą. Nauczą się kierowania własnym losem, brania odpowiedzialności za własne decyzje. Urośnie ich poczucie wartości. Rodzic okazujący szacunek swojemu dziecku, zyska nie wroga a przyjaciela.

Do sedna: co zamiast?

1. Przede wszystkim konkret.

2. Komunikat typu: ja, a nie ty (Chciałbym, żeby…. zamiast: Ty taki i owaki)

3. Szacunek!

Przykłady:

1.

Dziecko: Moja pani jest głupia.

Rodzic: Nie wolno tak myśleć! ŹLE!

Rodzic: Czujesz się rozczarowany zachowaniem twojej pani? DOBRZE!

2.

Dziecko, bawiąc się w Indian, biega dookoła stołu i krzyczy odpowiadające zabawie odgłosy.

Rodzic: Nie wolno wrzeszczeć! ŹLE!

Rodzic: Jestem bardzo zmęczona i boli mnie głowa. Czy możemy się tak umówić, że przez pół godziny pobawisz się po cichutku, żebym mogła odpocząć, a potem chętnie pobawię się z tobą w Indian. Co ty na to? DOBRZE!

Zamiast Nie wolno rozrzucać kredek! można powiedzieć: Chciałbym, żeby kredki leżały w pudełku. Ta sama intencja, a jakże inny wydźwięk.

Aby zostać mistrzem komunikacji z własnym dzieckiem, warto przeczytać książkę „Wychowanie bez porażek” Thomasa Gordona, „Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły” Adele Faber, Flaine Mazlish  lub/i „Porozumienie bez przemocy” Marshalla Rosenberga.

0 10533

2015-09-14 08.05.32

Patrycja Bilińska: Na co przygotowany musi być logopeda, który zaczyna pracę w resorcie zdrowia?

Alina Woźny: Po pierwsze trzeba mieć kontrakt lub zatrudnić się w placówce, która takowy posiada. Po drugie — spełnić warunki NFZ, dotyczące wyposażenia gabinetu logopedycznego. Po trzecie — przygotować się na kontrole z ich strony. Dotyczą one nie tylko samego sprzętu czy pomocy logopedycznych, ale też dokumentacji medycznej pacjentów, czasu trwania terapii i zrealizowanych procedur.

PB: Ile czasu zajęło Ci opanowanie zasad rządzących rozliczaniem się z Narodowym Funduszem Zdrowia?

AW: Miałam dobrych nauczycieli, więc nie był to długi czas. Program komputerowy, który wykorzystuję do rozliczeń, nie jest taki straszny, na jakiego wygląda <śmiech>.

Ilość rozliczeń zależy też od tego, czy jesteśmy podwykonawcą kontraktu czy pracujemy na własny rachunek — wtedy bowiem dochodzą jeszcze dodatkowe rozliczenia i sprawozdania.

PB: Z jakimi zaburzeniami spotykasz się najczęściej?

AW: Moi pacjenci to przede wszystkim dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym —  dominuje zatem dyslalia (i tutaj głównie substytucje szeregu szumiącego i głoski [r], mowa bezdźwięczna) oraz opóźniony rozwój mowy. Stosunkowo rzadziej mam pacjentów z jąkaniem, autyzmem, Zespołem Aspergera czy niepełnosprawnością intelektualną.  Wśród pacjentów dorosłych dominuje afazja, dysfagia i demencja.

PB: Logopeda pracujący w szkole traktowany jest jak nauczyciel, co nie pomaga mu raczej w budowaniu wizerunku specjalisty. Jak postrzegana jesteś przez pacjentów w przychodni zdrowia? Bliżej Ci do nauczyciela czy medyka?

AW: Przez pacjentów jestem postrzegana raczej jako lekarz specjalista. Niektórzy nawet zwracają się do mnie „pani doktor”. W praktyce nie mam uprawnień do wystawiania skierowań, zlecania badań czy przepisywania leków, co zdecydowanie różni nas, logopedów, od lekarzy. Dla dzieci jestem raczej „panią” do której zwykle lubią przychodzić — nie tylko by ćwiczyć mowę — ale też po to, by ktoś zajął się nimi indywidualnie, poświęcił im swój czas. Czas, którego często nie mają dla nich rodzice. Na zajęciach wymyślamy ćwiczenia i gry, dzięki którym oni — w ramach ćwiczeń domowych — będą mogli spędzić ciekawe chwile z mamą lub tatą. Zdarza się często, że rodzice — obserwując zajęcia — sami chcą kontynuować terapię w domu — proszą o ćwiczenia, zalecenia, pomysły na zabawy.

PB: Logopedzi pracują często w zespołach specjalistów. Ty nie masz takiej możliwości. Jak wygląda kwestia ewentualnych konsultacji?

AW: Bardzo ubolewam nad brakiem zespołu specjalistów. W mojej placówce jest fizjoterapeuta oraz laryngolog, ale oni raczej kierują swoją działalność w stronę osób dorosłych. Jest również lekarz pediatra, który kieruje dzieci do mojej poradni oraz — gdy zachodzi taka potrzeba — wystawia swoim pacjentom skierowania do zaleconych przeze mnie specjalistów.

Po wizycie u takiego specjalisty, np. neurologa lub laryngologa, pacjent albo przekazuje zaświadczenie o odbytej konsultacji — o ile takowe otrzymał — bądź też podaje ustnie przebieg spotkania ze specjalistą i ewentualne zalecenia. W przypadku badań słuchu zawsze proszę o dostarczenie kserokopii wyniku podczas kolejnej wizyty. Z mojego doświadczenia wynika, że wiele zależy od rodzica oraz tego, w jaki sposób przekaże wiadomość o odbytych badaniach. Często bywa tak, że rodzice boją się wizyt i dodatkowych badań i przez dłuższy czas ignorują moją prośbę o konsultację ze specjalistą bądź też przekazują tylko szczątkowe informacje z ich przebiegu.

12084129_1017145008319417_749813020_n

Zdjęcie pochodzące z archiwum mojej rozmówczyni — morze, zamek z piasku, plażowicze i piękne nogi, które zajdą daleko;-)

PB: Co lubisz w swojej pracy najbardziej?

AW: Lubię chwile, gdy dzieci wchodzą do gabinetu z uśmiechem na ustach i z błyskiem w oku pytają, co dziś będziemy robić. Lubię ich uśmiech, kiedy widzą, że coś, co do tej pory im nie wychodziło, właśnie się udało. Najbardziej jednak lubię momenty, w których rodzice zaczynają dostrzegać w swoich dzieciach Kogoś przez duże K. Kogoś, komu wreszcie coś zaczyna wychodzić. Kogoś, kto jest w stanie coś zrobić samodzielnie i jest za to chwalony. Dziecko też zaczyna to czuć i z przestraszonego, zalęknionego, wiecznie wyręczanego przez rodziców maluszka — staje się samodzielne, pewniejsze siebie, po prostu dojrzalsze. To jest właśnie to, co dodaje mi skrzydeł;-)

 12084166_1017143748319543_1370577805_nAlina Woźny — neurologopeda, pracujący w przychodni zdrowia. Lubi morze, góry, słońce i wiatr.  Jest pasjonatką w swoim zawodzie, czego miałam niejednokrotnie okazję doświadczyć. Pamiętam jak dziś wspólną wizytę w księgarni pedagogiczno-logopedycznej, kiedy to zaczęła doradzać klientom wybór odpowiednich dla ich dzieci gier  — myślałam, że nie wyjdę stamtąd NIGDY! 😉

 

20 pułapek przy pisaniu opinii o dziecku

20 pułapek przy pisaniu opinii o dziecku

Opinia jest rodzajem dokumentu, którego pisania nie ćwiczy się w szkole, rzadko nawet na studiach. Nie dziwi zatem opór nauczycieli czy logopedów przed ich formułowaniem. W podświadomości kryje się lęk — toż to pasuje napisać coś mądrego, skoro pod dokumentem trzeba się podpisać — i to nie nickiem a własnym nazwiskiem.

Mając okazję czytać różnego rodzaju opinie, wyrobiłam sobie zdanie na temat tego, co naśladować można, a co do Banku Dobrych Praktyk nigdy trafić nie powinno. Stworzyłam listę 20 pułapek, czyhających na piszących opinie nauczycieli, logopedów i innych specjalistów.

1. Osądzanie

Natura ludzka skłonna jest do oceniania innych, szczególnie krytycznie patrzymy na tych, którzy kierują się innymi niż my wartościami. Jakże trudno jest nauczyć się nieoceniania wiedzą studenci psychoterapii czy kursanci Porozumienia Bez Przemocy. Przekonania, poglądy czy sądy dadzą się wyczytać między wierszami napisanej opinii (no, chyba, że jest się po treningu z komunikacji, zna się techniki NLP czy inne podobne i świadomie manipuluje się odbiorcą).

Uważam, że opinie o dziecku (wbrew nazwie) powinny być jak najbardziej obiektywne, a co za tym idzie — sprawiedliwe. Aby tak się stało nie można nadinterpretować i oceniać („Jest leniwy„).

Przyjrzyjmy się zdaniu:

„Ewa zna jedynie kilka liter.”

Słowo „jedynie” sugeruje, że powinna znać więcej, że zna mniej niż się od niej oczekuje. To jedno słowo jest osądem, źle świadczącym o stosunku piszącego do dziecka.  Gdyby zdanie brzmiało: „Ewa zna kilka liter” byłoby obiektywnym stwierdzeniem stanu wiedzy. Tymczasem w wersji: „Ewa zna jedynie kilka liter” ujawnia między wierszami rozczarowanie nauczyciela.

Ponadto: myślę, że dobrze oddzielić od dziecka nie tylko jego niepełnosprawność (dziecko z niepełnosprawnością zamiast niepełnosprawny), ale też zachowanie, deficyty i zaburzenia. W tym kontekście nazwanie kogoś „jąkającym się” jest już formą oceny. Nawiasem mówiąc — zdarzyło mi się usłyszeć określenie „dałniaczki” z ust pani, która prowadziła szkolenie z metodyki pracy z dziećmi z niepełnosprawnością.

2. Infantylizowanie

Nazywanie kilkunastoletniego ucznia imieniem zdrobniałym, pisanie o buzi („Ania wkłada kciuk do buzi”) zamiast o ustach czy twarzy, o rączkach zamiast rękach („Ewa ma bardzo sprawne rączki”) nie wygląda zbyt profesjonalnie. Rozumiem, że jeśli uczeń ma na imię Tadeusz czy Kazimierz, pełna forma imienia może nie budzić sympatii, niemniej jednak zawsze lepszy w oficjalnym dokumencie Tadeusz niż Tadziu. Nigdy zresztą nie wiadomo, czy rodzic takiej formy imienia nie preferuje (oj, zdarzyło mi się!), więc takie infantylizowanie jako sposób na ujawnienie sympatii do dziecka jest moim zdaniem nietrafiony.

3. Użycie stylu: Sąsiadka opowiada sąsiadce o dziecku sąsiada

W opiniach do instytucji, takich jak poradnia psychologiczno-pedagogiczna, pozwolić sobie można na używanie języka specjalistycznego — czytać dokument będzie w końcu inny logopeda czy psycholog. Opinia formułowana z myślą o czytelniku, który specjalistą nie jest (powinniśmy znać przeznaczenie) nie może być napisana językiem zbyt naukowym, ale styl zbyt potoczny nie świadczy dobrze o piszącym. Gdyby rodzica interesowało zdanie sąsiadki o jej dziecku, nie prosiłaby logopedy. Owa sąsiadka jest dla mnie osobą nie posiadającą wiedzy teoretycznej do opisu elementów rzeczywistości, które być może nawet dostrzega. Ona patrzy przez pryzmat własnych doświadczeń, poglądów i wartości, widzi za mało, powiem nawet — inaczej.

Porównajmy dwa zdania:

„Kiedy się ją prosi, żeby zrobiła zadanie, udaje czasem, że nie słyszy, a jak się jej obieca nagrodę, od razu zaczyna pracę i kończy ją z sukcesem.”

„Pracuje efektywnie motywowana zewnętrznie.”

Pierwsze zdanie — nie dość, że zawiera osąd — brzmi jakby obserwację dziecka robił… że tak powiem: ktokolwiek. Znacznie lepsze w odbiorze jest, według mnie, drugie.

4. Brak punktu odniesienia – wysoki, ale w stosunku do czego?

Pisząc, że poziom jakiejś umiejętności jest wysoki czy niski, nie wnosimy wiele do  wiedzy czytającego o dziecku. Słowa te są interpretacją, która — oparta jedynie na własnych oczekiwaniach — może być niewłaściwa, niekiedy nawet niesprawiedliwa. Warto, zwłaszcza przy pisaniu opinii o dzieciach z niepełnosprawnością umysłową, sprecyzować punkt odniesienia.

Zdanie dotyczące niepełnosprawnego ucznia: „Krystian przejawia wysoki poziom sprawności manualnej” rodzi pytanie: w stosunku do czego? Czy do normy, czy może oczekiwań nauczyciela w stosunku do możliwości? Zasadne jest określenie punktu odniesienia naszych wniosków,  choćby tak: „Zosia prezentuje wysoki jak na możliwości poznawcze — poziom rozwoju mowy czynnej.”

Aby uniknąć oskarżeń o niewłaściwe interpretacje, można (należy?) określić ich podstawę, podając na przykład — nazwę testu czy sposób badania, np.:

„Zasób słownictwa czynnego Alicji jest bogaty, czego dowodzi Test Jakiś tam.” 

„Obserwacja wskazuje na ….”

5. Zwalanie winy

Zdanie: „Uczeń nie opanował nazw drzew i  krzewów” rodzić może sprzeciw. Jak to — ma się ochotę zapytać — uczeń się nie nauczył czy nauczyciel go nie nauczył? Zdanie sformułowane w taki sposób (uczeń nie umie tego i tamtego) wygląda jak przerzucanie winy i odpowiedzialności z uczącego na ucznia. Kuratorium podobno lubi pytać, co takiego nauczyciel zrobił, żeby ucznia nauczyć. Z uwagi na coraz większą świadomość rodziców, przejawy braku szacunku do pracowników szkoły czy niekiedy nawet arogancję, warto uważać na drażliwe sformułowania (co nie znaczy, że zdanie powinno brzmieć: „Nauczyciel nie był w stanie nauczyć ucznia nazw drzew i krzewów”;-p).

6. Diagnoza negatywna

Opinia składająca się tylko z tego, czego uczeń nie umie powie więcej o nauczycielu niż samym uczniu. Zgaduję, że większość zdań, które miałoby się ochotę napisać w formie przeczącej, da się zamienić na zdanie twierdzące w taki sposób, by dostrzec to, co dobre, a nie oskarżać o to, czego nie ma. My nie mamy się na ucznia poskarżyć, ale przedstawić fakty. Dużo lepiej wygląda zdanie „Naśladuje odgłosy krowy i kaczki” zamiast „Nie naśladuje szczekania psa i miauczenia kota”. Zdecydowanie lepiej przeczytać, że „Ania podejmuje próby rysowania” zamiast „Rysuje, ale jej to nie wychodzi” czy „Zna 10 liter” zamiast „Nie zna wszystkich liter”. Inna perspektywa: widzimy to, co jest, a nie to, czego jeszcze nie ma.

 7. Pouczanie

„Alina ma nieutrwalone głoski szumiące w mowie spontanicznej. Trzeba ją stale upominać, żeby nie sepleniła”.

Abstrahując od treści powyższych zdań i zasadności zawartych w nich zaleceń, przeanalizujmy je, zwracając uwagę na dobór słów.

Zdanie pierwsze: „Alina ma nieutrwalone głoski szumiące w mowie spontanicznej” — no, spoko, niech będzie. Drugie: „Trzeba ją stale upominać, żeby nie sepleniła” — i tu jest gorzej…  Zdanie sformułowane w taki sposób stawia osobę piszącego w roli doradcy, wiedzącego co należy robić. Różnie formułowane niechciane rady rozbudzają negatywne odczucia (jeśli nie na poziomie świadomym, to w podświadomości). „Trzeba” może rodzić w czytającym sugestię, jakoby  autor opinii uważał się za mądrzejszego, a tym samym — mówiąc, co należy robić — dawał innym do zrozumienia, że sami nie byliby w stanie podjąć dobrej decyzji.  Lepiej odebrałabym zdanie: „Wskazane jest, by…” czy „Zaleca się…”

„Trzeba” rodzi mój bunt. Odwołując się do trzech głosów, które mogą gadać w naszej głowie: Rodzica (Muszę umyć naczynia), Dziecka (Co z tego, że są brudne naczynia!) i Dorosłego (Decyduję, że umyję naczynia) „trzeba” przynależy do tego pierwszego. Głos rodzica, który każe robić to czy tamto powoduje poczucie krzywdy i niesprawiedliwości (dla odmiany Dziecko ma poczucie winy — no bo naczyń nie umyło).

Zakładając, że „upominanie” stosują głównie rodzice dziecka, a piszącemu zależy na uwzględnieniu tej informacji w opinii, zaproponowałabym taką wersję zdania:

„Rodzice zwracają uwagę na codzienną wymowę Alicji (zgodnie z zaleceniami i instruktażem logopedy), co skutecznie przyspiesza automatyzację głosek szumiących.”

8. Skróty myślowe, metafory

Metafory są mile widziane w literaturze czy języku potocznym. Nie lubi ich styl urzędowy, nie kumpluje się z nimi naukowy. Rodzić mogą bowiem niejasności i/lub niewłaściwe interpretacje. Myślę, że i w opiniach warto ich unikać — niejednokrotnie zastanawiałam się „co autor miał na myśli” pisząc to czy tamto. Przekaz powinien być jednoznaczny.

Przykłady:

Kasia wskazuje rzeczowniki.

Próbując zrozumieć intencję autora, wyobrazić można sobie dziewczynkę, która palcem wskazuje w tekście wyrazy, będące rzeczownikami (znajomość części mowy, dziedzina: język polski). Załóżmy, że opinię napisał logopeda. Taka interpretacja zdania (wynikająca wprawdzie z jego sensu) gryzie się z tym, co w rzeczywistości piszący chciał przekazać. Zdanie okazać się mogło skrótem myślowym. Kasia — podczas badania, w którym na polecenie słowne wskazywać miała obrazki — rozpoznała nazwane przedmioty. Jako że te (nazwy przedmiotów) są rzeczownikami piszącemu wyszedł skrót myślowy. Zamiast przekazania informacji z kategorii: słownictwo bierne/identyfikacja przedmiotów na obrazkach wyszły dziecku umiejętności zupełnie z innej dziedziny.

10. Postrzeganie plusów jako minusy

Zdanie „Arek ma problemy z czytaniem” w przypadku ucznia z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu umiarkowanym może zostać odebrane co najmniej dziwnie. Źle pomyślałabym o nauczycielu, który nie docenia faktu, że dziecko z tym stopniem niepełnosprawności w ogóle czytać umie! Coś, co powinno być postrzegane jako sukces, opisane jest jako porażka.

11. Lekceważenie presupozycji

Jak obwieszcza Wikipedia: Presupozycja – w logice sąd, który musi być prawdziwy, żeby zdaniu można było przypisać wartość logiczną (prawdę albo fałsz). Innymi słowy, presupozycja to wniosek wynikający zarówno ze zdania, jak i z jego negacji. Np. presupozycją zarówno zdania „Obecny król Francji jest łysy”, jak i zdania „Obecny król Francji nie jest łysy” jest: „Francja ma obecnie króla”.” (źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Presupozycja [dostęp: 19 września 2015 r.])

Presupozycje mogą być wykorzystywane świadomie jako forma manipulacji (Zdanie „Czy przestawałeś już kraść?” sugeruje, że osoba pytana kiedyś miała taki „zwyczaj”), lekceważone — przekazać rozmówcy więcej niż byśmy chcieli.

Ze szkoły podstawowej wyniosło każde dziecko informację, że wszelkie formy wypowiedzi powinny mieć wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Także i opinię trzeba jakoś zacząć. Jako że pisać będę dzisiaj jedynie o złych praktykach, przeanalizujmy takie oto zdanie: „Adam zyskuje sympatię nauczyciela”. Jaką presupozycję zawiera to zdanie? Otóż: istnieje Adam, istnieje także nauczyciel i — teraz będzie gorzej — Adam zyskuje sympatię nauczyciela, ale — co gorsza — że istnieje możliwość, że Adam mógłby sympatii nauczyciela nie zyskiwać. Pytamy dalej: jak to? To nauczyciel nie lubi wszystkich dzieci? Skoro Adam sympatię zyskuje, to znaczy, że są prawdopodobnie tacy, którzy jej nie zyskują. A wnioski dopiszcie już sami:P

12. Umniejszanie osiągnięć

Spójnik ale (nie bez powodu zaliczany do przeciwstawnych) ma to do siebie, że kasuje w umyśle słuchacza na poziomie podświadomym to, co znajduje się w części zdania przed nim (por. NLP), np. Ładnie mówi, ale nie wymawia głoski [r]. Czytający (w tym także rodzic) zapamięta tylko drugą część zdania (to ona została wzmocniona), a sukces dziecka w postaci ładnego (cokolwiek by to znaczyło) mówienia zostanie umniejszony, w podświadomości nawet wykasowany. „Przesada!” — już słyszę te komentarze. Są tacy, którzy posiadając wiedzę o tym, w jaki sposób budować zdania, by skutecznie wpływać na odbiorcę (manipulować nim) zarabiają na tych nieświadomych mocy słów/języka.

13. Niedbałe formatowanie tekstu

Założę się, że na 30 zapytanych na ulicy osób o program MS Word, 29 zadeklaruje jego dobrą znajomość. Nawiasem mówiąc — ci, którzy zdają sobie sprawę z możliwości, jakie daje ten program, są bardziej skromni. Przypomina mi się osoba, która przy pisaniu obszernej bibliografii układała ją alfabetycznie, posiłkując się zmagazynowaną w umyśle znajomością kolejności liter w alfabecie. Na informację o tym, że w Wordzie robi się to jednym przyciskiem, stwierdziła, że i tak sprawiło jej to przyjemność.

Zdarzyło mi się otrzymać zaświadczenie, zawierające trzy rodzaje czcionek (podobno powinnam napisać fontów), różne wielkości liter i użytą w podejrzanych miejscach kursywę. Nie będąc ekspertem od Worda (są tacy, którzy mnie poprawiają — Ahoj, Mariola:P) denerwuję się widząc „brzydki” tekst. Lubię wyraźnie zaznaczone akapity, właściwie użyte pauzy i dywizy. Gryzą mnie spójniki na końcu linijek (wciąż słyszę głos polonistki ze szkoły podstawowej: „To czuje się tu samotnie”). Jeśli coś jest oficjalnie, niech wygląda dobrze.

14. Błędy

Błędy pojawiające się w oficjalnych tekstach wynikają albo z nieuwagi, albo ignorancji (jakie to ma znaczenie, jak się to pisze). Jeśli czytający okaże się osobą, przywiązującą wagę do poprawności językowej — bardzo prawdopodobne, że umniejszy podświadomie kompetencje autora opinii także w zakresie jego specjalności.

Z niedowierzaniem spoglądałam na opinię, w której piszący zalecał masowanie dziecka jerzykiem. Sama nie będąc wolna od błędów, proszę często kogoś o sprawdzenie moich tekstów. Wiele moich wątpliwości rozwiewa na co dzień Poradnia PWN. To dzięki niej od tego miesiąca buty wkładam (zamiast ubierać), siedząc przy tym na pufie rodzaju męskiego (ten puf).

15. Zaprzeczanie samemu sobie

Nie raz zdarzyło mi się przeczytać teksty, w których autor podał dwie sprzeczne informacje na ten sam temat. Nie świadczy to dobrze o zaangażowaniu piszącego w formułowanie opinii.

16. Podawanie informacji nieadekwatnych do poziomu rozwoju dziecka

Jeśli dziecko w rozwoju mowy (zakładając harmonijny rozwój) jest na etapie budowania zdań, pisanie o tym, że różnicuje głosy rodziców czy naśladuje odgłosy zwierząt wyglądać może co najmniej dziwnie. To tak jakby ucznia, który zna tabliczkę mnożenia, chwalić za umiejętność dodawania w zakresie pięciu. Może być i w drugą stronę: dziecka, które uczy się dodawać w zakresie 5, czepiać się, że nie rozwiązuje zadań z treścią.

17. Błędy merytoryczne

Każdy ma prawo do błędów i niewiedzy. Uczymy się przez całe życie, błędy pomagają nam się rozwijać. Z jednej strony myśl o tym, że napisało się coś głupiego, dołuje i odbiera motywację. Z drugiej — są tacy, którzy upatrują w nich źródła sukcesu. Brian Tracy, światowej sławy mówca motywacyjny, interpretuje porażki jako sposób nie oddalania a zbliżania się do celu (więcej o takim sposobie myślenia w prezentacji Rozwojowca)

18. Diagnoza, do której nie mamy uprawnień

Do diagnozowania niektórych deficytów, zaburzeń czy chorób trzeba mieć konkretne uprawnienia. Nauczyciel, który uważa, że zachowanie dziecka wybiega poza normy społeczne (niegrzeczne jakieś) nie może napisać w opinii, że ma ono zaburzenia zachowania, bo te akurat stwierdzić powinien psychiatra. Większą wartość będzie miało opisanie samych faktów (Dwukrotnie w tym tygodniu ugryzł kolegę).

19. Brak interpretacji/wyjaśnień/omówień

Są kwestie oczywiste dla logopedów, ale dla specjalistów z innych dziedzin czy rodziców — już niekoniecznie. Przykładowo: jeśli w dokumencie logopeda napisze, że dziecko czteroletnie wymawia wszystkie głoski poza szumiącymi i [r], nie dodając, że ma ono do tego prawo (norma rozwojowa) — może zrodzić podejrzenie, że coś jest nie tak. Patologie opisuje się zazwyczaj jako coś, czego nie ma, a być powinno. Takie podejście może okazać się zgubne. Często jest bowiem coś, czego być nie powinno (np. przetrwałe odruchy).

20. Pominięcie klauzuli: „Opinię wydaje się na prośbę rodzica w celu przedłożenia w …”

Formułę warto dodać dla własnego bezpieczeństwa. Po co? A. Żeby nie było, że piszemy (i o zgrozo — wydajemy) opinię, o którą nie poprosił rodzic. B. Żeby nie było, że rodzic poprosi o opinię dla poradni, a przedłoży do sądu (wiedząc — użylibyśmy innego stylu, zawarli nieco inne informacje). C. Zawsze to lepiej być ostrożnym.

12018547_1274806709205493_1756745105_o

Jak się pracuje logopedzie w placówkach oświatowych? Czym różni się specyfika pracy w szkole masowej i poradni psychologiczno-pedagogicznej? Jaka jest różnica w dokumentacji? O osobiste doświadczenia i refleksje zapytałam Kamilę Wójcicką, logopedkę, pracującą w obu typach placówek.

Patrycja Bilińska: Z jakimi zaburzeniami — jako pracownik szkoły ogólnodostępnej oraz poradni psychologiczno-pedagogicznej — spotykasz się najczęściej?

Kamila Wójcicka: W szkole moimi pacjentami są przede wszystkim dzieci z wszelkiego rodzaju dyslaliami, także SLI, a w ramach rewalidacji mam pod opieką dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi – niedosłyszące, z autyzmem, z zespołem Aspergera, afazją, niepełnosprawnością intelektualną w stopniu lekkim. Natomiast do poradni trafiają zazwyczaj dzieci młodsze (mniej więcej od drugiego roku życia), które wcześniej nie były pod opieką żadnego logopedy lub starsze. Te kierowane są do nas na dodatkowe konsultacje lub w celu wystawienia opinii. Najczęściej spotykane przeze mnie zaburzenia, to: alalia, ORM, afazja, dyslalia, niedokształcenie mowy, zaburzenie kontaktu i komunikacji, jąkanie i oligofazja.

PB: Na czym polegają różnice w dokumentacji prowadzonej w szkole a tej w poradni? W której z placówek jest jej więcej?

KR: Zdecydowanie więcej dokumentacji prowadzę w poradni – jest to związane głównie z działalnością diagnostyczną i sporządzaniem opinii — jest tego naprawdę dużo. Poza tym każdy pacjent ma u nas swoją kartę, w której szczegółowo opisuje się przebieg wizyt. Oprócz tego jest jeszcze wewnętrzna dokumentacja oraz odrębna związana z prowadzonymi zajęciami grupowymi, działaniami poza poradnią, zespołami – np. zespołem Wczesnego Wspomagania Rozwoju. W szkole natomiast prowadzę dzienniki zajęć oraz swoją dokumentację na temat przebiegu terapii. Odrębną grupę stanowi dokumentacja zajęć rewalidacyjnych, np. Indywidualne Programy Terapuetyczno-Edukacyjne.

PB: Jak oceniasz pracę z rodzicami — porównując te dwie placówki? W poradni zapraszasz ich na zajęcia, w szkole nie masz takiej możliwości. Czy przekłada się to na jakość pracy bądź efekty?

KR: Mam trochę innych pacjentów w poradni (młodszych) i trochę innych w szkole, więc ciężko mi oceniać efektywność mojej pracy pod kątem obecności bądź nieobecności rodziców na terapii. Z jednej strony przyznać muszę, że to, co w poradni w zakresie dyslalii jestem w stanie nauczyć dziecko w ciągu kilku spotkań, w szkole zajmuje często kilka miesięcy. Czy przyczyny upatrywać w obecności rodziców na zajęciach? Myślę, że są też inne czynniki, mające znaczenie. Wydaje mi się, że rodzice, którzy trafiają do poradni są jakby bardziej świadomi, może bardziej „uważniejsi” — w końcu sami zdecydowali o przyjściu z dzieckiem na terapię. Rodzice dzieci szkolnych natomiast nie wykazują już takiego zainteresowania przebiegiem terapii. Logopedę szkolnego traktują jak specjalistę gorszej kategorii, co przekłada się na zaufanie, a to na efektywność terapii. Nie bez znaczenia jest też fakt, że dzieci szkolne mogą sporo rzeczy zrobić same — rola rodziców nie ma już tak wielkiego znaczenia.

PB: Co zyskują rodzice, którzy uczestniczą w zajęciach?

Rodzice nie tylko obserwują zajęcia, ale biorą w niej czynny udział. Łatwiej im potem włączać pewne elementy w codzienne funkcjonowanie, zabawy. Te bezpośrednie spotkania są cenne dla obu stron i zdecydowanie przekładają się na efekty. Niestety ze względu na bardzo małą liczbę godzin, jaką mogę przeznaczyć na terapię, jestem w stanie objąć pomocą tylko niewielką grupę dzieci z dzielnicy (zazwyczaj najmłodsze i najbardziej potrzebujące) i niestety spotkania te, choć prowadzone w formie indywidualnej, nie odbywają się zbyt często – czasami nawet co trzy tygodnie.

PB: Widzę, że przykładasz dużą wagę do współpracy z rodzicami. W jaki sposób kontaktujesz się z rodzicami dzieci objętych terapią w szkole?

KR: Owszem, uważam, że wsparcie rodziców jest bardzo ważne, ale nie o to chodzi, żeby opiekun został terapeutą własnego dziecka — od tego jest właśnie specjalista. W szkole spotykam się z rodzicami na konsultacjach, ale ogromna liczba dzieci w terapii sprawia, że nie jestem w stanie umówić się ze wszystkimi, więc prowadzę tzw. zeszyty logopedyczne, do których wklejam informacje dla rodziców, proste ćwiczenia, które dzieci są w stanie wykonać samodzielnie. Tutaj etap utrwalania trwa zdecydowanie dłużej niż w poradni.

PB: Jak wygląda kwestia pracy w zespole specjalistów w szkole masowej? Czy teamy istnieją tylko na papierze czy może pomoc psychologiczno-pedagogiczna spełnia swoje zadanie?

KR: W szkole łatwiej jest się ze specjalistami spotkać, skonsultować na bieżąco swoje wątpliwości, podzielić się spostrzeżeniami – podczas przerwy, po lub przed zajęciami, często organizowane są też spotkania zespołów, zwłaszcza zespołu ds. integracji, w którego skład wchodzą specjaliści i nauczyciele wspomagający. Nie wiem, czy tak jest w każdej szkole, ale naprawdę cenię sobie współpracę z ludźmi w mojej placówce. Może tak to dobrze działa, bo mamy oddziały integracyjne?

PB: Czy pracując w placówkach oświatowych czujesz się jak nauczyciel, specjalista od mowy (zajęcia logopedyczne nazywane są w końcu w oświacie specjalistycznymi) czy może nie-wiadomo-kto?

KR: W szkole czuję się jak… logopeda <śmiech>, na pewno nie jak nauczyciel, choćby przez to, że mam o kilka godzin więcej w pensum i pracuję godzinę zegarową. Teraz mam szczęście pracować w miejscu, w którym praca specjalistów jest doceniana, ale sporo koleżanek z innych szkół skarży się, że są traktowane jak pracownicy gorszej kategorii. W poradni logopedzi są specjalistami.

PB: Co lubisz w swojej pracy najbardziej?

KR: To chyba najłatwiejsze i zarazem najtrudniejsze pytanie, bo co może powiedzieć osoba, która w wieku 15 lat wiedziała, że zostanie logopedą? <śmiech> Co lubię w swojej pracy najbardziej? Wszystko! Uwielbiam dawać radość dzieciakom, które do mnie przychodzą, cieszy mnie kiedy im się chce, ale rozumiem, kiedy nie mają na coś ochoty albo nastroju. Wspaniale jest móc oglądać świat ich oczami, słuchać, co mają do powiedzenia. Cieszy mnie, kiedy mogę udzielić konkretnej pomocy, przekładającej się na dużo lepsze funkcjonowanie moich podopiecznych i ich rodzin. I lubię w tej pracy też to, że się w niej ciągle uczę czegoś nowego.

Kamila Wójcicka: logopedka z powołania, zafascynowana językiem polskim, regionalizmami (zwłaszcza w wydaniu podkarpackim), także terapeuta uwagi i lateralizacji słuchowej metodą Tomatisa. Prywatnie fanka dwóch kółek, zaczytana w reportażach, jak większość Polaków — zakochana w górach. Od jakiegoś czasu próbuje swoich sił na ściance wspinaczkowej, żeby choć trochę pobyć na wysokościach. Równie chętnie wyjeżdża z Polski, co do niej wraca:)

Kamila Wójcicka — logopedka z powołania, zafascynowana językiem polskim, regionalizmami (zwłaszcza w wydaniu podkarpackim), także terapeuta uwagi i lateralizacji słuchowej metodą Tomatisa. Prywatnie fanka dwóch kółek, zaczytana w reportażach, jak większość Polaków — zakochana w górach. Od jakiegoś czasu próbuje swoich sił na ściance wspinaczkowej, żeby choć trochę pobyć na wysokościach. Równie chętnie wyjeżdża z Polski, co do niej wraca:)

12050909_1274806625872168_1358393965_o

Poradnik świeżo upieczonego logopedy, mimo nazwy, nie dostarczy gotowych rozwiązań, nie rozwikła osobistych dylematów, nie podpowie, którą pójść drogą. Jeśli stanie się natomiast inspiracją do podjęcia własnych zawodowych decyzji, spełni swoją rolę. Nie pretenduję do roli doradcy, nie zamierzam uzdrawiać, nauczać ni wieścić. Przedstawić chcę w sposób subiektywny (!), odwołując się jednakże nie tylko do własnych refleksji, wizję coraz popularniejszego zawodu logopedy. Publikowane w ramach cyku posty stanowić mają w założeniu źródło „natchnienia” zawodowego. Kieruję je głównie do „świeżo upieczonych logopedów”.

1 3240

Stereotyp nr 1: Logopeda zajmuje się uczeniem głosek.

Zawód logopedy często spłycany bywa do uczenia [r] czy [sz]. W szkole przeważnie się do tego sprowadza. Warto jednak wiedzieć, że logopedzi pracują także w szpitalach, zakładach pielęgnacyjno – opiekuńczych, domach opieki społecznej, nawet na oddziałach zaburzeń karmienia. Prowadzą terapię z osobami po udarach, wycięciu krtani, demencją, autyzmem, niepełnosprawnością intelektualną czy rozszczepem podniebienia. Ponadto współpracują z dziennikarzami, osobami publicznymi, osobami z zaburzeniami głosu itd… Wymieniać można długo. W obrębie logopedii są różne specjalizacje, np. neurologopedia, surdologopedia czy logopedia medialna.
Nie jest to zatem tylko wywoływanie głosek i nie tylko praca z dziećmi.

Stereotyp nr 2: W wieku dorosłym nie można się nauczyć prawidłowej wymowy głosek

Wprawdzie usuwanie wad wymowy jest łatwiejsze u dzieci (wymowa wadliwa jest mniej utrwalona), ale żaden wiek nie przekreśla szans na nauczenie się prawidłowego sposobu wymawiania jakiejś głoski, np. [r] (wydaje się, iż deformacja tej głoski najbardziej rzuca się w oczy). Wystraczy odrobina wytrwałości.

Stereotyp nr 3: Logopeda jest kobietą

Logopeda, jak i nauczyciel przedszkola, pielęgniarka czy sprzątaczka, wyobrażany jest raczej jako kobieta. I chyba słusznie. U mnie na studiach specjalność logopedyczną wybrało dwóch panów, przy czym wszystkich na studiach polonistycznych było w granicach 8 – 10 na około sto pań. Wydaje mi się, iż żaden z tych dwóch nie pracuje w zawodzie.  A czy zauważyliście, że ci pracujący nie należą do szaraczków poukrywanych w szkołach czy przedszkolach, ale – albo robią karierę naukową – albo biznes z logopedią w tytule?

Stereotyp nr 4: Logopeda ma lustro.

A ma ;D Kontrola wzrokowa bardzo pomaga w początkowym etapie pracy. Nie jest to zatem stereotyp;P

0 2717

! Uwaga! Nie klikajcie w przypisy;)
Duże zamieszanie w placówkach oświatowych poczynił projekt nowego modelu udzielania i organizowania pomocy psychologiczno – pedagogicznej, który od pierwszego września 2011 roku zaczął wkraczać stopniowo do polskich przedszkoli, szkół i placówek oświatowych, aby – jak mówi ustawa „rozpoznawać i zaspokajać indywidualne potrzeby rozwojowe i edukacyjne ucznia oraz rozpoznawać indywidualne możliwości psychofizyczne ucznia”, wynikające w szczególności z niepełnosprawności, niedostosowania społecznego, zagrożenia niedostosowaniem społecznym, szczególnego uzdolnionienia, ze specyficznych trudności w uczeniu się, z zaburzeń komunikacji językowej, chorób przewlekłych, sytuacji kryzysowych lub traumatycznych oraz z niepowodzeń edukacyjnych czy zaniedbań środowiskowych.”1
Ustawodawca wymienia zatem grupy uczniów , które mają specjalne potrzeby edukacyjne, uwzględniając odchylenia od normy nie tylko ujemne, ale także dodatnie.2


„Nowa formuła (…) – jak ją reklamuje Katarzyna Hall we wstępnie do poradnika dla dyrektorów szkół – pozwoli na indywidualne spojrzenie na każdego ucznia i odkrycie jego talentów oraz zainteresowań, a także na lepsze dostrzeżenie trudności i problemów, z którymi nie potrafi sobie poradzić, i przede wszystkim udzielenie mu wsparcia odpowiednio do jego potrzeb i możliwości.”3

Nasuwa się pytanie: Czy to znaczy, że dotychczas szkoła nie wspierała uczniów ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi, skoro obowiązek zapewnienia każdemu uczniowi „warunków niezbędnych do jego rozwoju” kładła na nią bowiem ustawa dnia 7 września 1991 r. o systemie oświaty? Na czym polegają tytułowe innowacje w zakresie owej pomocy? Na to pytanie spróbuję odpowiedzieć w swojej krótkiej pracy.
Warto zacząć od zagadnień, które nowością nie są, a mianowicie od obowiązków szkoły w zakresie organizowania pomocy psychologiczno-pedagogicznej, wynikających z art. 1, wspomnianej wyżej, ustawy o systemie oświaty, gwarantującej uczniom:
  • dostosowanie treści, metod i organizacji nauczania do możliwości psychofizycznych uczniów, a także możliwość korzystania z pomocy psychologiczno-pedagogicznej i specjalnych form pracy dydaktycznej (art. 1 pkt 4);
  • możliwość pobierania nauki we wszystkich typach szkół przez dzieci i młodzież niepełnosprawną oraz niedostosowaną społecznie, zgodnie z indywidualnymi potrzebami rozwojowymi i edukacyjnymi oraz predyspozycjami (art. 1 pkt 5);
  • opiekę nad uczniami niepełnosprawnymi przez umożliwianie realizowania zindywidualizowanego procesu kształcenia, form i programów nauczania oraz zajęć rewalidacyjnych (art. 1 pkt 5a);
  • opiekę nad uczniami szczególnie uzdolnionymi poprzez umożliwianie realizowania indywidualnych programów nauczania oraz ukończenia szkoły każdego typu w skróconym czasie (art. 1 pkt 6);
  • przygotowywanie uczniów do wyboru zawodu i kierunku kształcenia (art. 1 pkt 14);
  • warunki do rozwoju zainteresowań i uzdolnień uczniów przez organizowanie zajęć pozalekcyjnych i pozaszkolnych oraz kształtowanie aktywności społecznej i umiejętności spędzania czasu wolnego (art. 1 pkt 15).
Co innowacją zatem jest?
Na stronie internetowej Ministerstwa Edukacji Narodowej można się dowiedzieć się m.in., że nowy model:
  • będzie w założeniu swym spójny, dzięki czemu będzie szansa na dostrzeżenie problemów dzieci na każdym etapie edukacyjnym4;
  • ma „zapobiec powielaniu działań specjalistów z zakresu pomocy psychologiczno-pedagogicznej, a także kulturowo-społecznej izolacji rodzin i dzieci z niepełnosprawnościami czy specyficznymi trudnościami w uczeniu się.”5 Nauczyciele i specjaliści prowadzący zajęcia z uczniem, tworzyć będą zespół6, a nie – jak to było przeważnie dotychczas – działać na własną rękę. Innowacją jest zatem współpraca specjalistów, ale także nauczycieli i rodziców.7
Najważniejsze wyznaczniki jakości nowego modelu organizacji pomocy psychologiczno-pedagogicznej, wpisane w szczegółowe przepisy wykonawcze Ministra Edukacji Narodowej, to:
  • Zasada indywidualizacji pracy z uczniem, realizowana na obowiązkowych i dodatkowych zajęciach edukacyjnych, odpowiednio do potrzeb rozwojowych i edukacyjnych oraz możliwości psychofizycznych ucznia.
  • Zasada „pomoc bliżej ucznia” – wspieranie ucznia ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi w przedszkolu, szkole lub placówce, do której uczęszcza, w środowisku jego nauczania i wychowania.
  • Zasada „pomoc bliżej rodzica” – wspieranie rodziców/opiekunów prawnych ucznia ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi, prowadzone w formie porad, konsultacji, warsztatów i szkoleń przez nauczycieli i specjalistów zatrudnionych w przedszkolu, w szkole lub placówce, w środowisku nauczania i wychowania dziecka. Wspieranie rodziców jest ukierunkowane na rozwiązywanie problemów wychowawczych i dydaktycznych, powinno podnosić ich umiejętności wychowawcze, a w konsekwencji – zwiększać efektywność pomocy psychologiczno-pedagogicznej dla uczniów.
  • Zasada „pomoc bliżej nauczyciela” – wspieranie nauczycieli pracujących z uczniem ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi przez innych nauczycieli, wychowawców grup wychowawczych i specjalistów, w środowisku funkcjonowania ucznia oraz przez poradnie psychologiczno-pedagogiczne, w tym – poradnie specjalistyczne. Wspieranie nauczycieli (podobnie jak rodziców uczniów) jest ukierunkowane na doskonalenie ich kompetencji potrzebnych do skutecznej pomocy uczniom ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi.
  • Elastyczność i adekwatność planowanych i realizowanych działań do potrzeb ucznia
– likwidacja dotychczas istniejących barier formalnoprawnych (np. odejście od określania minimalnej liczby uczniów na zajęciach)
  • Instytucjonalne i osobowe partnerstwo, widoczne po pierwsze w spójności przepisów regulujących funkcjonowanie instytucji-partnerów (np. szkoła i poradnia psychologiczno-pedagogiczna, szkoła i jednostka samorządu terytorialnego jako organ prowadzący publiczne przedszkole, szkołę lub placówkę), po drugie – w budowaniu sieci podmiotów, współpracujących na rzecz zwiększania efektywności pomocy udzielanej uczniowi (np. szkoła – rodzice – poradnia psychologiczno-pedagogiczna – placówki doskonalenia nauczycieli – inne przedszkola, szkoły i placówki – organizacje trzeciego sektora oraz instytucje i placówki działające na rzecz rodziny, dzieci i młodzieży).
  • Aktualizacja w klasyfikacji specjalnych potrzeb edukacyjnych uczniów – terminologia oraz filozofia zmiany zgodne ze stanem najnowszej wiedzy psychologicznej, pedagogicznej, socjologicznej, medycznej itp.
  • Zaufanie do profesjonalizmu nauczycieli i wychowawców – pierwszych diagnostów specjalnych potrzeb edukacyjnych oraz możliwości psychofizycznych i rozwojowych swoich podopiecznych.
  • Zaufanie do szkoły – swoistej instytucji „szybkiego reagowania” zarówno na specjalne potrzeby uczniów sklasyfikowane w rozporządzeniach, jak i na potrzeby nieokreślone, trudne do skodyfikowania.8
Pomoc psychologiczno – pedagogiczna będzie organizowana w formie klas terapeutycznych, zajęć rozwijających uzdolnienia, zajęć dydaktyczno – wyrównawczych, zajęć specjalistycznych (korekcyjno – kompensacyjnych, logopedycznych, socjoterapeutycznych oraz innych o charakterze terapeutycznym),a także porad i konsultacji. Zrezygnowano z ustalenia minimalnej liczby uczniów na zajęciach. Uregulowany został czas zajęć – 60 min na zajęcia specjalistyczne (istnieje możliwość podzielenia zajęć np. po 30 min 2 razy w tygodniu) oraz 45 na pozostałe.
Działania szkoły będą sformalizowane poprzez tworzenie dokumentów takich jak : Plan Działań Wspierających (dla uczniów posiadających orzeczenie o potrzebie indywidulanego obowiązkowego przygotowania przedszkolnego, posiadających orzeczenie o potrzebie indywidualnego nauczania, jeśli jednocześnie nie posiada orzeczenia o potrzebie kształcenia specjalnego; dla ucznia posiadającego opinię poradni lub jego potrzeby zostały zauważone przez nauczyciela czy specjalistę), Kartę Indywidualnych Potrzeb Ucznia (dla każdego ucznia posiadającego specjalne potrzeby z wyjątkiem uczniów posiadających orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego), Wielospecjalistyczną Ocenę Poziomu Funkcjonowania Ucznia, Indywidualne Programy Edukacyjne (dla uczniów posiadających opinię) i Terapeutyczno – Edukacyjne (dla uczniów posiadających orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego).
Rada Pedagogiczna została obdarzona zaufaniem przez ustawodawcę, który nadał jej uprawnienia do wskazania sposobów dostosowywania warunków przeprowadzania sprawdzianów i egzaminu gimnazjalnego, maturalnego oraz potwierdzającego kwalifikacje zawodowe do potrzeb i możliwości uczniów.9Zaufanie to przejawia się także we wskazaniu nauczycieli jako tych, którzy obserwując uczniów mogą zgłaszać dyrektorowi placówki potrzebę wsparcia danego ucznia ze względu na zauważone specjalne potrzeby edukacyjne.
Nowy model udzielania i organizowania pomocy psychologiczno – pedagogicznej nie jest rewolucją, ale jak zapewnia MEN – ewolucją.10Czy nowością można nazwać takie postulaty, jak np. : podmiotowe, a nie przedmiotowe podejście do ucznia; współpracę specjalistów, szkoły z rodzicami czy nawet potraktowanie nauczycieli jako pierwszych diagnostów dziecka? Raczej nie. Nowy model jest na pewno formą bardziej sformalizowaną (i to jest, moim zdaniem, największa innowacja)
i stanowi okazję dla nauczycieli do ponownego przemyślenia sobie sprawy dostosowywania wymagań edukacyjnych do psychofizycznych potrzeb i możliwości uczniów, co stanie się – w obliczu nowych przepisów – już nie tylko, jak to często bywało, ideą, ale działaniem codziennym; a także narzuci konieczność wspierania uczniów ze specjalnymi potrzebami tym, którym – brzydko mówiąc – dotychczas się nie chciało. Ponadto, myślę, że spowoduje większe zainteresowanie różnymi zaburzeniami występującymi wśród dzieci. Innowacją stanie się być może także nowy sposób postrzegania uczniów z omawianymi potrzebami.
Nowy model pomocy psychologiczno – pedagogicznej jest bardziej szansą niż innowacją. Szansą dla uczniów, rodziców, nauczycieli, ale także dla całego szkolnictwa.
1 Zmiany wprowadziła ustawa MEN z 17 listopada 2010 roku w sprawie zasad udzielania i organizacji pomocy psychologiczno – pedagogicznej w publicznych przedszkolach, szkołach i placówkach; warunków organizowania kształcenia, wychowania i opieki dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnych oraz niedostosowanych społecznie w przedszkolach, szkołach i oddziałach ogólnodostępnych lub integracyjnych; warunków organizowania kształcenia, wychowania i opieki dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnych oraz niedostosowanych społecznie w przedszkolach, szkołach i oddziałach oraz w ośrodkach; zmieniające rozporządzenia w sprawie warunków i sposobu oceniania, klasyfikowania i promowania uczniów i słuchaczy oraz przeprowadzania sprawdzianów i egzaminów w szkołach publicznych; szczegółowych zasad działania poradni psychologiczno – pedagogicznych, w tym publicznych poradni specjalistycznych; zmieniające rozporządzenie w sprawie ramowego statutu publicznej poradni psychologiczno – pedagogicznej, w tym publicznej poradni specjalistycznej.
2 por. „Odchylenia ujemne powodują ograniczenia rozwoju fizycznego i psychicznego, utrudniają naukę i adaptację zawodową, zakłócają społeczne funkcjonowanie człowieka, czyniąc go osobą niepełnosprawną. Odchylenia dodatnie to szczególne uzdolnienia i talenty” Jastrząb J, Zaspokajanie potrzeb edukacyjnych, [w:] „Wychowanie na co dzień” 1995, nr 12
3Hall Katarzyna, Wstęp, [w:] Małgorzata Jas, Małgorzata Jarosińska, Specjalne potrzeby edukacyjne dzieci i młodzieży. Prawne ABC dyrektora przedszkola, szkoły i placówki, Warszawa 2010
4 http://www.men.gov.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=1082%3Apytania-i-odpowiedzi&catid=193%3Aodpowiedzi-ksztalcenie-specjalne&Itemid=234 [dostęp: 25 marca 2012]
5 Tamże
6 Do zadań zespołu będzie należało między innymi: 1) rozpoznawanie możliwości psychofizycznych oraz indywidualnych potrzeb rozwojowych i edukacyjnych uczniów;2) określanie form i sposobów udzielania uczniom pomocy psychologiczno-pedagogicznej, odpowiednio do dokonanego rozpoznania;3) dokonywanie okresowej oceny efektywności pomocy udzielanej dzieciom i młodzieży, w tym efektywności prowadzonych zajęć specjalistycznych, rewalidacyjnych, resocjalizacyjnych i innych zajęć, stosownie do potrzeb, oraz przedstawianie wniosków i zaleceń do dalszej pracy z uczniem;4) wyrażanie opinii w sprawie dostosowania warunków przeprowadzania sprawdzianu, egzaminu gimnazjalnego, egzaminu maturalnego oraz egzaminu potwierdzającego kwalifikacje zawodowe;5) planowanie zadań z zakresu doradztwa edukacyjno-zawodowego i sposobu ich realizacji w gimnazjum i szkole ponadgimnazjalnej;6) opracowywanie i wdrażanie indywidualnych programów dla uczniów wymagających pomocy psychologiczno-pedagogicznej; 7) podejmowanie działań wychowawczych i opiekuńczych, w tym rozwiązywanie problemów wychowawczych;8) organizowanie, koordynowanie i prowadzenie różnych form pomocy psychologiczno-pedagogicznej dla uczniów, ich rodziców i nauczycieli;9) podejmowanie działań mediacyjnych i interwencyjnych wobec uczniów, rodziców i nauczycieli;10) wspieranie rodziców w innych działaniach wyrównujących szanse edukacyjne uczniów;11) współpraca z instytucjami wspierającymi planowanie i realizację zadań z zakresu pomocy psychologiczno – pedagogicznej.
7 Tamże
8 Małgorzata Jas, Małgorzata Jarosińska, Specjalne potrzeby edukacyjne dzieci i młodzieży. Prawne ABC dyrektora przedszkola, szkoły i placówki, Warszawa 2010, s. 11-12
9 Par. 37 ust 8, w par. 59 ust.9 oraz par. 111 ust.9
10 Małgorzata Jas, Małgorzata Jarosińska, Specjalne potrzeby edukacyjne…, dz.cyt., s. 10

Ku przerażeniu mojego męża, niewiele rzeczy wyrzucam, a książki bardzo rzadko. Po kilku latach namawiania zgodziłam się wynieść na strych podręcznik licealny do przysposobienia obronnego, dwa do biologii oraz kilka takich książek, których nie planowałam już więcej czytać. W drodze na strych, czyli nie na pełnym zesłaniu, stoi wielkie pudło ze stertą książek, które nie zmieściły się po remoncie. Zaproponowałam je bibliotece, ale nie spotkałam się z zaintersowaniem (” I tak nas nikt nie odwiedza”).

Największy sentyment czuję do starych książek (choć zapach nowych też nie jest mi obojętny). Znalazłam ostatnio swój podręcznik do języka polskiego z II klasy szkoły podstawowej. 
Pamiętacie taki? Chcąc udowodnić mojemu mężowi (a także dla własnej frajdy), że jest mi on nadal potrzebny, postanowiłam wyszukać w nim zadania mogące się przydać w terapii logopedycznej.

Zanim jednak wypiszę to, co udało mi się znaleźć, pozwolę sobie na kilka słów ogólnych i spostrzeżeń mało logopedycznych;)
Podręcznik Witolda Gawdzika „Piszę i opowiadam” dotyczył nauki o języku. Napisany w 1979 roku był wznawiamy wielokrotnie. Moje wydanie z 1993 roku jest jedenastym (!). Pomyślcie, ile wydań mają współczesne podręczniki (albo raczej: ćwiczenia) dla dzieci – góra dwa, a potem reforma i nowe;)
Znaleziony podręcznik jest dowodem na to, jak bardzo zmienił się świat przez ostatnie dwadzieścia lat (rym przypadkowy). Zakładam, że kiedy ja korzystałam z jedenastego wydania książki, była ona wówczas nadal aktualna. 
Co zwróciło moją uwagę? Wśród dużej ilości imion dla dzieci, są takie, których raczej nie spotkamy dzisiaj. Cieżko o Stefkę, Henia, Lolka, Tadka, Jurka, Józefa, Andrzeja, Romka czy Wieśka. Wracają natomiast do łask Zosie i Antki. W podręczniku nie zabrakło imion zwierzęcych – krowa, oczywiście – Krasula (a dzisiaj sensowniej niż o imię dla krowy, zapytać dzieci: co to jest krowa?), koń Siwek, kot Burek, kogut Borut i kot Mruczek. Dzisiaj słyszy się częściej o psie Dżekim, o kogucie… zaraz. A co to kogut? Takie zwierzątko z bajki. Bynajmniej nie z podwórka.
Przecierałam oczy ze zdumienia oglądając rysunki sprzętów domowych. Pamiętacie dźwięk maszyny do pisania? Pisałam na takiej gazetkę szkolną (o znaczącym tytule – Express Mizerny).

Poza maszyną, rozpoznałam radio i telewizor, odtwarzacz (ja takiego nie pamiętam już) i coś, co być może służy do grania (taki pomysł miał mój mąż), a ja obstawiam maszynkę produkującą wzrory swetrów. Podobną mieliśmy w domu (taki tam epizod rodziców z produkcją sweterków w pingwiny :D), z tym, że mało prawdopodobne wydaje się, by taka maszynka była w każdym domu – poddaję się zatem. Co to może być? (trzecie od prawej w górnym rzędzie).
Przez 20 lat wiele wyrazów wyszło z użycia. Kto przwodniczącego klasy nazywa jeszcze gospodarzem? Albo pyta: „po czemu?” Co to w ogóle znaczy?

Zmiany nie tyle językowe, co społeczne, pokazują zaczerpnięte z podręcznika zdania (nie znaleźlibyście podobnych w podręcznikach współczesnych):

„Muchy obsiadły koński łeb.”
„Wóz ugrzązł. Zejdźcie z wozu.”
„Nareszcie przyszło święto. Tatuś mówi: „Daj gąbkę, umyjemy wóz.”
„Wre robota.”
„Krowa Krasula daje więcej mleka niż Łaciata.”
itp…
Ostatni przykład zamieściłam na facebooku jako zapowiedź tego posta z pytaniem, co może mieć wspólnego z logopedią. Propozycje z komentarza są oczywiście dobre. Myślałam jednak, że zainteresuje Was, skąd  wzięłam takie zdanie, w którym po zakupy jedzie się na furze czy traktorze. Zaproponowanie do przepisania takiego zdania uczniom dzisiejszym wzbudziłoby… uśmieszek przynajmniej. Tak nawiasem mówiąc – mój dziadzio jeździł do sklepu traktorem;)
Przejdźmy do części właściwej: do jakich logopedycznych celów można wykorzystać podręcznik sprzed 20 lat? Proponuję:

Wierszyk o pani Jesieni
( różnicowanie głosek dentalizowanych, ćwiczenia dykcyjne): 

Zagadki:
Kto się swego cienia boi,
ten się zwie imieniem moim. (tchórz)
Jak się nazywa słonko złociste,
z którego w jajku lęgnie się pisklę? (żółtko)
Wierszyk o Lolku
(utrwalanie głosek szumiących lub różnicowanie [r] – [l])
Torczekoladek spałaszował Lolek,
a teraz narzeka.
Brzuszek zaczął boleć.
Żarciki gramatyczne (tak je nazwał autor):
Zdanie: Pajączek pędzi do muchy.
Zawiera wszystkie polskie samogłoski.

Kowal kuł obręcze do kół.
Zdania do ćwiczenia dykcji:
Józek szczerze przyrzekł poprawę. Azor strzeże domu.
Czy masz trzy złote?
Pytasz, czy mamy linę? Już ją trzymamy.

Zdania, które mogą się przydać do utrwalania głosek ciszących:
Cicho leci samolocik. W środku siedzą dwaj piloci.
Zimno” – piszczy Kazik, lecz po błocie łazi.
(choć słowo „łazi” niektórych razi – przyp. Brzęczychrząszcz)
Już ciemno. Cicho fruwają ćmy.
Kaziu, weź kurtkę, bo już zimno.
Tatuś kupił w leśniczówce słój miodu. To miód z leśniczych ziół.

Utrwalanie głoski [x] 'h, ch’:
Zdania:
Na śniadanie była herbata, chleb z masłem  i żółtym serem oraz herbatniki.

Na budowie robotnicy noszą hełmy, jak żołnierze. Hełm chroni głowę przed spadającym gruzem.

Każdy samochód ma co najmniej dwa hamulce: ręczny i nożny.
Popsuł się kran. Coś w nim huczy. Trzeba wezwać hydraulika. 

U nas w domu jest stary zegar wahadłowy. Wahadło chodzi jak huśtawka. Gdy zegar się nakręca, coś w nim huczyy i zgrzyta.

Tatuś Heńka jest hutnikiem. Pracuje w hucie żelaza. Mama Iwony jest magazynierką w hurtowni. Prowadzi tam sprzedaż hurtową. Dziadek Artka jest hydraulikiem, naprawia krany i ine urządzenia hydrauliczne.

Dobierz definicję do wyrazów:

hangar, bohater, haft, hamak, hamulec

definicje:

urządzenie zatrzymujące poruszający się pojazd;
ozdoba ręcznie wyszyta na płótnie;
wiszące łóżko z płótna albo siatki;
dzielny człowiek, który np. uratował komuś życie;
pomieszczenie na samoloty

Dopisz samogłoski:

w_h_dł_ (kołysząca się część zegara ściennego)
h_ł_s (wrzawa, zgiełk)
h_nd_l (sprzedawanie i kupowanie)
h_k_j (sport zimowy: gra w krążek na lodowisku)
h_t_l (dom, w którym wynajmuje się pokoje)

Różnicowanie głosek dźwięcznych i bezdźwięcznych:

a) Tadek ma kredki. Maluje sad. Przyszła Ewka, siostra Tadka. Ewa nie ma kredek. Ona m farby. Zaczęła malować ogródek.
b) W sadzie Tadka różowią się jabłka, złocą się gruszki. W ogródku Ewki zieleni się sałata, a obok sałaty kapusta.
c) kredki –  5 kredek
spodki – 1 spodek
żabki – 5 żabek
wędki – 5 wędek
wieloryb – wieloryby
grzybki – grzybek
pojazd – pojazdy
gwizd – gwizdy

Po więcej zajrzyj tu:
Witold Gawdzik, Piszę i opowiadamKlasa II, Warszawa 1993, wydanie jedenaste

0 4392
Maria Konopnicka kojarzyła mi się głównie z Sierotką Marysią i krasnoludkami i nie było to miłe wspomnienie. Od niedawna jej nazwisko łączy moja pamięć z serią artykułów, których autorzy snują rozważania, czy Konopnicka była lesbijką, czy może jednak nie. Pamiętam nawet jeden, w którym dyrektor muzeum poetki w Żarnowcu, oburzał się, jak można ją posądzać o takie preferencje i sam czuł się w obowiązku „wybronienia jej”. Co z kolei mnie oburza – ów dyrektor dał do zrozumienia czytelnikom jakoby bycie lesbijką było powodem do wstydu. Nie rozumiem sensu takich wypowiedzi. Jakie znaczenie dla wartości dzieł twórcy ma odpowiedź na pytanie o jego preferencje seksualne?
Ja nie zaglądałam Konopnickiej pod spódnicę. Wspomniałam zaledwie o kilku faktach z jej życia, próbując nie zabrnąć zbyt daleko. Skupiłam się na wizji dzieciństwa, wypływającej z jej wierszy dla dzieci. Mam nadzieję, że po dzisiejszym artykule będziecie myśleć o Konopnickiej nie jako o skandalistce, ale tej, która „śpiewała” z najmłodszymi.

Wizja dzieciństwa w poezji Marii Konopnickiej na podstawie dowolnie wybranych utworów.
Marysię Konopnicką wychowywał ojciec. Był to człowiek mądry i wykształcony. Atmosfera domu rodzinnego, przepełnionego smutkiem i mistycyzmem religijnym, miała wpływ na postawę życiową przyszłej poetki. Brakowało w domu matki – umarła, kiedy Marysia miała dwanaście lat. Ojciec był zamknięty w sobie, czytywał dzieciom (cztery córki i jeden syn) książkę „O naśladowaniu Chrystusa”, a także różne przypowieści biblijne, które Marysia znała niemalże na pamięć. Wychowywano ją na patriotkę. W domu panowała atmosfera prawie zakonna – nie przyjmowano gości, nie odwiedzano także nikogo, nie prowadzono wesołych rozmów, a na spacery chodzono na cmentarz. Weselszym czasem stał się okres pobytu w szkole prowadzonej przez PP Sakramentki w Warszawie.
 Po latach dorosła już Maria wraca do lat dzieciństwa, odrzuca mądre oczy dorosłości, ale jak zapewnia Krystyna Kuliczkowska, nie robi tego tylko po to, aby odkrywać na nowo uroki młodych lat, ale także po to, by „wywalczyć nawet dla tych najbardziej nieszczęśliwych i upośledzonych – prawo do beztroskiego dzieciństwa.” Poetka swoje utwory czyta gromadce własnych dzieci. O jej miłości do nich pisze w liście do Orzeszkowej: „Stronnictwem, do którego należę myślą i ciałem, są dzieci moje.”
I dla dzieci zaczęła pisać.  Jak zapewniała: „Nie przychodzę ani uczyć dzieci, ani też ich bawić. Przychodzę śpiewać z nimi”.
Wiersze poetki są pełne humoru. „Konopnicka była pierwszą autorką dla dzieci, która zrozumiała, że humor jest nie tylko najskuteczniejszą bronią wychowawczą, lecz wzbogaca dziecięce widzenie świata i jest źródłem radości.” – co zauważa Kuliczkowska. W wierszach tych widać zainteresowanie się Konopnickiej psychiką dziecka. Porzuca ona „okrutną ironię noweli”. Pokazuje natomiast jasny, pełen słońca i radości świat dzieciństwa. Poetka patrzy na świat oczami dziecka, nie kreuje się na wszystkowiedzącego dorosłego.
„Konopnicka była pierwszą, która upomniała się o prawo dziecka do liryki, <poezji samej w sobie, która bez żadnych dydaktycznych celów będzie budziła w duszy dziecka pewne nastroje i poddawała harmonię pod przyrodzoną dźwięczność tej duszy.” (Kuliczkowska) Poetka była także pierwszą, która potrzebę poezji w życiu dziecka wyjaśniła w taki sposób.
WIZJA DZIECIŃSTWA
Dzieciństwo jest zwykle kojarzone z beztroskim okresem niekończących się zabaw. Wracamy do niego z utęsknieniem, kiedy wielka fala obowiązków ogarnia nas ze wszystkich stron. Kraina dzieciństwa staje się dla nas utopią, krajem wiecznej szczęśliwości. Wizja dzieciństwa II połowy XIX wieku, którą przedstawiła nam Maria Konopnicka, odbiega znacznie od naszego, potocznego rozumienia tego słowa.
 Po przeanalizowaniu dowolnie wybranych przeze mnie wierszy dla dzieci, zauważyłam szereg powtarzających się motywów, które razem składają się na wizję dzieciństwa stworzoną przez Marię Konopnicką.
BOHATEROWIE
 Bohaterami wierszy są dzieci ze wsi. Niekiedy pojawiają się także dzieci z miasta, ale zwykle tylko dla ukazania różnic, jakie je dzielą.
Jak wyglądają dzieci? „Koszuliny na nich lniane, / Siwe świtki z wełny tkane, / A nóżęta wszystkie boso.” („Maik”) Ich życie na pierwszy rzut oka składa się tylko z obowiązków (czy tylko?- patrz dalej), które przynoszą jednak radość i nagrodę po ciężkiej pracy – także w formie posiłków. Co takiego jedzą dzieci? Ważne jest śniadanie: mleko, chleb („Co Staś widział w polu?”). Jedzenie jest nagrodą po pracy: „Po pracy zasiedli/ I z misy głębokiej/ Łyżkami barszcz jedli” („Co słonko widziało”). Dobrym miesiącem jest maj, kiedy w komorze jest chleb, kiełbasy, kołacz biały, więc „Będą dzieci zajadały” („Maik”). Dzieci jedzą też kaszę, która nie ostygnie temu, „kto bociana w lot wyścignie” („Bocian”)
DOM
„O, jak cię nie kochać, / Ty domku nasz drogi.” („Nasz domek kochany”)
Najważniejszym miejscem dla wszystkich dzieci jest dom. Mówi się o nim: „Nasz domek”, „Nasz kochany domek”, co świadczy o pozytywnym stosunku do tego miejsca, a także o utożsamianiu się ze wszystkim, co się w nim dzieje. Dzieci czują się integralną częścią swojego domu. „O, jakże ja kocham/ Ten nasz domek drogi”- mówią. Dom daje im poczucie bezpieczeństwa – nie boi się burzy i wichrów. Nie jest nowy, historię jego budowy opowiedział tata – „Dziad mego dziada budował przed laty”. W kominku pali się „ogień wesoły”. Na ścianach wiszą obrazy: Jana Kochanowskiego w stroju żałobnym, o którym dzieci wiedzą, że płakał po Urszuli i śpiewał cudne pieśni; króla Jana III, obdarzonego „srogimi wąsami”, „lecącego na Turka”; oraz Kordeckiego, który „lubił jadać kaszę ze Szwedami”.Ważne są sady, płot. Otwierające się wrota świadczą o gościnności – gość jest wręcz „pożądany”. („Nasz domek kochany”)
Myśląc o budowie domu, dzieci wymieniają wszystkie najważniejsze dla nich rzeczy: „drzwiczki do sieni”, „jasne okna”, żeby przez nie świeciło słońce, na dachu gniazdo dla bociana. Ponadto w domu powinny być niskie progi, „żeby do nas zaszedł ten dziadziuś ubogi” i opowiadał historie. Za domkiem – sad, za sadem żyto, „jak potrzeba”. Dzieci wcale nie marzą o miejscu, gdzie mogłyby spędzać czas na niekończącej się zabawie. Wprawdzie uwzględniają „drzwiczki do sieni”, ale nie zapominają o tym, „co potrzeba”. Mają wpojone zasady i głębokie poczucie obowiązku. Myślą o drugim, potrzebującym człowieku i martwią się o to, „Żeby żaden głodny nie odszedł od chleba”.(„Nasz domek”)
 W opisie dwóch powyższych domków („Nasz domek”, „Nasz domek kochany”) pojawiają się te same elementy dotyczące jego wyglądu. W obu wierszach mamy białe ściany – być może dlatego, że najczęściej były one bielone – ale można też skojarzyć biel z czystością. Poza tym na obu domach pojawiają się bociany, które kojarzy się z Polską. Kolejnym elementem są sady – tam chodzi się na pyszne owoce, a także rozmawia z jabłonkami.
Dom jest małą arkadią, która kojarzy się tylko z przyjemnymi rzeczami. Jest to istny „raj dzieciństwa”, miejsce najbliższe każdemu dziecku, a także to, które poznawane jest w pierwszej kolejności.
RODZICE
Rodzice są autorytetem dla dzieci. Zasady wpajane przez rodziców, są powtarzane lalkom. „Bardzo brzydko, kiedy dzieci/ Depcą kwiaty dla zabawki”- uczy się lalkę w wierszu „W ogrodzie”. Dzieci, obserwując rodziców, mimowolnie zapamiętują ich zachowanie, a następnie powtarzają w zabawach z lalkami. W wierszu „Pranie” dziewczynka żali się, że ma dużo prania, ale tak to już jest, „gdy kto lalek się dochowa”. Na szczęście można się zwrócić o pomoc do rodziców. Podpowiedzą, poradzą w każdej sprawi, choćby – wychowania lalki („ Sposób na laleczkę”). A wieczorem opowiedzą ciekawą historię.
Strata rodziców boli. Ulgę może przynieść gra na fujarce. („Maciuś”)
Niestety rodzice nie zawsze mają czas dla swoich dzieci. Pochłaniają ich obowiązki i praca. Niejedno dziecko wychowało się „na opiece wierzby”. W wierszu o tym tytule dziecko zostało wychowane przez rośliny i zwierzęta. Opiekowała się nim wierzba, chmiel, ptaszki. Zagrażał mu „bury kot” i „zły sąsiad”.
OBOWIĄZKI
„Wstyd, gdy na wsi kto próżnuje” („Co mówi zegar”) , czyli dzieciństwo pełne obowiązków
Dzieciństwo nie jest czasem lekkim, przeznaczonym tylko na zabawę. Dzieci mają szereg obowiązków.Jakie? Wszystko widziało słonko: przynieść mleko w dzbanku, wyciągnąć ze studni żurawia, pędzić owce, rozczesać koniu grzywę, przynieść klucze, orać w polu pługiem, pogonić woły, paść krowy, ogrzać biały ser, poić konie („Co słonko widziało”). Dziewczynki pilnują gąsek („Gąski”), biorą udział w młocce („Młocka”) , robią pranie, krochmalą („Pranie”), uczą młodsze rodzeństwo (bohater wiersza „Pan Franciszek” ma zaledwie 9 lat, uczy swojego brata). Dzieci chodzą na jagody – zbierają je nie tylko dla siebie, ale „Dla mamy, dla taty” („Na jagody”). Wiosną sieje się kwiaty w ogródku („Ogródek”). Po pracy czeka odpoczynek i jedzenie.
 Dzieci zdają sobie sprawę z konieczności pracy. „Dalej, żwawo do roboty, laleczko kochana”- nawołują nawet swoje zabawki. Stary zegar przypomina, że „kto próżnuje,/ Ten nie wart spoczynku!”. Dzieci mają głęboko wpojoną tę zasadę i z radością wykonują swoje obowiązki – „Kto chce słodkie jeść jagody, / Niech grządkę opiele, / Pójdź przyniesiem kwiatkom wody, / Wyrwiemy złe ziele!”.(„Co mówi zegar”).
 Nawet w szkole trudno zapomnieć o swoich obowiązkach. Staś pisze list ze szkoły, nie pyta o inne dzieci, ale o gospodarstwo – chce wiedzieć, czy jego kucyk stoi w stajni, czy kot dalej boi się pieska, czy jest dużo orzechów, czy tata chodzi na kuropatwy, etc… („Co Staś pisze”).
Głębokie poczucie obowiązku zakorzeniło się także w sferze marzeń. Oto marzenie chłopca: „ A jak ja urosnę, / Sprzęgnę wołki siwe, / Będę orał, zaorywał, / Tę pszeniczną niwę.” Poza tym chce jeszcze posiać ziarno i kosić bujną niwę. („Marzenie chłopca”)
Chcąc pomóc w pracy, niekiedy modlą się dzieci do deszczu kochanego, aby nie padał na łany i kopy, kiedy zwozi się snopy. („Deszczyk”)
Dzieci wstają wcześnie każdego dnia, aby „zobaczyć słonko rumiane” („Poranek”), a także by zacząć wykonywać swoje obowiązki. Poranne wstawanie cieszy. Jasio, zwany kiedyś Śpioszkiem, był nieszczęśliwy z tego powodu, iż nie mógł zobaczyć wschodu słońca. Od kiedy tata podarował mu „zaczarowaną trąbkę”,chłopiec stał się Rannym Ptaszkiem.
Dzieci znają realia życia codziennego. Praca jest dla nich czymś oczywistym. Widok potu ściekającego po twarzy żniwiarzom, kiedy koszą żyto, wcale nie dziwi. („A co wam śpiewać”)
CZAS WOLNY
Jak dzieci spędzają czas wolny? Jakie znają gry i zabawy? Co im sprawia radość? Posłuchajcie:
„Za białą świetlicą/ Są izby czeladne, / Oj, nieraz ze śmiechem/ I z krzykiem tam wpadnę/ I Brysia za uszy/ I jazda dokoła!”(„Nasz domek kochany”)
 „Kiedy przyjdzie wiosny pora/ Bujać w polach, bujać w łąkach/ Od poranku do wieczora!” Dzieci wszystko cieszy – kukułka, żurawie, czajka. Radość przynoszą im rzeczy, które je otaczają – dojrzewające jagody. Wieś jawi się jako arkadia, jest przeciwstawiona miastu, kojarzonemu ze smutkiem – „(…) w miastach, w izbach ciasnych/ Tysiąc biednych, słabych dzieci” . Te, ze wsi, współczują im, że nie mogą cieszyć się słońcem, wiosną, szumem lasów, kwieciem, skowronkiem, ziemią… Gotowe są zabrać do siebie miejskie dzieci, aby choćby przez lato mogły czerpać radość ze świecącego słońca. („Dzieci we wsi i w mieście”) Świat jest pełen wspaniałości, zachwyca na każdym kroku. W wierszu „Co widziały dzieci w drodze”siostra i brat jadąc drogą, „nadziwić się nie mogą, / Jaki piękny świat!”. Ich zainteresowanie budzi biała chata ze słomianych dachem, wierzba rosochata, bocian, koń, młyn… Zwykła codzienność potrafi cieszyć. W oczach dzieci staje się wyjątkowa, piękna i magiczna.
Dzieci cieszy każdy nowy dzień. „Dobry dzień ci, wiosko miła”- życzą po przebudzeniu się. Witają się z domkiem, lasami, skowronkiem, i z „dobrymi ludźmi”. Wypełnia je, niekończący się, optymizm. („Dzień dobry”)
Jakie zabawki mają dzieci?Piłkę, która „W całym domu dokazuje”, ale w ciszy słucha czytania książek.(„Jak Mancia czyta książkę”).
Dziewczynki bawią się lalkami. Traktują je jak swoje dzieci, które niewiele wiedzą jeszcze o świecie, i którym trzeba wszystko tłumaczyć. (Stosunek dziewczynka – lalka, jest zapewne analogiczny do rodzic – dziewczynka.) Śpiewają im piosenki, „o jakich lalkom się nie śni”. Znają piosenkę żniwiarzy, wieczoru, jaskółki…(„A co Wam śpiewać”) Lalki zabierane są na jagody („Na jagody”). Trzeba o nie dbać, uważać, żeby się nie przeziębiły („Oj, kłopoty! To nie żarty”) i dawać dobry przykład . „Ona z Ciebie przykład bierze”- mówi mama. („Sposób na laleczkę”). Czasem trzeba się poskarżyć mamie na lalkę, na przykład wtedy, gdy ta ciągle stoi przed lustrem zamiast pracować. „Dzień jest przecież do roboty, / A ta myśli o zabawie!” („Sposób na laleczkę”)
W co się bawią dzieci? Dzieci raczej nie spędzają czasu razem na wspólnych grach. Pojawia się „gra w lisa” (zasady: dzieci rozmawiają z „lisem”, kiedy dowiadują się, że zjadł gąski, ścigają go) w wierszu o tym samym tytule, a także ściganie bociana – „Kto bociana w lot wyścignie, / Temu kasza nie wystygnie” („Bocian”). Wolny czas spędza się najczęściej w towarzystwie zwierząt bądź grając na trąbce. („Mały trębacz”, „Na fujarce”). (Fujarka staje się także sposobem na zapomnienie smutków – Maciuś gra „żałośliwie” na fujarce zrobionej z wierzby, która wyrosła na mogile jego matki. „Maciuś”).
Nawet mycie się może przynosić radość i być zabawą („Komedia przy myciu”).
Ponadto – dzieci uczestniczą w imprezach wiejskich („Dożynki”)
 Miejscem zabaw staje się pole, gdzie też chodzi się samotnie. „Staś dzień cały w polu strawił, Ach, jak on się tam nabawił!” Zabawy Stasia w polu to: spłoszenie lisa, polującego na kuropatwy, obserwacja wiewiórki, strzelanie do kaczek, zbieranie niezabudek. Aby móc bawić się, chłopiec musiał, oczywiście, zjeść śniadanie „ tak jak trzeba” przed wyjściem z domu.(„Co Staś widział w polu?”)
Miejscem zabaw staje się pastwisko („Na pastwisku”), sad, gdzie jesienią chodzi się na jabłka („Jesienią”).
Dzieci wykorzystują jak najlepiej wakacje. Wcale nie tęsknią za szkołą. Staś „w szkole siedzieć musi” i czeka z utęsknieniem na koniec roku szkolnego. Chce swobody, którą ograniczają mu szkolne mury. Pomimo tego, ważne jest dla niego, aby rodzice byli z niego dumni, dlatego, mimo niechęci, uczy się, by zdobyć nagrodę. („Co Staś pisze”)
Konopnicka zawsze dostrzega w postawie życia dzieci jakąś beztroskę, wiarę, iż to oni „doczekają” lepszego losu. Nie pozwala żadnemu ze swoich bohaterów w „dziecięcych” utworach zginąć. Łagodzi ich losy, nie pisze im tragicznego końca.Odpowiednio dobrane epitety „kolorystyczne” (złoty, jasny, biały, modry, siwy, srebrny, zielony) świadczą o zabarwieniu optymistycznym. Czasem tylko pojawia się nastrój melancholijny.
WYOBRAŹNIA
Wszystkie dzieci mają bujną wyobraźnię i lubią słuchać tajemniczych opowieści. W budowanym domku chcą powiesić na ścianie obrazek odjeżdżającego rycerza, za którym płacze siostra.
„Dziwy” przy kominku opowiada im „dziaduś ubogi” („Nasz domek”). Słuchają z zainteresowaniem opowieści taty o tym, jak ich pradziadek budował dom – „Przed kominem ława, / Ojciec na niej siada/ Cudne nam historie/ Zimą opowiada.”
„Śliczne opowieści” zna dziadek. Jest już stary, dużo w życiu widział, „dużo ziemi schodził”, nie jest w stanie zapamiętać wszystkiego, nawet tego, kiedy się urodził. Kiedy słucha się opowieści dziadka świat staje przed oczami jak żywy. („Dziadek przyjdzie”)
Uwagę przyciąga czytająca książkę Mańcia. Siedzi na fotelu babci, wokoło niej gromadka dzieci, dwa kotki, piesek, piłka oraz lalki, których właścicielki chcą, aby one też „nabrały rozumu”. („Jak Mańcia czyta książkę”) Czytanie, jak widać, kojarzone jest z wiedzą.
Ciekawe jest to, że rodzice nie chcą, aby dzieci słuchały fantastycznych historii, które niewiele mają wspólnego z życiem. Na pytanie, o czym chcą bajkę, dzieci odpowiadają, że o kotku, który palił fajkę, o babie jędzy, o smoku…, natomiast dorośli pytają: „Co wam przyjdzie z bajki?” One są nieżyciowe, dlatego opowiada się dzieciom prawdziwe historie, np. O prapoczątkach państwa polskiego („Czytanie”)
Rozwinięta wyobraźnia pozwala zobaczyć „ w konopiach…. strach” („Co widziały dzieci w drodze”).
Dzieci lubią się bać. Dziewczynka chcąc przestraszyć swoją lalkę, opowiada jej, o dwóch kotach baby jagi, które wyskoczyły nagle, po czym zaczęły huśtać się na sośnie. „Boisz się, laleczko? Nie drżyj, moja miła” (Na jagody”)
ROŚLINKI I ZWIERZĄTKA
Dzieci bardzo dobrze znają, otaczający ich, świat fauny i flory. Nagromadzenie spieszczeń i zdrobnień, nie tylko samych nazw zwierząt i roślin, ale także ich otoczenia („gniazdeczko”), świadczy o ich pozytywnym stosunku do tego świata. Zwierzątka i rośliny są „nasze”, swojskie – „Nasza czarna jaskółeczka”, „Nasze kwiaty”.
Pojawia się bocian, kot, pies, koń, czyli te zwierzęta, które widać na co dzień. Pies zwykle nosi imię Burek („Jak Mancia czyta książkę”), ale także Brysio („Co widziały dzieci w drodze?”), czy odmiana Bryś („Stefek Burczymucha”). Kot to Białoszek („Co Staś pisze”), kiedy mówi się o nim z sympatią, ale pojawia się raz „bury kot”, który zagraża chłopcu („Maciuś”). Koń natomiast został nazwany Karym („Co słonko widziało”). Przyjazne są także dzikie zwierzęta, np. „wilczek kudłaty” („Na jagody”), a także wszelkie owady – „Ach, mój Żuczku miły” („Na pastwisku”), ptaki (dzięcioł).
Dzieci bardzo dobrze znają się na roślinkach. Potrafią wymienić cały szereg nazw kwiatków: sasanek, przylaszczka, stokrotka, fiołek, niezapominajka, konwalia, modrak, ostróżek, kąkol, mak, głóg, powoik („Nasze kwiaty”) Latem do okien cisną się bzy, jaśminy, jabłonie, wiśnie („Nasz domek kochany”).
Rośliny ulegają upersonifikowaniu;: mówią – Jabłoń, na przykład, obiecała dzieciom jabłuszka („Jabłonka”), czują, kiedy je ktoś rani. Ich duszą jest zapach. „Znać i kochać trzeba z młodu/ Nasze kwiaty, nasze drzewa”, aby nie narobić wstydu w mieście, kiedy zapytają, co takiego rośnie na wsi.(„W ogrodzie”)
PATRIOTYZM
Dzieci od najmłodszych lat uczone są patriotyzmu. „I miasto i wioska/ To jeden nasz świat!”- nawołuje Konopnicka. Przekonuje, że wszędzie jest nasz brat i siostra. („ Nasz świat”). W wierszu „Nasza czarna jaskółeczka” wyraz „kraj”, łączony jest z „rajem”- jaskółeczka przyleciała do swego kraju – raju.
Wisła jest śliczna. Szumi pełnią życia, skacze do morza. („Jak szła Wisła do morza”)
Patriotyzm lokalny jest równie silny – kładąc się spać, dzieci mówią: „Dobranoc, ty wiosko, / Dobranoc, kochana” („Dobranoc”), podobnie jest, zresztą, każdego poranka, kiedy dzieci witają nowy dzień i życzą dobrego dnia, swojej wiosce („Dzień dobry”).
Zwraca uwagę poszanowanie ziemi – „ O, ziemio ty droga, / Ty boży zielniku!” („Nasze kwiaty”), nie dość, że jest „śliczna”, to jest jeszcze „matką wszystkich dzieci…” („Dzieci na wsi i w mieście”). „Maleńka ziemia nasza czarna” wychowała choinkę w lesie („Choinka w lesie”). Nawet stary, mądry zegar, przekonując o konieczności pracy, nawołuje: „Niechaj pracę naszą czuje/ Ta ziemia kochana” („Co mówi zegar”)
Wiersze Konopnickiej dla dzieci można nazwać „pieśniami o ziemi naszej”. Poetka chciała nauczyć najmniejszych jak najbardziej osobistego stosunku do zjawisk przyrody, ludu, uczyła dzieci „rozumieć mowę lasu, słyszeć szum drzew, szmer strumyka, szelest rozkwitających kwiatów.” Jak zauważył Białek -„poetka kreuje upoetycznioną wizję owej „ojczyzny – blisczyzny”, uosabiającej pozytywne wartości: uczucia miłości i uwielbienie dla rodzinnej ziemi, piękna jej przyrody, pochwałę trudu rolnika i pracy rąk ludzkich, szacunek dla przeszłości, współczucie dla ludzkiego cierpienia i dramatycznego zmagania z losem”.
ZAMIAST ZAKOŃCZENIA
 
Zamiast zakończenia, w którym napisałabym pewnie, że Konopnicka osładzała dzieciom z jej epoki trudny los i dlatego trzeba jej tę Sierotkę Marysię wybaczyć, proponuję do przeczytania jeden z jej wierszy. Pamiętacie? 😉

Stefek Burczymucha

O większego trudno zucha,
Jak był Stefek Burczymucha,

– Ja nikogo się nie boję!
Choćby niedźwiedź… to dostoję!

Wilki?… Ja ich całą zgraję
Pozabijam i pokraję!

Te hieny, te lamparty
To są dla mnie czyste żarty!

A pantery i tygrysy
Na sztyk wezmę u swej spisy!

Lew!… Cóż lew jest?! – Kociak duży!
Naczytałem się podróży!

I znam tego jegomości,
Co zły tylko, kiedy pości.

Szakal, wilk,?… Straszna nowina!
To jest tylko większa psina!…

Brysia mijam zaś z daleka,
Bo nie lubię, gdy kto szczeka!

Komu zechcę, to dam radę!
Zaraz za ocean jadę

I nie będę Stefkiem chyba,
Jak nie chwycę wieloryba!

I tak przez dzień boży cały
Zuch nasz trąbi swe pochwały,

Aż raz usnął gdzieś na sianie…
Wtem się budzi niespodzianie.

Patrzy, aż tu jakieś zwierzę
Do śniadania mu się bierze.

Jak nie zerwie się na nogi,
Jak nie wrzaśnie z wielkiej trwogi!

Pędzi jakby chart ze smyczy…
– Tygrys, tato! Tygrys! – krzyczy.

– Tygrys?… – ojciec się zapyta.
– Ach, lew może!… Miał kopyta

Straszne! Trzy czy cztery nogi,
Paszczę taką! Przy tym rogi…

– Gdzie to było?
– Tam na sianie.

– Właśnie porwał mi śniadanie…
Idzie ojciec, służba cała,

Patrzą… a tu myszka mała
Polna myszka siedzi sobie

I ząbkami serek skrobie!…

 
 
 
BIBLIOGRAFIA:
Literatura podmiotu:
  1. Maria Konopnicka, Utwory dla dzieci, t. III, Warszawa 1988
Literatura przedmiotu:
  1. Józef Zbigniew Białek, Posłowie, [w:] Maria Konopnicka, Utwory dla dzieci, t. III, Warszawa 1988;
  2. Jan Zygmunt Jakubowski, Konopnicka dawniej i dziś, [w:] Maria Konopnicka, Poezje wybrane, Warszawa 1972;
  3. Jadwiga Bandrowska- Wróblewska, Nota biograficzna, [w:] Maria Konopnicka, Poezje wybrane, Warszawa 1972;
  4. Krystyna Kuliczkowska, Wielcy pisarze – dzieciom (Sienkiewicz i Konopnicka), Warszawa 1964;
  5. Tadeusz Budrewicz, Konopnicka- szkice historycznoliterackie, Kraków 2000

Z uwagi na to, iż po przekopiowaniu tekstu do bloga, przypisy przestały działać, usunęłam je, ale bibiografia pomoże Wam w ustaleniu źródła.


0 2787
Są takie pojęcia, o których każdy słyszał i ma wyrobione zdanie na temat zjawiska nimi określanego, ale mało kto wie tak naprawdę, co one znaczą. Przykład? Słowo „feminizm” kojarzone  jest z brzydkimi babami, które krzyczą na ulicach, że chcą związków partnerskich, równouprawnienia i prawa do własnego brzucha. Ale czy osoby, które w ten sposób postrzegają feministki, potrafią powiedzieć na temat feminizmu cokolwiek więcej niż tylko owe luźne skojarzenia? Podobnie jest z ADHD. Najczęstsze opinie ludzi nie znających tematu sprowadzają się, mniej więcej, do zdania: Dawniej ADHD nie było. Jakby dziecko dostało lanie, to by się z ADHD wyleczyło.” Zarówno ADHD, jak i dysleksja, traktowane są jak wymówki. Pierwsze dla dobrego zachowania, drugie – poprawności ortograficznej. Tak, tak, dysleksja kojarzy się, przede wszystkim, z błędami ortograficznymi. W powszechnej świadomości brakuje podziału dysleksji rozwojowej na dysleksję (specyficzne trudności w czytaniu, zaburzenia czytania), dysgrafię (specyficzne trudności w nabywaniu kaligraficznego pisma), dysortografię (specyficzne trudności w opanowaniu poprawnej pisowni) i dyskalkulię (specyficzne trudności / zaburzenia umiejętności arytmetycznych, największe kontrowersje!). Spotkałam się nawet wśród nauczycieli z chaosem terminologicznym  tego stopnia, iż nie widziano związku między specyficznymi trudnościami w uczeniu się a dysleksją.   
Zainteresowanych tematem  terminologii stosowanej przy zaburzeniach dyslekycznych odsyłam do międzynarodowych klasyfikacji chorób psychicznych – DSM – V (obecna od maja tego roku) lub ICD – 10 (na 2015 rok planowana jest wersja ICD – 11). 

Warte podkreślenia jest to, iż dysleksja dotyczy osób w normie intelektualnej! Przy jej diagnozowaniu wyklucza się niesprzyjające warunki edukacyjne, zaburzenia emocjonalne i nieodpowiedni poziom motywacji do nauki. Ponadto trzeba wiedzieć, że dysleksję diagnowuje się w wieku szkolnym (wcześniej mówimy o ryzyku dysleksji).


Na zdjęciu – kartka  z zeszytu dziecka z dysgrafią.

0 3194

Ważnym elementem rozwoju dzieci jest ruch. I nie jest to żadną nowością, nikogo też nie trzeba przekonywać co do słuszności owego twierdzenia.  Weronika Sherborne zakładała ponadto, iż wszystkie dzieci pragną czuć się dobrze w swoim ciele, umieć w pełni nad nim panować, a także odczuwają potrzebę nawiązywania kontaktów z innymi. Chciałoby się powiedzieć – dalej żadnych odkrywczych tez. Czym zatem różni się ów ruch rozwijający od nazwijmy go – zwykłego, normalnego ruchu dzieci na co dzień?

Wbrew swojej nazwie, metoda Weroniki Sherborne, nie koncentruje się na ruchu. Autorka metody poprzez doświadczenia ruchowe, jak określa ćwiczenia ruchowe, chce pomóc dzieciom w dwóch głównych sferach:
– fizycznej poprzez uczenie panowania nad własnym ciałem;
– osobowościowej poprzez naukę (pośrednią) komunikacji z innymi, wrażliwości na potrzeby i uczucia innych, doceniania i zadowolenia z siebie i swoich dokonań.
Środkiem do celu ma być zniesienie konkurencji, współzawodnictwa. Podczas zajęć każdemu się coś uda i każdy odniesie sukces. Ponadto słowem kluczowym staje się w tej metodzie dotyk – słowo mające coraz gorszą sławę, występujące zbyt często w związku frazeologicznym zły dotyk. „(…) problem tzw. złego dotyku jest aktualnie obecny w mediach jako przedmiot troski profesjonalistów i przede wszystkim rodziców. (…) stał się w niektórych krajach przedmiotem „swoistego przewrażliwienia” i zdecydowanie przesłonił potrzebę „dobrego dotyku”, co zdaniem Marty Bogdanowicz, „stanowi o zagrożeniu dla prawidłowego rozwoju dzieci”. 
O znaczeniu (dobrego) dotyku w terapii przeczytasz w artykule Marty Bogdanowicz tutaj.
Zajęcia prowadzone są najczęściej z udziałem rodziców / opiekunów i taka ich forma jest najkorzystniejsza. Dzieci wchodzą wówczas w relacje nie tylko z rówieśnikami, ale też rodzicami. W jakie relacje? Weronika Sherborne wyróżnia trzy typy:
– relacja opiekuńcza „z” (dziecko jest bierne, znajduje się pod opieką ćwiczącego z nim partnera – rodzica);
– relacja „razem” (opiera się na współpracy);
– relacja „przeciwko” (obaj partnerzy są aktywni i silni).
Metodę wykorzystuje się powszechnie z dziećmi z niepełnosprawnością intelektualną, niedowidzącymi i niewidomymi, ale także w wielu przedszkolach z dziećmi z normą intelektualną. Ja poleciłabym je osobom z objawami logofobii (lęku przed mówieniem, towarzyszącego jąkaniu).
Jak wyglądają takie zajęcia? Zobacz skrót z zajęć w jednym z przedszkoli:

Szczerze polecam udział w takich zajęciach.
Polecam:
Marta Bogdanowicz, Dariusz Okrzesik, Opis i planowanie zajęć według Metody Ruchu Rozwijającego Weroniki Sherborne, Gdańsk 2011, wydanie V (polecam, duża ilość ćwiczeń z pomocnymi CZYTELNYMI rysunkami);
Marta Bogdanowicz, Skale Obserwacji Zachowania Dzieci i Rodziców uczestniczących w zajęciach Ruchu Rozwijającego (dla osób, które chcą mieć efekty „na piśmie” 😉

Wiele razy kupiłam przez Internet (czytaj: w ciemno – po tytule i skąpym opisie) książkę bądź pomoc logopedyczną, które nie były warte swojej ceny. Szkoły i przedszkola, które mnie zatrudniały, przeważnie nie dysponowały żadnymi pomocami, dlatego starałam się wymyślać „tanie” gry i zabawy – takie, które nie wymagały ode mnie zakupów.

Dzisiaj podzielę się swoimi pomysłami na wykorzystanie starej gazety.

1. Dzieci dostają po egzemplarzu gazety. Zadanie polega na tym, by w określonym czasie wyciąć (ćwiczymy paluszki) i przykleić na kartkę (przynajmniej A4) jak najwięcej przedmiotów, których nazwy zawierają ćwiczoną głoskę. Stworzone plakaty można powiesić na lodówce – do codziennego utrwalania.

 

W wersji dla starszych uczniów – można wyszukiwać nie obrazki, ale wyrazy. Utrudnieniem będą wówczas wyrazy, których wymowa różni się od zapisu, np. aptekarz (czytamy: [aptekasz]).

 

2. Z gazety można zrobić kule i urządzić wyścigi. Dwoje uczniów dmucha jednocześnie na swoje kule położone na stoliku. Wygrywa ten, którego kula pokona dłuższą drogę.

 

3. Małe kulki ulepione z gazety można kłaść na dłonie i zdmuchiwać.

 

4. Z gazety można wyciąć grzebień i … dmuchać. Powiewające „zęby” są motywatorem dla uczniów.

 

5. Nagłówki artykułów można wyciąć (założę się, że 3/4 z nich można wykorzystać do różnicowania głosek dentalizowanych) i rozdzielić wśród uczniów w drodze losowania. Każdy uczeń czyta swoje nagłówki (proponuję wkleić do zeszytu).

 6. Zdjęcia z gazet mogą stać się puzzlami. Drużyny (najlepiej po dwie osoby) mają za zadanie odgadywanie zagadek (odpowiedzi zawierają ćwiczone głoski). Prawidłowa odpowiedź nagradzana jest puzzlem (inny obrazek dla każdej drużyny). Wygrywają ci, którzy pierwsi ułożą swoje puzzle.

 

7. Podczas nauki głoski w izolacji, warto łączyć ją z jej znakiem graficznym, literą. Litery odpowiadające ćwiczonej głosce, proponuję polecić wyszukać w gazecie i wyciąć ich tyle, by zapełnić tory, kamyczki, wagony, worek itp… (zastanówmy się, co potrafimy narysować:) lub po prostu poziomą linię. Następnie dziecko skacze palcem od literki do literki i potwarza głoskę w izolacji.

 

8. Kartki z gazety rozkładamy na podłodze wzdłuż sali. Dzieci skaczą po kartkach i na każdej z nich wymawiają określoną głoskę, sylabę, wybrane słowo.

 

9. Dzieci stoją nieruchomo w różnych miejscach sali w dużych odstępach między sobą. Każde z nich trzyma w ręku kartkę. Wybranej osobie zasłania się oczy. Prowadzący zabawę wyznacza cichym gestem osobę, która zaczyna giąć swoją kartkę. Osoba z zasłonięymi oczami ma za zadanie podejść w kierunku dźwięku.

10. Do zeszytu ucznia  można wkleić znaleziony obrazek i podpisać według aktualnego zapotrzebowania. Przykład wykorzystania zdjęcia z gazety codziennej do różnicowania głosek [r] – [l]:

 

5 4172
emocje051

Dzieci wymagających zajęć logopedycznych jest naprawdę mnóstwo. Podczas badań przesiewowych w jednej ze szkół miałam ochotę zakwalifikować na zajęcia 3/4 uczniów. Problem był jednak taki, że miałam do dyspozycji jedną czterdziestopięciominutową godzinę (dzisiaj zajęcia specjalistyczne muszą trwać 60 minut). Utworzyłam dwie grupy po kilku uczniów z tym samym problemem i spotykałam się z nimi co 2 tygodnie. Rodzice pozostałych dzieci musieli poszukać pomocy gdzie indziej.

I rodzi się pytanie: Gdzie szukać logopedy? O tym w dzisiejszym poście.

Przychodnia zdrowa
Logopeda pracujący w ramach umowy z NFZ przyjmuje dzieci ze skierowaniem od lekarza rodzinnego. Poświęca dziecku pół godziny podczas jednego spotkania. Częstotliwość spotkań jest uzależniona od ilości pacjentów. Radzę szukać małych przychodni, w których kolejki są minimalne. Warto poprosić logopedę, żeby zadzwonił do nas, jeśli ktoś odwoła wizytę. Tak jak i u innych specjalistów, znaczna część pacjentów (w tym przypadku ich rodziców) zapomina o umówionej wizycie.
 
Publiczna poradnia psychologiczno – pedagogiczna
Przyjmowane są dzieci na wniosek rodzica (nie szkoły!) do 18. roku życia. Logopeda pracujący w poradni zwykle poprosi o konsultację psychologa, pedagoga. Niektóre poradnie zatrudniają terapeutów integracji sensorycznej. Zajęcia logopedyczne (w poradniach w mojej okolicy) trwają do 60 minut, przy czym jest w to wliczony czas na rozmowę z rodzicem. Kolejki bywają długie.
 
Szkoła
Dzieciom posiadającym orzeczenie publicznej (!) poradni psychologiczno – pedagogicznej o potrzebie kształcenia specjalnego przysługują w szkole dwie sześćdziesięciominutowe godziny (mogą być podzielone na mniejsze jednostki) zajęć rewalidacyjnych tygodniowo. Szkoła może przyznać w ramach tych zajęć – zajęcia logopedyczne. Bierze się wówczas pod uwagę zalecenia poradni. Dziecko z afazją nie powinno mieć zatem problemów, aby na takie zajęcia się dostać. Ważne jest to, że te zajęcia muszą być indywidualne.
Jeśli dziecko nie posiada orzeczenia, jego szanse na zakwalifikowanie się na zajęcia maleją. Zwykle nie wystarczy opinia poradni o potrzebie zajęć logopedycznych. Jednakże w ramach wprowadzonej pomocy psychologiczno – pedagogicznej szkoła ma obowiązek uczniów wspierać. Czy innowacje w zakresie owej pomocy wpłynęły jakoś na zwiększenie ilości godzin dla logopedów? Nie sądzę. Logopeda w szkole ma zazwyczaj kilka godzin, które musi podzielić na potrzebujących uczniów. Myślę, że – jeśli problem dziecka dotyczy tylko nieprawidłowej wymowy głosek, tj. dyslalii – rozmowa z logopedą wystarczy, by akurat nasze dziecko zakwalifikował na zajęcia. Rodzice przeważnie są mało zaangażowani w terapię, rodzic zainteresowany powinien być zatem mile widziany:)
Zajęcia w szkole dla dzieci nie posiadających orzeczenia przeważnie mają formę grupową.
 
Przedszkole
Jeśli przedszkole zatrudnia własnego logopedę, jest to sytuacja dużo lepsza dla dzieci niż pośrednictwo obcej firmy. Rzadko się zdarza w państwowym przedszkolu, by logopeda pracował na cały etat (liczba godzin w etacie dla logopedy to osobny temat, który niedługo poruszę). Organizacja zajęć – wybór dzieci, formy zależy przeważnie od logopedy. Warto pamiętać, że dzieciom posiadającym orzeczenie publicznej poradni psychologiczno – pedagogicznej, tak jak w szkole, przysługują zajęcia rewalidacyjne.
Często w przedszkolach prowadzone były zajęcia logorytmiczne. W obliczu sytuacji, kiedy los zajęć dodatkowych jest nieznany, nie wiem, czy ten temat jest nadal aktualny. Ale opowiem;) Zajęcia logorytmiczne poprzedzane bywają badaniem przesiewowym. Rodzice wierzą, że ich pociechy w trakcie takich zajęć zostaną uleczone z wad wymowy. Niestety nikt ich nie uświadamia, że nie temu one służą. Zajęcia logorytmiczne mogą być uzupełnieniem zajęć logopedycznych, ale ich nie zastępują. Równie dobrze mogą w nich uczestniczyć dzieci bez wad wymowy.
Zdarza się, że zajęcia logopedyczne są organizowane w ramach jakiegoś projektu unijnego. Mogą wówczas trwać określoną ilość godzin, tzn. że wcale nie muszą zapewniać naszemu dziecku kontaktu z logopedą przez cały rok. Zajęcia takie prowadzone są przez logopedów, którzy w całym projekcie zarabiają najmniej. Zatrudnia ich firma, która wygrała przetarg i płaci przeważnie marnie.
Prywatny gabinet logopedyczny
Gabinet może mieć podpisaną umowę z NFZ, ale nie musi i przeważnie nie ma. Logopeda prywatny niekoniecznie lepiej poprowadzi terapię niż ten szkolny czy z przychodni. Piszę tak na wszelki wypadek. Dlaczego? Kiedyś rodzic mojego ucznia powiedział: „Byliśmy już kiedyś u jednego logopedy, ale to był taki logopeda… no wie pani… z urzędu.” A więc oświadczam: o wiedzy czy umiejętnościach logopedy nie świadczy jego miejsce pracy.
Logopedzi prowadzący własną działalność gospodarczą często dojeżdżają do swoich pacjentów.
Inne możliwości
Będąc na studiach obserwowałam zza lustra weneckiego zajecia logopedyczne, prowadzone przez logopedkę zatrudnioną przez uczelnię. W zajęciach mógł uczestniczyć każdy, kto wyraził zgodę na obserwowanie i nagrywanie dla potrzeb naukowych.

Można też poszukać studenta, który chciałby poćwiczyć nabywaną wiedzę na żywym dziecku. Student jest tani, ale dopiero się uczy i może ponieść porażkę. Z drugiej strony ma często więcej chęci i zapału niż specjalista pracujący w zawodzie trzydzieści lat.

Zupełnie w innej sytuacji są dzieci z niepełnosprawnością intelektualną. Szkoły specjalne czy Ośrodki Rehabilitacyjno-Edukacyjno-Wychowawcze zatrudniają taką liczbę specjalistów wielu dziedzin, że o zajęcia logopedyczne nie ma się co martwić.

Czy  o czymś zapomniałam?